Czas realizmu kapitalistycznego

Przez Polskę sunęło tsunami zmian ustrojowo-ekonomiczno-obyczajowych, w efekcie którego nic już nie miało być takie jak wcześniej. Oto niepowtarzalne lata 90.

09.10.2016

Czyta się kilka minut

Cricoland na placu Defilad w Warszawie, 1993 r. / Fot. Wojtek Laski / EAST NEWS
Cricoland na placu Defilad w Warszawie, 1993 r. / Fot. Wojtek Laski / EAST NEWS

Najbardziej lubiłem te ostatnie kilka minut przed zamknięciem, kiedy wszyscy już poszli, a mama w pokoiku obok zliczała dzienny utarg. Byłem tu sam. Jarzeniówka zapewniała profesjonalne oświetlenie i minimalistyczny soundtrack. Na biurku leżał otwarty zeszyt A4 – każdą stronę w nim podzielono długopisem na cztery rubryki: numer, data, tytuł, podpis – pod stopami popiskiwało spękane linoleum, a ze ścian zerkały gwiazdy światowego kina. Choć uczestniczyły w dramatycznych sytuacjach, takich jak pościg wzdłuż grani czy poniedziałek w Beverly Hills, to wydawały się być jakoś tam ciekawe tego, co się dzieje u mnie, w tej niegdysiejszej portierni RUCH-u przy ulicy Smoczej w Łodzi zaadaptowanej na wypożyczalnię video. Czułem na sobie ich spojrzenie zarówno w trakcie dyskretnego przetrząsania regałów i wznoszących się wprost z podłogi stosów, jak i wtedy, gdy na chwilę przestawałem, by napawać się królestwem, do którego miałem dostęp.

Ledwie parę lat wcześniej moją rozrywkę inną niż piłka i książki stanowił czarno-biały telewizor, później hiperrealistyczne opowieści kolegów-szczęściarzy wyposażonych przez los w gościnnego wujka z magnetowidem, a dopiero od niedawna – kolorowy Elektron, odtwarzacz i niewielka pula filmów, którą przetasowywał weekendowy barter na okolicznych ryneczkach.

A teraz stałem pośród setek pudełek z kasetami VHS i mogłem wybierać do woli. Wspaniałe uczucie. Na wyciągnięcie ręki miałem całą serię „Bondów” i „Pluton”, „Uznanego za niewinnego” i trylogię „Powrót do przyszłości” – śmiech i śmierć.

Zawdzięczałem to mamie, a ona – przełomowi roku ’89 i jego następstwom. Przedsiębiorstwo, w którym pracowała, moloch od dróg i mostów, restrukturyzowało się i nie potrzebowało tylu księgowych, co kiedyś. Usłyszała, że ma pięć minut na wymyślenie jakiegoś biznesu, który będzie funkcjonował wewnątrz nowej firmy. Dotąd nie wie, skąd pojawiło się to olśnienie: wypożyczalnia. Po roku prowadziła dwie. Kręciło się, bo masowo zwalniani pracownicy łódzkiego przemysłu za odprawy i pierwsze zasiłki kupowali „videa”. I namiętnie oglądali.

Dlatego, kiedy ktoś pyta o moje najntisy, to odpowiadam, że kasety video na Smoczej i te ostatnie kilka minut przed zamknięciem, kiedy wszyscy już poszli, a mama w pokoiku obok zliczała dzienny utarg.

Eksplozje i implozje

Sama periodyzacja „dziewięćdziesiątych” nastręcza nie lada kłopotu. Wbrew pozorom ich trwanie nie musi być ograniczone wyłącznie do lat 90. minionego wieku. Niektórzy badacze utrzymują, że wystartowały one tak naprawdę już około roku ’86 czy ’87, kiedy zmora stanu wojennego odpuściła, a koturnowy socjalizm począł się zmieniać w socjalizm magiczny – teatr i patos zastąpił podupadły cyrk, w którego programie występowali obok siebie zblazowany aktyw partyjny i Pomarańczowa Alternatywa, minister Wilczek i Kaszpirowski, liczne objawienia maryjne na pniach czy szybach i strupieszałe hasła leninowskie, puste sklepy i pełne Pewexy. PRL może nie tyle marniał czy zapadał się w sobie, co mutował w arcydziwną hybrydę kapitalistycznego demoluda. Zgrabnie ujęła to Olga Drenda w swojej „Duchologii polskiej”: „Polska, nominalnie wciąż socjalistyczna, zaczynała wówczas powoli zmierzać w kierunku modelu kapitalistycznego – pojawiły się lokalne warianty elementów tego systemu, jak reklama telewizyjna czy firmy prywatne (polonijne). Coraz łatwiej było o dobra, do których dostęp w PRL był ograniczony: paszport (a zatem dewizy i importowane produkty), telewizję satelitarną, dom jednorodzinny, używany samochód zagraniczny, kasetę video. Pożądane przedmioty należące do prywatnej sfery życia były jednocześnie symptomem i akceleratorem erozji dotychczasowego systemu”. Dla innych z kolei sunęło wtedy przez Polskę tsunami zmian ustrojowo-ekonomiczno-obyczajowych, w efekcie którego nic już nie miało być takie jak wcześniej.

Ten sam okres w Rosji trafnie scharakteryzował Peter Pomerancew: „Tyle różnych rzeczywistości w tak krótkim czasie!”. Nie inaczej było i u nas. Polska tego czasu to Polska rozpolitykowana, strajkująca, obsypana niczym wysypką mnóstwem partii i partyjek, radykalnych efemeryd, sejmowych kanap, pozaparlamentarnych tumultów. Polska Anastazji P. i jej frywolnych pamiętników, agencji towarzyskich, świerszczyków i libertyńskiego „NIE”, a zarazem Polska świętoszków z ZChN i powrotu religii do szkół. To wtedy konstytuowało się nowe polskie mieszczaństwo i upadały dawne zakłady, elity i porządki estetyczne.

W miastach panoszyły się gangi – „Pruszków” z „Wołominem” negocjowały kwestie terytorialne za pomocą kałachów i bomb. Place targowe zaludniły się od złotoustej braci ze Wschodu, dzięki której do koszyka mogły trafić tak rzadkie artykuły jak czerwonoarmijne mundury generalskie, kawior i materiał rozszczepialny.

Polska była krajem gigantycznego bezrobocia i pierwszych szybkich fortun. Jak pisał Sławomir Shuty w zbiorze opowiadań „Dziewięćdziesiąte”: „Jedni robili kariery, inni łamali karki”. Ci przegrani szukali pocieszenia i drugiej szansy w alternatywnych formach życia duchowego, inicjatywach prywatnych, Royalu czy Amwayu, zwycięzcy wystawiali sobie wille na modłę włoską i próbowali sił w rozrzutnym sponsoringu. Ulice wybuchły od amatorskich reklam zewnętrznych i typopolo. A w telewizji publicznej szło „Lalamido”.

Dinozaury peerelowskiej nomenklatury masowo wymierały, a ich miejsce w języku zajęli nowi drapieżcy – anglicyzmy. Kodeks handlowy ubogacono o podpunkt „wynająć Ruskich”, wymiennie z „posłać Ruskich”. Kompulsywnie i bulimicznie konsumowano dosłownie wszystko – teledyski, fantasmagoryczne historyjki ze „Skandali”, muzykę, podróbki luksusu, Zachód, ekstremalne idee – nie dość, że do rozpuku, to jeszcze i na zaś, wetując sobie niedawne głody i przymusowe diety. Ale karnawał nie mógł trwać w nieskończoność.

Przedłużona fermentacja

Ta potężna, niekontrolowana energia dziewięćdziesiątych została wreszcie skanalizowana, piękny chaos uładzony, buntownicy, pionierzy i freaki poszli do roboty w korpo, nabrali kredytów. Globalne sieci wchłonęły polskie interesiki. Format zastąpił ferment, idealizm, prowizorkę i szaleństwo – mimikra i bezwzględny rachunek ekonomiczny. Skończyło się – co do tego panuje zgodność. Różnica polega na tym, że ów kres najntisów okazuje się sprawą dość umowną, żałobą ruchomą. Wskazuje się tutaj rok ’95, ale zarazem przypomina, że w ’96 powstała „Machina”, a rok później ruszyła w Łodzi Parada Wolności. Oba te fenomeny są z ducha najntisowe. Niektórzy zatem najntisy rozciągają i na drugą dekadę lat 90., i za ich kres uważają rok 2003, kiedy prezydentowi Kropiwnickiemu udało się skasować znienawidzoną łódzką techniawkę, czy wręcz 2004 – rok wejścia Polski do Unii Europejskiej.

W ten sposób otrzymujemy temporalne dziwo: przedłużoną dekadę, która mogła trwać i prawie 20 lat. Ale te prawdziwe, dziewięćdziesiąte, były doprawdy dziwne.

Podobną trudność napotka ten, kto spróbuje wskazać jedno wydarzenie czy zjawisko dla dziewięćdziesiątych najbardziej charakterystyczne, totemiczne, najważniejsze. „Brulion”, ten, wedle słów Cezarego Michalskiego, „popkulturowy tabloid dla postkontestacyjnych polskich bikiniarzy”, czy otwarcie pierwszego w Polsce McDonalda, w trakcie której to uroczystości zrobiono ikoniczne zdjęcia – przemawiający minister pracy Jacek Kuroń w swoim dżinsowym uniformie, Agnieszka Osiecka, autorka eterycznych liryków, przy stoliku zastawionym kieliszkami z szampanem i szejkami? Pierwsza Gala Piosenki Popularnej i Chodnikowej w Sali Kongresowej, która była insurekcją działalności artystycznej dotąd wyszydzanej i deprecjonowanej, bakchicznym triumfem peryferii na stołecznym salonie, fangą od wykluczonych? Zwycięstwo w wyborach prezydenckich Aleksandra Kwaśniewskiego – pląsającego w rytm disco polo postkomunisty po solarce – nad legendą Solidarności? Koncert Michaela Jacksona w Polsce? Wydawniczo-performerska aktywność Jerzego Urbana? „W labiryncie” czy „Ekstradycja”, „Psy” czy „Dług” – film o starych ubekach, którzy nie potrafią odnaleźć się w młodym kapitalizmie, czy film o młodych kapitalistach, dla których w kapitalizmie nie ma już miejsca, bo okazało się, że inwencja i zapał to już stanowczo za mało, by cokolwiek w nim zwojować? Wspólnota VHS? „Nocna zmiana” czy „Dynastia”?

Dlatego wciąż podejmowany jest trud może nie tyle ostatecznego zdefiniowania dziewięćdziesiątych, bo nie jest to wykonalne – najntisy są hydrą – co opisania poszczególnych ich nurtów, tematów i symboli. Dopiero dzisiaj nadszedł odpowiedni moment, by już bez emocji na nie spojrzeć i opisać to, co się zobaczyło.

Tak łatwo zapomnieliśmy

Na początku tego roku ukazał się, pod redakcją Kai Puto i Jakuba Wencla, monograficzny numer „Ha!artu” w całości poświęcony latom 90., w którym starano się na różne sposoby – od wspomnień, przez ujęcie prozatorskie, aż po charakterystykę wybranych fenomenów takich jak narkotyki, videoteki, woda marki Bonaqua itp. – odpowiedzieć na pytanie, czym są one w roku 2016 i jak zostały zapamiętane. Tu zwraca szczególnie uwagę tekst Jakuba Majmurka, „Blofeld najntisów”, o Jerzym Urbanie jako superłotrze tamtych czasów, pornografie, bluźniercy, ostentacyjnym komuchu, który prowokował wzmożenie patriotyczno-moralne w pookrągłostołowej Polsce.

W czerwcu zaś pojawił się 11. numer „Widoku”, „Realizm kapitalistyczny. Transformacje kultury wizualnej lat 80. i 90.”, w którym oznajmiono: „opisywane obrazy, zjawiska wizualne i praktyki widzenia pełnią w latach 80. i 90. rolę agentów zmiany – tworzą sferę wykuwania się nowych form podmiotowości, wzorców estetycznych i trajektorii aspiracji, a równocześnie są miejscem negocjacji pomiędzy starym i nowym porządkiem”. Redaktorzy tego numeru, Magda Szcześniak i Mateusz Halawa, „testują pojęcie »realizmu kapitalistycznego« w kontekście polskiej transformacji ustrojowej” i piszą, że „początki realizmu kapitalistycznego, rozumianego jako reżim widzialności, dążący do hegemonii porządek ikonosfery powiązany z systemem kapitalistycznym, datować możemy dopiero na przełom lat 80. i 90. Wtedy bowiem następuje zespolenie dominujących obrazów i ideologii nowego systemu (...) Nie tylko jednak obrazy zaczynają wyrażać to, co głosi zwycięska ideologia, lecz również, ze względu na określone właściwości medialne – łatwość cyrkulacji, mnogość obiegów, możliwość wcielania się w różnorodne media, skrótowość – okazują się wyjątkowo ważne dla wytwarzania urynkowionej rzeczywistości. Po 1989 r. wiele nowych gatunków wizualnych powstaje po to, by przyciągnąć uwagę nowego typu uczestnika kultury – konsumenta – któremu oferuje instruktaże poruszania się w nowej rzeczywistości i zachęca do kształtowania własnego »stylu życia«. Obrazy podsycają fantazje i wyznaczają horyzonty aspiracji, a ich odbiorcy mają je przekuwać w rzeczywistość”. Jedenasty numer „Widoku” to ponadto nader ciekawe teksty o modzie, kiczu i plastiku w dobie transformacji, o VHS, pierwszych grach komputerowych czy estetyce teledysków disco polo.

W tym samym miesiącu premierę miała jedna z najbardziej oryginalnych i najszerzej komentowanych książek tego roku, a mianowicie „Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w czasach transformacji” Olgi Drendy – rzecz o tej osobliwej, fascynującej mini- epoce i jej zjawach, nawiedzających wciąż naszą teraźniejszość, którą to książkę Przemysław Czapliński na łamach „dwutygodnika” w eseju „Widma transformacji” scharakteryzował jako „skrzyżowanie studium etnograficznego, reportażu i powieści”, i dzielił się radosnym, osobistym wyznaniem: „Siedzieliśmy w gronie znajomych, odczytywaliśmy fragmenty tej książki i co chwilę ktoś wykrzykiwał: »Racja!«, »Tak było!«, »Zgadza się!«. W okrzykach był zarazem podziw dla autorki świetnie rekonstruującej rzeczywistość, radość z odzyskanego śmietnika pamięci i zdumienie, że tak łatwo o tym zapomnieliśmy”.

Bożek normalności

Najświeższą pozycją o latach 90. są „Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji” Magdy Szcześniak – błyskotliwa analiza kultury wizualnej i feeryczny powrót do przeszłości w jednym. Książka ta „składa się z dwóch obszernych studiów poświęconych projektom tożsamości dwóch grup społecznych od końca lat 80. do początku lat 2000.: nowej polskiej klasy średniej oraz nienormatywnych seksualnie mężczyzn”.

W swojej pracy Szcześniak wykorzystuje bogate archiwum wizualne – od seriali i filmów fabularnych przez ilustracje prasowe aż po reklamę – ówczesną prasę mainstream- ową i niszową oraz bogatą literaturę teoretyczną. Jej zainteresowanie krąży – między innymi – wokół „normalności”, fetysza tamtej doby. Nieuchwytnego omal ideału, do którego wzdychały różne grupy i podgrupy społeczne, i który obsługiwał całe spektrum oczekiwań – oczekiwano zarówno „normalnego państwa”, jak i tego, żeby po prostu „było normalnie”. „Normalność” miała być procesem – ciągłą drogą ku doskonałości do wtóru pouczeń arbitrów i ekspertów.

Zwłaszcza formująca się dopiero co polska klasa średnia miała na uwadze „normalność”. Normalność owa była zazwyczaj kojarzona z zachodnim stylem ubioru i sposobem bycia, a w ślad za tym – z odpowiednim wizerunkiem, który sugestywnie aczkolwiek nienachalnie komunikował, że ma się do czynienia z człowiekiem sukcesu, nowym Polakiem. Ten nowy Polak nie powinien mieć nic wspólnego z nuworyszem i nuworyszowskim przepychem i ostentacją, ani z peerelowskim zapyzieniem. Powinien być (w końcu) „normalny”. „Normalny” powinien być także i gej – w tym przypadku: przezroczysty, niekolący nikogo w oczy swoim odmiennym vel „nienormalnym” wyglądem i zachowaniem, wkomponowany w społeczność normalnych, która gejów akceptuje.

Przeciw tego rodzaju zachowawczej filozofii protestowali ci, którzy chcieli podkreślać swoją odrębność, wyróżniać się na tle normalnych, określać siebie nie za pomocą modnych, łagodnych anglicyzmów, ale swojskich „pedałów” i „ciot”. O tym napięciu pomiędzy własnymi możliwościami a wzorem, którego się pożąda, i obronie własnej tożsamości przed ujednoliceniem i zlaniem się z większością – o nieustającym procesie budowania własnej tożsamości i przeglądaniu się w cyrkulujących obrazach – jest ta książka.

Ale nie tylko. Szcześniak opowiada o transformacji i dziewięćdziesiątych brawurowo i oryginalnie. Opowiada o historii i płynnym statusie białych skarpetek, wpierw niezbędnego atrybutu eleganta, dzięki któremu ich właściciel sygnalizował, iż nie para się pracą fizyczną i przynależy do lepszego świata biznesu, później – synonimu obciachu i prowincjonalizmu. O coming oucie w „Dynastii” i jego konsekwencjach dla polskiej wrażliwości. O magazynie „Sukces”, przewodniku po wyrafinowanym smaku i luksusie. O czasopismach gejowskich, na łamach których toczyły się burzliwe polemiki, i odcinku programu „Na każdy temat” zatytułowanym „Homoseksualiści żyją wśród nas”. O najntisach jako złotej epoce podróbek, kiedy podrabiano i „piracono” dosłownie wszystko: ubrania, perfumy, kasety, gry etc. Na wyższym poziomie ówczesna Polska – a przynajmniej ta jej część biznesowo-aspirująca – była również tylko podróbką Zachodu.

Opowieść w „Normach widzialności” wykracza nawet i poza nominalne dziewięćdziesiąte, gdy w finałowych partiach analizuje Szcześniak społeczną kampanię billboardową „Niech nas zobaczą” z roku 2003 – oraz rezonans, jaki wywołała – i dokonuje błyskotliwej, wielostronicowej interpretacji „Lubiewa” Michała Witkowskiego jako ciotowskiej „kroniki praktyk oporu wobec polityki gejowskiej normalizacji”.

Choć za sprawą naukowej frazy, ogromnej erudycji autorki i jej pasji, by z opisywanych spraw odzierać kolejne warstwy znaczeń i czujnie wyłapywać każde odbicie między obrazami a ludźmi i rzeczywistością, „Normy widzialności” nie zawsze są lekturą łatwą w odbiorze, to mamy do czynienia z książką ważną i wyjątkową – również dzięki świetnej kolekcji ikonograficznej – która z pewnością znajdzie się w kanonie pisania o transformacji i dziewięćdziesiątych.

Pozostaje żywić nadzieję, że zainteresowanie najntisami nie wygaśnie i doczekamy się kolejnych ich przepracowań: krytycznych, nostalgicznych, osobistych, wszelakich. Zasługują bowiem na znakomite filmy i książki, bo już nigdy nie będzie takiej przedłużonej dekady. Już nigdy. ©

Magda Szczęśniak „Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji”, Fundacja Bęc Zmiana, Instytut Kultury Polskiej UW, Warszawa 2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2016