Czasem warto stracić władzę

Zachowawczości rządu boję się bardziej niż zjawisk okołosmoleńskich. Zwłaszcza że nasze „okno możliwości” właśnie się zamyka.

05.05.2014

Czyta się kilka minut

Polskie plakaty polityczne 1989 – 2014 r. /
Polskie plakaty polityczne 1989 – 2014 r. /

CEZARY MICHALSKI: Jako doradca premiera Mazowieckiego należał Pan do ekipy, która rozpoczynała w Polsce transformację ustrojową i zapłaciła za to utratą władzy. Dotąd był Pan politycznie i intelektualnie lojalny wobec ówczesnych wyborów. Czy emocjonalna krytyka polskiej transformacji, którą w głośnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” sformułował Marcin Król, nie zmusza Pana do zrewidowania stanowiska?

ALEKSANDER SMOLAR:
Z diagnozą Marcina Króla nie mogę się zgodzić. Wystarczy zajrzeć do rocznika statystycznego – nie mówiąc o licznych analizach polskich i zagranicznych – by dowieść, że polska transformacja nie tylko nie była porażką, ale okazała się wielkim sukcesem.

Marcin Król odniósł się do prawdziwych problemów, które jednak zostały dramatycznie przerysowane. Zresztą nie tylko w opisie polskiej sytuacji. Autentyczne jest przywołane przez niego zjawisko wielkich nierówności w świecie – często analizowanych na przykładzie USA.

Czy jednak można o nim mówić, nie wspominając o awansie materialnym setek milionów ludzi w Azji, Ameryce Łacińskiej, Afryce? Oba procesy są powiązane w świecie globalizacji. Czy można mówić w dramatycznym tonie o polskich nierównościach nie wspominając, iż lokujemy się gdzieś w środku peletonu UE i że w ostatnich latach nasza pozycja wyraźnie się poprawia? Obawiam się, że Marcin swoim autorytetem uwiarygodnił – stąd niezwykła popularność jego wywiadu – pewien radykalny język odrzucania transformacji, który wegetował dotąd na obrzeżach życia publicznego.

Marcin Król mówi: „Myśmy (jego „my” dotyczy ekipy premiera Mazowieckiego i wspierających ją środowisk inteligenckich) byli całkowicie oderwani od rzeczywistości społecznej”. Odnajduje się Pan w tej definicji? Był Pan zaskoczony w wieczór wyborczy 1990 r., kiedy Mazowiecki został „wygłosowany” przez większość Polaków? A może od początku wiedział Pan, że jesteście „ekipą politycznych samobójców” (jak dziś o swoim rządzie mówi premier Ukrainy Arsenij Jaceniuk), świadomych jednak, że czasem warto popełnić harakiri?

Na pewno było warto! Na tym polega polityka w swojej szlachetnej formie. Czy jej celem ma być trwanie przy władzy, czy też korzystanie z niej tak, aby dokonywać koniecznych zmian w państwie, gospodarce, społeczeństwie, aby powiększać szanse obecnego i przyszłych pokoleń? Dla ludzi, którzy przeprowadzali transformację, odpowiedź była oczywista. I dlatego wygrywając dla Polski, często przegrywali osobiście w sferze polityki.

A wracając do pytania: oczywiście mnie także szokowały rozmiary klęski wyborczej Tadeusza Mazowieckiego. Bulwersował wynik Tymińskiego, „człowieka znikąd”. Na pewno było dużo iluzji, samooszukiwania. Mieliśmy poczucie wielkich dokonań, ale często towarzyszyła im ograniczona świadomość ceny płaconej przez społeczeństwo. Była też nadmierna łatwość obciążania przeciwników, zrzucania wszystkiego na „wojnę na górze” – chociaż jej inicjatorów w żadnym razie nie rozgrzeszam. Łudzono się, również po klęsce, że jeśli owa wojna by nie wybuchła, wszystko byłoby dobrze i polska historia wyglądałaby inaczej.

Wina za „wojnę na górze” leży po jednej stronie?

Odpowiadaliśmy za nią również my, ale nie poprzez radykalizm działań, tylko przez pewien typ paternalizmu, który reprezentowaliśmy. W „wojnie na górze” znalazły ujście prawdziwe napięcia, frustracje społeczne; chociaż język i metody walki były często skandaliczne.

Wałęsa użył populistycznego języka przeciwko ekipie Mazowieckiego i Balcerowicza, żeby ją zastąpić Bieleckim i Balcerowiczem – to było przyznanie Wam racji. Podobnie zachował się Leszek Miller, najpierw mówiąc o ludziach umierających na ulicach z głodu z powodu reform Solidarności, a potem obniżając podatki dla samozatrudnionych i promując plan Jerzego Hausnera. Jarosław Kaczyński też atakował transformację w imię „Polski solidarnej”, żeby po zdobyciu władzy zlikwidować najwyższą stawkę podatkową, a finanse państwa powierzyć Zycie Gilowskiej.

SLD spowalniało reformy i obsługiwało społeczne zmęczenie zmianami. Tak było w przypadku zdominowanych przez Sojusz rządów Pawlaka i Oleksego, ale już gabinet Cimoszewicza wrócił do reform. A Miller i Kaczyński... no cóż, ich ostra populistyczna retoryka ukrywała nieobecność faktycznej alternatywy.

Tym bardziej pojawia się pytanie: jakie w tej „bezalternatywnej” rzeczywistości znaleźć kryteria do oceny sukcesów i niepowodzeń, żeby nie miotały nami mody na entuzjazm albo na apokalipsę? W dodatku społeczne napięcia stłumione przez to poczucie bezalternatywności mogą wrócić.

Zacznijmy od kosztów, ale postrzeganych realnie, a nie w perspektywie apokaliptycznej. Patrząc z perspektywy czasu, były nieuchronne. Podstawowym źródłem tej nieuchronności była konieczność kompleksowego, równoczesnego przeprowadzania bardzo wielu zmian. Nie zmienia to faktu, że cena zmiany była tak ogromna, że nawet ci, którzy nie płacili jej w sensie materialnym, przede wszystkim w wyniku bezrobocia, płacili ją społecznie i psychologicznie. Tą ceną było poczucie niestabilności, niepewności, lęku, często degradacji społecznej, dotykające dużą część Polaków.

Podważenie awansu społecznego epoki PRL, podważenie legitymizacji tego awansu, dotknęło miliony ludzi. Część z nich głosuje dziś na smoleńską prawicę udając, że nie była w PZPR i nie skorzystała na zmianie ustrojowej po roku 1945. To paradoks, na który zwraca uwagę Andrzej Leder w książce „Prześniona rewolucja”, i jedna z przyczyn traumy, która do dziś napędza wszelkie uderzenia w nową rzeczywistość – obojętne z jakiego kierunku i w imię jakiej nostalgii.

Pierwsze próby kanalizowania niezadowolenia społecznego spowodowanego transformacją skierowane były przeciwko elitom odpowiedzialnym za dokonywane zmiany. Dopiero później zaatakowano profitentów czasów PRL. Lustracja, dekomunizacja, różne „polityki historyczne” prawicy – odpowiadały na poczucie krzywdy, na zagubienie, dawały złudzenie sensu w świecie, który wydawał się go nagle pozbawiony. Ale było też niezadowolenie i lęk odczuwane przez szerokie grupy społeczne, które nie były elitą PRL, tylko robotnikami i chłopami. To, co w języku dawnego ustroju było mocno dowartościowywane, po roku 1989 w najlepszym razie przestało być, a w najgorszym zaczęło być traktowane brutalnie lub wręcz z pogardą.

Kiedy wróciłem z Francji i zacząłem pracować dla premiera Mazowieckiego, zaskoczyły mnie niektóre elementy języka uważanego tu za „liberalny”. Ktoś, związany zresztą z kierowaną przez Marcina Króla redakcją „Res Publiki”, w odpowiedzi na artykuł Haliny Bortnowskiej, domagającej się w „Tygodniku Powszechnym” aktywnej polityki społecznej ze strony państwa, napisał tekst, który mną wstrząsnął. Używając określeń brutalnych stawiał tezę, że to nie państwo powinno się zajmować polityką społeczną, ale prywatna działalność charytatywna. To był utopijny postulat cofnięcia się do XIX wieku, niezrozumienie, że w nowoczesnym społeczeństwie uprawnienia socjalne to nie jest przywilej, łaska, ale coś należącego do sfery praw obywatelskich (oczywiście sprawą otwartą pozostają rozmiary i charakter socjalnej polityki państwa, zależne od jego możliwości budżetowych). A to nie był jedyny tego typu głos.

Ten język pozostaje popularny do dziś. Zarówno na prawicy wrogiej III RP, jak też na tej, która III RP broni: od Korwina-Mikkego, poprzez Gowina, skończywszy na niektórych działaczach PO.

Wówczas popularność tego języka zwiększała „koszty moralne” przemian. W kręgach liberałów z KLD i w sprzyjającej reformom publicystyce popularne też było pogardliwe określenie „socjal”. Skutkiem było utrwalanie się w dużej części społeczeństwa przekonania, że PRL wyrażał interesy ludu, nawet jeżeli w formach często patologicznych, natomiast nowy ustrój jest budowany przez elity i wyłącznie dla elit.

Dziś w sferze języka znamienne są słowa Donalda Tuska – eksploatowane przez Jarosława Gowina – że teraz mają na niego wpływ idee socjalistyczne.

Premier mówił to w apogeum sporu o OFE, próbując ocieplić swój wizerunek.

Z pewnością takie były jego motywy, ale jest też w tej formule uznanie konieczności liczenia się z interesami szerokich grup społecznych.

W latach 90. samoograniczenie języka „liberalnego” było potrzebne nieporównanie bardziej, bo wówczas jego brutalność przyczyniła się do podniesienia poziomu społecznych traum. To był czas chaosu w życiu pojedynczych ludzi i całych grup.

Waliły się hierarchie prestiżu, tego, co uważano za wartościowe w życiu społecznym i prywatnym. Pojawiali się nowi ludzie i funkcje. Znikały dawne punkty orientacyjne. Ludzie wiedzieli, jak jest zorganizowane przedsiębiorstwo państwowe czy PGR, ale nowe firmy funkcjonowały zupełnie inaczej. Pojawiali się „geszefciarze”, nierespektujący kodeksu i czasu pracy, niewypłacający pensji. To były elementy radykalnej rewolucji społecznej i ekonomicznej, czas ogromnego zagubienia poznawczego. Ludzie tracili zdolność oceniania rzeczywistości, w którą stronę to idzie; kto ma gorzej, a kto ma lepiej; czy to jest sprawiedliwe, czy nie.

Radykalizm zmiany produkował świat chaosu, a w świecie chaosu ludzie cierpieli. Także ci, którzy czysto ekonomicznie odnosili niezwykłe sukcesy, opłacali to zdrowiem, rozpadem rodzin, lękami w obliczu sukcesu, do którego nie było się przygotowanym kulturowo czy świadomościowo. Zarówno u nich, jak też szczególnie u tych, którzy ekonomicznie czy statusowo przegrali, pojawiła się próba kompensacji godnościowej, którą oferowała czasem prawica, a czasem Kościół. Smoleńsk to zradykalizował. Po tamtej stronie nie są przecież jedynie ekonomiczne ofiary transformacji, ale też ludzie poszukujący sensu tego, co się dzieje, czy też dodatkowej kompensacji traum, które gwałtowna zmiana rzeczywistości społecznej, kulturowej musiała wywołać.

Znowu pojawia się kwestia alternatywy.

To oczywiste, że ona zawsze istnieje, ale jest też problem fundamentalnej logiki zmian. Czy możliwa jest podzielność w tego typu reformach, czy też lepiej, żeby były dokonywane w jednym pakiecie, bo inaczej jest ryzyko „odrzucenia przeszczepu”? To język, którym myśmy się wówczas posługiwali. W obiegu była też metafora Jacka Kuronia, który mówił, że tam gdzie jest ruch prawostronny i puści się nagle niektóre samochody lewą stroną, wiadomo, że musi dojść do katastrofy. Myśmy w 1990 r. wybrali logikę zmiany całej organizacji ruchu, co wymagało pakietowego wprowadzenia reform. Zatem po przyjęciu przez Sejm ustaw Balcerowiczowskich mieliśmy prawie jednocześnie szok skokowego wzrostu cen, bankrutujących przedsiębiorstw, bezrobocia, do tego wprowadzanie całego pakietu praw własności, urealnianie kursu złotówki... W różnych krajach próbowano te wszystkie kroki rozdzielać, ale skutkiem było zawsze zablokowanie reform. Ukraina czy Białoruś są tu dobrym przykładem. Łukaszenko oszczędził ludziom bólu, ale minęło 25 lat i zmiany systemu wciąż nie ma. A cena braku zmiany jest coraz bardziej widoczna.

My jednak jesteśmy od 1989 r. po lepszej stronie nowego muru berlińskiego. Na tle innych krajów naszego regionu, które weszły do UE, czyli w porównaniu do Węgier, Słowacji czy Czech, mamy bardziej dynamiczne reformy, ale np. wyższy poziom bezrobocia, nieco wyższy wskaźnik nierówności, bardziej zderegulowany rynek pracy. Oni wybrali osłanianie spójności społeczeństwa za cenę spowolnienia reform.

Pamiętajmy jednak, że wbrew stereotypom dzisiejszych krytyków polskiej transformacji osłona socjalna nie została zlikwidowana. Nasze reformy od początku ochraniały np. emerytów. Rozbudowywano system osłony bezrobotnych.

Renty i emerytury pomostowe jako bufor ukrywający bezrobocie...

Poziom naszych wydatków socjalnych był znacznie powyżej krajów znajdujących się na porównywalnym poziomie rozwoju. A jednocześnie radykalizm zmian spowodował, że Polska była krajem, który pierwszy wyszedł z zapaści związanej ze zmianą ustroju. Wzrost gospodarczy pojawił się już w połowie 1992 r. Na tle Węgier czy Czech polskie elity nie tylko nie mają powodu do wstydu, ale wręcz powód do dumy!

Interesujący jest tu przypadek Węgier, gdzie nie odczuwano potrzeby radykalnych zmian, bo w punkcie wyjścia ten kraj był w znacznie lepszej sytuacji niż Polska. Węgry zapłaciły jednak wysoką cenę za brak silnych bodźców dla dokonywania koniecznych zmian. Nieodpowiedzialność tamtejszych elit (lewicowych i prawicowych), katastrofa finansów publicznych, bo wybierano zaspokajanie potrzeb doraźnych, i dzisiejszy charakter reżimu Orbana to konsekwencje braku koniecznych zmian, które Polska przeprowadziła już na początku lat 90.

Kiedy elity polityczne zamykają się w bezalternatywności, pojawia się populizm. 30 proc. ludzi wierzących w zamach w Smoleńsku jest miarą frustracji: potencjału odrzucenia całego systemu. Ci ludzie uderzyliby w III RP nawet pod hasłem, że rząd ukrywa obecność kosmitów.

Ma pan rację, że populizm jest często skutkiem narzucanego odgórnie poczucia bezalternatywności. „Religia smoleńska” ma na pewno jedno ze źródeł w poczuciu społecznej bezsilności, w ranach zadanych przez głębokie przemiany. Ale Smoleńsk, choć to bardzo poważny blok wyborczy, pozostaje jednak siłą mniejszościową. Większość Polaków nigdy nie wycofała swej akceptacji dla zmian po roku 1989.

Falsyfikacją tej tezy byłoby dopiero obalenie III RP? W przeciwieństwie do Marcina Króla sądzi Pan, że to niemożliwe?

Nie znamy przyszłości, więc żadnej katastrofy nie można wykluczyć. Od początku nie należałem jednak do ludzi, którzy się bali załamania wybranej ścieżki. Nie bałem się też wycofania przez Polaków poparcia dla modernizacji. Tym, czego się naprawdę obawiam, jest niewykorzystanie szansy. Coś, co zarówno w raporcie Michała Boniego, gdy był jeszcze w rządzie, jak też w prognozach Jerzego Hausnera nazywa się ryzykiem dryfu rozwojowego albo pułapką krajów średniego rozwoju. Boję się zachowawczości, bierności rządu, która doprowadzić może do zablokowania Polski w pół drogi.

Być może zamyka się nasze „window of opportunity” – „okno możliwości” i szansa na skok cywilizacyjny związany z masowym napływem środków europejskich i z ciągle jeszcze nieodczuwaną presją demograficzną (bo Polska nadal żyje kapitałem pokolenia, które jest stosunkowo liczne), a wreszcie z okresem wyjątkowej w naszej historii stabilności geopolitycznej. Otóż ten rząd – który zresztą chwalę ze względu na postawę w sprawie Ukrainy – jeśli chodzi o wykorzystanie tego zamykającego się „okna możliwości”, zmarnował masę czasu.

Oba problemy się łączą. Głównym argumentem Tuska na rzecz jego wyjątkowej ostrożności – zarówno w polityce wewnętrznej, jak też europejskiej – jest to, że jeśli za bardzo „dociśnie”, przyjdą barbarzyńcy i zmarnują cały dorobek 25 lat.

Nie wiem, czy w przypadku Tuska nie chodzi raczej o to, że odważna polityka prowadzi do utraty głosów. Zatem faktycznym problemem nie jest zagrożenie całej transformacji, ale jednego czy drugiego rządu: ryzyko niewygrania następnych wyborów. A ja się naprawdę obawiam niewykorzystania szans.

Możemy ocenić poprzednie 25-lecie jako czas sukcesów w różnych obszarach, o niektórych w ogóle nie powiedzieliśmy, np. jeśli chodzi o politykę zagraniczną. Ale nie wiem, czy z równym przekonaniem będziemy mogli mówić o porównywalnym sukcesie Polski za 10 czy 15 lat. Czy nie zmarnujemy tego wyjątkowego okresu, który może już się kończyć ze względu na zmianę sytuacji geopolitycznej, bo ukraiński kryzys może mieć dla Polski poważne społeczne i polityczne konsekwencje.

Boję się tego bardziej niż zjawisk okołosmoleńskich i tego „termometru populistycznego”, który jednak nigdy w Polsce nie wskazał rewolucji ani „tego czegoś”, czego obawia się Marcin Król. Klientela posmoleńska, jak wcześniej klientela Leppera, to jest jednak ciągle klientela mniejszościowa. Ona się może powiększyć wyłącznie z powodu zablokowania naszego rozwoju, utraty nadziei na dalszy awans Polski i jej obywateli.


ALEKSANDER SMOLAR (ur. 1940) jest politologiem i publicystą, prezesem zarządu Fundacji im. Stefana Batorego. W czasach PRL działacz opozycji demokratycznej, po Marcu ’68 więziony i zmuszony do emigracji – za granicą redagował m.in. kwartalnik „Aneks”, wspierał KOR i Solidarność. W III RP był m.in. doradcą premierów Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej, działaczem Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Jeden z najważniejszych uczestników polskiej debaty publicznej, na łamach „TP” opublikował w 1995 r. pamiętny tekst „Polska Kwaśniewskiego” oraz nagrodzone „Grand Pressem” w 2005 r. „Melduję się z życzeniami, Panie Prezydencie”. W 2010 r. nakładem wydawnictwa Universitas ukazał się wybór jego publicystyki, zatytułowany „Tabu i niewinność”.


CZY BYLIŚMY GŁUPI

Głośny wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem, zatytułowany „Byliśmy głupi”, ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 7 lutego 2014 r. „Musimy się ruszyć, odzyskać ideę równości. Inaczej przyjdzie to »coś« i będziemy wisieć na latarniach” – przestrzegał Król, dokonując rachunku sumienia polskich intelektualistów, wspierających radykalne reformy rynkowe w pierwszych latach III RP. Na łamach „TP” z jego opiniami polemizował Rafał Matyja. „Były naczelny »Res Publiki« wyraża swoje obawy w sposób świadomie irracjonalny – pisał w tekście „Domki z kart” („TP” nr 9/14). – Towarzyszą one nie tylko zmęczonym wspieraniem transformacji intelektualistom, ale także elitom politycznym. Chętnie ulegają one wygodnym obietnicom etatyzmu, zwłaszcza finansowanego z zewnętrznych środków. Pogląd ten wydaje się nie tylko modny, ale także wygodny. Odpowiada poczuciu winy i niespełnienia jednych, lękom innych, chęci sprawowania kontroli przez polityków i pysze eksperckiego rozumu”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2014