Czas tyjących ryb

Pod rządami nowego prezydenta Filipin ruszyła rewolucja, której pierwszą ofiarą pada narkobiznes. Ale Rodrigo Duterte chce nie tylko karać dilerów, lecz również zlikwidować model demokracji postkolonialnej.

29.08.2016

Czyta się kilka minut

W stołecznym więzieniu, przeznaczonym dla 800 osób, przebywa dziś 3800 aresztowanych. Manila, Filipiny, 21 lipca 2016 r. / Fot. Noel Celis / AFP / EAST NEWS
W stołecznym więzieniu, przeznaczonym dla 800 osób, przebywa dziś 3800 aresztowanych. Manila, Filipiny, 21 lipca 2016 r. / Fot. Noel Celis / AFP / EAST NEWS

Zapewniam was, że będzie krwawo. Jak trzeba, każę zabić i sto tysięcy ludzi, domy pogrzebowe niech się szykują na złoty okres” – tak mówił o swoich metodach walki z narkobiznesem i korupcją w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi na Filipinach ówczesny kandydat, a dziś już prezydent, Rodrigo Duterte. Obiecywał, że w ciągu 3-6 miesięcy wykorzeni handel narkotykami i drastycznie ukróci w kraju przestępczość.

Duterte wybory wygrał, w czerwcu objął urząd. I zabrał się do realizowania obietnic.

Nic go nie powstrzyma

Oficjalne dane z 14 sierpnia 2016 r., czyli po sześciu tygodniach urzędowania nowego prezydenta, wyglądają następująco. Filipińska policja, tropiąc narkotykową przestępczość, przeprowadziła niemal 5 tys. operacji i nawiedziła ponad 300 tys. domów. Blisko 9 tys. osób postawiono zarzut handlu narkotykami, z tego 665 osób zastrzelono, reszta została aresztowana. Około pół miliona ludzi dobrowolnie zgłosiło się na policję, wśród nich 30 tys. przyznało się do dystrybucji narkotyków; pozostali to uzależnieni. O blisko połowę spaść miała też ogólna przestępczość. „To tylko potwierdza, że większość przestępstw w naszych społecznościach jest powiązana z narkotykami” – mówił komendant główny policji gen. Ronald dela Rosa.

Wbrew temu, co twierdzi część zachodnich mediów, policja nie strzela jak popadnie. Procedura wygląda zazwyczaj tak, że osoba podejrzana o handel narkotykami dostaje zawiadomienie, osobiście lub na piśmie, aby zgłosiła się na komendę wyjaśnić zarzuty. Dopiero gdy tego nie zrobi, policja dokonuje egzekucji, już bez uprzedzenia.

Nieoficjalnie mówi się, że liczba ofiar może być blisko dwukrotnie wyższa. Wyroków, za milczącą zgodą filipińskich władz, dokonywać mają zamaskowani członkowie tzw. samoobrony obywatelskiej. Co najmniej kilka razy mogło dojść do pomyłki i zginęli niewinni. Zdaniem policji wszyscy inni to ofiary wewnątrzmafijnych porachunków.

Tak czy inaczej, każdego dnia na ulicach stołecznej Manili i innych miast kraju przybywa porzuconych ciał – z zaklejonymi taśmą ustami i przytwierdzoną do ubrania kartką „diler narkotyków”. Czasem jeszcze z wciśniętym do ręki woreczkiem białego proszku. Ofiarami są zazwyczaj – jak dotąd – płotki w systemie dystrybucji narkotyków, osoby ubogie, których rodzin nie stać często na wyprawienie pogrzebu.

Przeciw rzezi i barbarzyńskim metodom protestują międzynarodowe organizacje praw człowieka. Prezydent Duterte twierdzi jednak, że nie powstrzyma go nic, że nastał „czas zabijania” („It’s a killing time”), i że ryby w zatoce Manili utuczą się od porzuconych ciał.

Język prezydenta można uznać – w najlepszym przypadku – za rubaszny, choć raczej za wulgarny. W krótkim czasie Duterte zdążył obrazić najważniejsze osoby w państwie, biskupów, papieża Franciszka, ambasadora USA i ONZ – grożąc nawet, w odpowiedzi na krytykę, opuszczeniem tej organizacji przez Filipiny.

Jak to się stało, że właśnie taki człowiek wygrał wybory teraz, gdy po sześciu latach prezydentury Benigna Aquina mogło się wydawać, że Filipiny – ten „chory człowiek Azji” – zaczęły wreszcie wychodzić na prostą?

Naturalna byłaby przecież kontynuacja, a nie rewolucja, w której walka z narkotykami ma być tylko pierwszym krokiem. Co więcej, Duterte utrzymuje na razie rekordowe poparcie – nie tylko wśród biednych, ale też w dużej części klasy średniej, intelektualistów, a nawet zasiedziałych elit polityczno-biznesowych.

„Carmageddon” i polityka

Aby zrozumieć ten fenomen, spróbujmy najpierw skorzystać z komunikacji publicznej w Manili.
Kilka lat temu, studiując mapę stolicy przed swoją pierwszą podróżą na Filipiny, zwróciłem uwagę, że główna linia kolejki miejskiej MRT ma kolisty kształt. Czyli identyczny jak w Tokio, gdzie objazd po kolejnych centrach japońskiej stolicy trwa 60 minut. W godzinach szczytu tokijska linia Yamanote jest zatłoczona, ale kursuje punktualnie i w minutowych odstępach umożliwia płynne przemieszczanie się po metropolii. Wiedząc, że jadę do kraju rozwijającego się i mimo ostrzeżeń znajomych, zdecydowałem się wypróbować MRT. Szybko okazało się, że – poza kształtem na mapie – obie koleje miejskie nie mają ze sobą nic wspólnego.

Przed stacją ujrzałem niekończące się szeregi ludzi. Pomyślałem, że zdarzyła się awaria. Okazało się, że tak jest codziennie. Półtorej godziny zajęło dojście do okienka kasy biletowej, a potem dostanie się do nabitego wagoniku kolejki, w którym trzeba uważać na złodziei. Półtorej godziny, w ponad 30-stopniowym upale, schodzenia i wchodzenia po kolejnych schodach, przesuwania się w obskurnych wilgotnych tunelach, aby odbyć 20-minutową podróż – tak w stolicy Filipin porusza się zwykły pracownik albo uczeń.

Wagoniki kolejki są leciwe, w opinii fachowców ich użytkowanie grozi w każdej chwili wypadkiem. Ostatni skład odjeżdża ok. godziny 21 – odtąd kilkunastomilionowa metropolia zostaje bez głównej nitki komunikacyjnej. Skorzystać wtedy można z „jeepneyów”: skrzyżowania autobusu i ciężarówki, które poruszają się wedle mglistych zasad i rozkładów. Albo wziąć taksówkę, która może jest tania, ale nie dla przeciętnego Filipińczyka. Owszem, klasa średnia Manili częściej niż kiedyś może pozwolić sobie na kupno auta. Ale biorąc pod uwagę stan dróg, wyciemnione całe połacie miasta i dowolne zasady poruszania się kierowców, lokalne określenie komunikacji samochodowej jako „carmageddonu” [od tytułu brutalnej gry komputerowej, łączącej wyścigi samochodowe z zawodami w rozjeżdżaniu przechodniów – red.] nie jest nadużyciem.

Wiele z tych deficytów można tłumaczyć choćby zwykłą biedą czy złą organizacją pracy. Ale dlaczego nie da się ustawić kilkudziesięciu automatów biletowych lub nawet sprzedawać ich w kioskach czy sklepach? Gdziekolwiek, byle nie zmuszać ludzi do stania za świstkiem papieru w urągających godności warunkach.

Jeśli ktoś uważa, że pisanie o problemach komunikacyjnych Manili w kontekście prezydentury Rodrigd Duterte i tego, co się ostatnio na Filipinach dzieje, jest nie na miejscu – ten się myli. Mieszkańcy sami mówią z przekąsem, że gdyby w kraju doszło do rewolucji, to najpewniej wybuchnie ona przy którejś ze stacji MRT.

Duterte wystąpił właśnie do Kongresu (parlamentu) o dwa lata nadzwyczajnych uprawnień, aby poprawić komunikację w stolicy. W przyszłorocznym projekcie budżetu przewidział blisko 15-procentowy wzrost wydatków na infrastrukturę; w kolejnych latach ma to być więcej.

Trzy dekady demokracji

Nie trzeba być znawcą Filipin, aby zauważyć, jak głęboką ranę nosi społeczeństwo tego niemal 100-milionowego kraju. Wystarczy porozmawiać z ludźmi, poczytać gazety albo komentarze w internecie. A wtedy usłyszymy wciąż tę samą historię: że przecież po II wojnie światowej, jeszcze do lat 60. XX w., Filipiny były jednym z bogatszych krajów Azji, że miały instytucje pozostawione po Amerykanach, że powszechnie znany był język angielski... I że generalnie kraj miał warunki do rozwoju lepsze niż późniejsze „azjatyckie tygrysy”. Tymczasem w 1965 r. nastała dyktatura Ferdinanda Marcosa, trwająca 21 lat, stan wojenny, represje. I tak Filipiny zostały splądrowane, zadłużone i zdemoralizowane.

Rewolucja nastąpiła w 1986 r. Społeczeństwo obaliło dyktatora, klan Marcosów musiał ratować się azylem w USA. Filipińczycy wreszcie mogli wybierać swoich przedstawicieli w wolnych wyborach, uchwalono nową konstytucje, zniesiono cenzurę. Formalnie mechanizm demokratyczny działa tu sprawnie. Ale po 30 latach praktykowania demokracji społeczeństwo ma prawo zapytać: jakie mamy z niej konkretne korzyści?

Gdyby nie zakończona właśnie prezydentura Aquina, werdykt musiałby być jednoznaczny: Filipiny to beznadziejny przypadek – były i są państwem biednym, skorumpowanym i niewydolnym. Niedostatek i brak perspektyw pcha ludzi na drogę przestępczą, w prostytucję lub narkotyki. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie 10 mln Filipińczyków rozsianych po świecie. Pracując i przysyłając do kraju pieniądze, pomagają utrzymać swoje rodziny.

Co zatem wydarzyło się w ostatnich latach? Wprowadzając dyscyplinę budżetową, prezydent Aquino zapewnił stabilność makroekonomiczną. Inwestorzy zagraniczni życzliwiej spojrzeli na Filipiny, gospodarka zaczęła szybciej rosnąć (ok. 6 proc. rocznie). Cóż jednak z tego, skoro połowa społeczeństwa, żyjąca w nędzy, nic na tym nie skorzystała. A ci, którym finansowo jest lepiej, muszą toczyć codzienną morderczą walkę z korupcją, przestępczością i komunikacją.

Mutacja państwa kolonialnego

Szybki wzrost gospodarczy sam w sobie nigdzie nie gwarantuje już automatycznej poprawy losu ludzi biednych. To jeden ze skutków globalizacji. Ale na Filipinach problem sięga jeszcze głębiej.
„Jeśli wybory miałyby coś zmienić, to na pewno by ich zakazano” – zwykła mówić amerykańska anarchistka Emma Goldman. Gdyby spojrzeć na establishment Filipin, choćby na obie izby parlamentu, to pojawiają się tam od zawsze te same nazwiska – w większości przedstawicieli „klanów dynastycznych”, wywodzących się jeszcze z czasów kolonialnych. Sympatie i antypatie między nimi stanowią pożywkę dla oper mydlanych i tabloidów.

W przeszłości rody te stanowiły warstwę tzw. Kreoli – pośredników między ludnością tubylczą i państwem kolonialnym (od wieku XVI do końca XIX była to Hiszpania, potem USA; niepodległość kraj uzyskał w 1946 r.), którą to ludność tubylczą Kreole kontrolowali i eksploatowali. Po upadku dyktatury Marcosa to oni zdobyli w demokracji pozycję dominującą – korzystając ze zgromadzonych zasobów. Są na to dowody. 178 politycznych dynastii kontroluje 73 z 80 prowincji. Ponad 70 proc. wszystkich parlamentarzystów wywodzi się z któregoś z tych klanów. I najważniejsze: trzy czwarte owoców ostatniego wzrostu gospodarczego zostało skonsumowane przez zaledwie 40 rodzin.

Filipińska demokracja stanowi więc mutację państwa kolonialnego, którego organy i instytucje istnieją nie po to, aby służyć obywatelom, lecz żeby ich łupić i utrzymywać materialno-społeczne status quo. Nielicznym celebrytom czy sportowcom udaje się przebić do establishmentu – przystępują wtedy, jak 38-letni bokser Emmanuel Pacquiao (mistrz świata w licznych kategoriach wagowych), do budowy swojej dynastii. U zwykłych ludzi sytuacja ta powoduje apatię i cynizm wobec władz. Albo rodzi tęsknotę za silnym człowiekiem, który wreszcie zrobi w kraju porządek.

W takich właśnie okolicznościach na scenę polityczną wkroczył Rodrigo Duterte, rocznik 1945. Człowiek, który jeszcze jako prowincjonalny polityk zyskał sobie przydomek „Punisher”. Czyli: „Ten, który wymierza karę”.

Popularność polityka tego rodzaju daje się jednak wpisać w szerszy światowy kontekst. Jest z jednej strony emanacją odrzucenia tradycyjnych elit przez część elektoratu – przykładem poparcie dla Trumpa i Sandersa w USA czy nawet Le Pen we Francji. W węższym zakresie wybór Filipińczyków to kolejny przykład – po Indonezji, Tajwanie czy Polsce – zakwestionowania porządku ukształtowanego w czasie transformacji demokratycznej. To jakby postscriptum do tzw. trzeciej fali Huntingtona – demokratyzacji na świecie na przełomie lat 80. i 90. XX w.

Szeryf z południa

Gdy dwie dekady temu Duterte obejmował funkcję burmistrza półtoramilionowego Davao na południu kraju, uchodziło ono za miasto upadłe. Ludzie bali się tam po zmierzchu wychodzić na ulice – prócz pospolitego bandytyzmu mieszkańców nękała partyzantka komunistyczna.

Dziś Davao uważane jest za najbezpieczniejsze i najczystsze miasto na Filipinach, z szybko rosnącą liczbą turystów. Duterte osiągnął to metodami, które teraz próbuje stosować w całym kraju. Szedł na skróty, omijając przewidzianą prawem procedurę. Jest oczywiście tego świadom – i twierdzi, że przy istniejącym poziomie korupcji, niewydolnej biurokracji i braku kultury prawnej u Filipińczyków, ścisłe trzymanie się litery prawa w walce z przestępczością nie przyniesie efektów. Że gangsterzy zawsze znajdą sposób, by się wywinąć, a do zwykłych ludzi najbardziej przemawia strach przed karą.

W czasie 20 lat jego urzędowania w Davao w codziennym zarządzaniu miastem pomagali mu sprawni technokraci. A około 1400 osób (przestępców, jak twierdzą jego zwolennicy) zostało zabitych przez anonimowych egzekutorów, działających – jak słyszymy – z przyzwoleniem władz. Duterte ani tego nie potwierdza, ani temu nie zaprzecza. Jeśli dziś ufa mu 91 proc. mieszkańców Davao, to także dlatego, że nie wykorzystał władzy do prywatnego wzbogacenia się, jak czyni wielu notabli na Filipinach. Żyje skromnie, choć – przyznajmy – rozpustnie: ma oficjalną konkubinę i trzy „narzeczone” (a także byłą żonę, którą się zresztą opiekuje – jest poważnie chora).

Takie są fakty i zarazem jedyne przesłanki, z których można snuć prognozy na temat przyszłości Filipin pod jego rządami. Oczywiście z zastrzeżeniem, że kierowanie prawie 100-milionowym krajem różni się od zarządzania prowincjonalną, choć sporą metropolią. Przyświecające mu priorytety widać z projektu budżetu, który przedstawił. Oprócz nakładów na infrastrukturę, o 20 proc. mają wzrosnąć wydatki na policję i aż o 30 proc. na edukację. Duterte chce ponadto nowej konstytucji, federalizacji kraju, odbiurokratyzowania i zdyscyplinowania administracji, deregulacji otoczenia biznesu, lepszej ściągalności podatków. Taki szczegół: koszary wojskowe kazał udostępnić dla potrzeb rehabilitacji narkomanów. Organizacje gospodarcze przychylnie spoglądają na poczynania nowego prezydenta. Organizacje praw człowieka biją na alarm.

Świetlana przyszłość?

Metody, którymi Duterte walczy z przestępczością, nie są normalne. Śmierć choćby jednej niewinnej osoby trudno usprawiedliwiać wyższym celem, a nawet oczywistym przestępcom należy się godziwy proces. Inaczej państwo przestaje być praworządne, zaczyna operować według niejasnych reguł i na podstawie woli jednego człowieka.

Wysokie poparcie społeczne dla Duterte to jednak także krzyk rozpaczy społeczeństwa, które chce wyrwać się ze stanu beznadziei, chce zniszczyć „przegniłe status quo”. Owszem, w normalnym kraju policja nie zabija masowo drobnych dilerów narkotyków. Ale normalny kraj nie zostawia też samym sobie trzech milionów ludzi uzależnionych od białego proszku.

Czy Duterte spełni obietnice i po sześciu latach urzędowania pozostawi inne Filipiny: wolne od korupcji, bezpieczniejsze i sprawiedliwsze przy podziale dóbr materialnych? Czy nastanie, jak zapowiada prezydent, „złoty wiek dla infrastruktury”?

Dwie rzeczy mogą mu przeszkodzić.

Po pierwsze, aby odnieść sukces, Duterte będzie musiał naruszyć interesy potężnych i zasiedziałych środowisk. Ustawa „antydynastyczna” albo publikowane obecnie „listy wstydu” (polityków, generałów i sędziów zamieszanych w korupcję) zjednują mu sympatię zwykłych ludzi, ale generują też śmiertelnych wrogów, wciąż wpływowych.

Po drugie, zagadką jest sam Duterte, człowiek sprzeczności. Niektóre z nich mają pewien urok (w stylu „macho z południa”). Niemniej mizoginiczne wypowiedzi idą u niego w parze ze wspieraniem środowisk gejów i lesbijek; wulgarny język z solidnym wykształceniem i oczytaniem.

Są też sygnały budzące inne wątpliwości: dlaczego Duterte zgodził się na pochowanie Marcosa na cmentarzu bohaterów narodowych? Albo: czy wiarygodny jest człowiek, który chce rozbijać „przegniłe status quo”, a jednocześnie akceptuje, że stanowiska burmistrza i wiceburmistrza Davao piastują obecnie jego dzieci? Czy to początek kolejnej dynastii?

Może lepiej więc pozostać przy opinii, którą można dziś usłyszeć na Filipinach. Ludzie mówią: „Nasz kraj wkroczył właśnie na drogę świetlanej przyszłości. Choć może jednak spadniemy w otchłań”. ©

Autor jest stałym współpracownikiem „TP”, mieszka w Tokio. Autor książki „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima” opowiadającej o tym, jak katastrofa z 2011 r. zmienia Japonię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2016