Czas na kontrkulturę

Ku peryferiom spycha nas mentalność elit, a nie zbyt wolno zmieniające się postawy społeczeństwa.

02.02.2010

Czyta się kilka minut

Konserwatyzm nie jest dziś hegemonem, ale także nie można go nazwać ideologicznym wyrazem społecznego status quo. Nie jest to sytuacja dla polskiego konserwatyzmu wyjątkowa. Nie powinna też budzić poczucia słabości. Polska polityka toczy się bowiem poza działaniem nurtów intelektualnych, jest zredukowana do najprostszych odruchów.

Społeczeństwo odpoczywa od poważniejszych sporów kulturowych, pozwala, by dojrzewały one na marginesach. Elity pogodziły się jakoś z populistycznym imperatywem - rezygnując z wpływu na media, redukując standardy edukacyjne, godząc się ze statusem europejskich peryferii. W sferze politycznej wystarczy im pasywna polityka PO, blokująca powrót nie tylko PiS, ale jakiegokolwiek "szarpania cuglami".

Konserwatyzm instytucjonalny nie pasuje do tych czasów, może liczyć jedynie na jakieś kolejne ożywienie, które dość regularnie zdarza się Polakom, budząc nowe idee, nowe instytucje i wzory postępowania.

Konserwatyzm peryferii

Podstawowym problemem polskiego konserwatyzmu jest napięcie między tradycją myślenia a praktyką jej realizacji w kraju pozbawionym przez lata własnej państwowości. Tam, gdzie konserwatyzm był refleksją wynikającą z doświadczenia warstw rządzących, można było mówić o rozwoju względnie naturalnym. Tam, gdzie jego rozpoznania mogły być stosowane w praktyce rządzenia dużym państwem, kształtowania ładu międzynarodowego, wpływania na tok procesów modernizacji - konserwatyzm mógł pozostać względnie spójny. W tym sensie konserwatyzm imperium brytyjskiego będzie - nawet dla innych narodów Europy - wzorcem synergii między myślą a praktyką polityczną. W tym też sensie przykład Polski będzie jego zaprzeczeniem.

Brak własnego państwa, w znacznej części brak normalnych instytucji życia publicznego, a zarazem konieczność wiązania sprawy polskiej z projektami zasadniczej przebudowy ładu europejskiego to tylko najistotniejsze przeszkody w budowaniu konserwatyzmu w sposób naturalny.

To, co było peryferiami Europy XIX-wiecznej, pozostało nimi do dziś. Konserwatyści w 1989 r. nie mieli powodu, by bronić spadku po PRL. Nie tylko ze względu na satelicki czy ideologiczny charakter tego tworu państwowego. Przede wszystkim ze względu na odmienny od ukształtowanego na Zachodzie kod instytucjonalny, wpisany w administrację czy przedsiębiorstwa odziedziczone po dawnym systemie. Większość konserwatystów poparła zatem intuicyjnie projekty okcydentalizacji - nawet wtedy, gdy były sprzeczne z postawą konserwatywną.

Co więcej - tradycja konserwatyzmu na peryferiach dawała nam pewne intelektualne narzędzia uzasadnienia takiego postępowania. Począwszy od Stańczyków, kształtuje się w Polsce tendencja upatrująca podstawowe zadanie konserwatystów w budowie silnego państwa. Kompatybilnego - jak byśmy dziś powiedzieli - z najsilniejszymi państwami Europy. Czerpiącego z ich rozwiązań, podzielającego ich aspiracje i przekształcającego kulturowe kody ich elit.

W tym sensie był to konserwatyzm peryferii z wyraźnymi aspiracjami dorównania mocarstwom. I nie było cienia ironii w tym, że najsilniejsza intelektualnie grupa młodych konserwatystów Drugiej Rzeczypospolitej ("Polityka" A. Bocheńskiego i J. Giedroycia) nazwała swój program "Polska idea imperialna". Uważali, że tylko Polska silna i mocarstwowa może stawić czoło dwóm oszalałym totalitaryzmom. Że warunkiem przetrwania nie jest dostosowanie się, lecz opór. Ale obok tego, całkiem zasadnego w latach 30. przeczucia była też tradycja stańczykowska, upatrująca w słabości instytucji państwowych przyczyn upadku Polski w końcu wieku XVIII.

Odrębność konserwatyzmu

W końcówce PRL dzięki odświeżeniu dorobku Stańczyków i Adolfa Bocheńskiego mógł odrodzić się nurt konserwatyzmu instytucjonalnego. Podzielając wspólne większości konserwatystów przekonanie o ułomności natury ludzkiej, widział on w instytucjach swego rodzaju rusztowanie podtrzymujące życie społeczne. Nie podzielał antyinstytucjonalnej pasji wyrażanej przez opozycyjną lewicę, która alternatywę dla systemu komunistycznego widziała w społecznej samoorganizacji, spontaniczności ruchów społecznych.

Współczesna żywotność tego nurtu związana jest z trzema istotnymi czynnikami: cechami narodowymi wzmocnionymi przez brak własnego państwa, dewastacją reguł instytucjonalnych przez komunizm, brakiem innej - liberalnej lub lewicowej - tradycji myślenia instytucjonalnego. Co więcej, w warstwie kulturowej postawa ta jest w istocie bliższa nurtom krytyki "charakteru narodowego" Polaków. Podobnie zresztą jak modernizacyjne wątki prawicy narodowej - czerpiące z "Myśli nowoczesnego Polaka". Co ciekawe, żadna z dużych partii prawicowych (ZChN, PC, SKL, AWS, LPR, PiS) nie mogłaby włączyć tego manifestu z początku wieku do swojego programu.

Krytyka podejmowana przez Stańczyków czy Dmowskiego w początkowym okresie jego publicystyki byłaby dla tej prawicy zbyt surowa, wymagania nadmierne, wymagające innej polityki i innych standardów życia publicznego. Prawica w III Rzeczypospolitej opowiedziała się po stronie konserwatyzmu społecznego, w jego postkomunistycznej wersji. Zlekceważyła zaś zupełnie intelektualną tradycję prawicowej modernizacji.

W tym sensie konserwatyzm polityczny mógł być co najwyżej jej ciekawym - ale nie istotnym politycznie - marginesem. W warstwie kulturowej pozostawał wyrazistą mniejszością. Z trudem tolerowaną przez związkowy mainstream AWS czy obecny dominujący nurt PiS. Problem w tym, że także w wymiarze społecznym taki konserwatyzm - wzywający do wysiłku w imię dość abstrakcyjnie brzmiącej siły Polski - jest zjawiskiem kontrkulturowym. Słusznie bowiem twierdzi Paweł Śpiewak, że dominujący nurt polskiej kultury zupełnie inaczej radzi sobie z poczuciem peryferyjności.

Instytucjonalna kontrkultura

Bardzo ciekawe uzasadnienie dla strategii konserwatywnej, która w istocie będzie bitwą o instytucje, można znaleźć w wypowiedziach profesora Henryka Domańskiego [patrz str. 6-7 tego numeru "TP"]. Wspomniany przez niego rozwój postaw pragmatycznych, choć sprzyja kapitalizmowi, nie prowadzi jednak w sposób naturalny do instytucjonalizacji. Czasami - przeciwnie - podpowiada drogę na skróty, preferując nieformalne sposoby radzenia sobie z niesprawnością instytucji, omijanie problemu zamiast jego rozwiązania.

Jednak program instytucjonalizacji musi być wprowadzany przez czynnik polityczny z jednej strony, a przez kulturowy - z drugiej. Konkurencja gospodarcza jest bowiem na tyle niedoskonała, na tyle zdeformowana rozmaitymi przywilejami i zyskami "na skróty", że nie wymusza zmian instytucjonalnych jako wyniku racjonalizacji rynkowej. Co więcej, w świecie tak ukształtowanych praktyk społecznych propozycje konserwatystów mają charakter wręcz kontrkulturowy. I jak wiemy z historii najnowszej Europy - owa kontrkulturowość nie skazuje ich wcale na porażkę.

Podobnie jak w przypadku przekornego stanowiska, które zamanifestowali konserwatyści wobec popkultury lat 90. (i dokonali istotnej korekty), tak w sferze instytucjonalnej możliwa jest przynajmniej częściowa zmiana. Po raz pierwszy mogła nastąpić po aferze Rywina, gdy okazało się publicznie, jak groźne jest gnicie instytucji, do jakich skutków prowadzi dominacja nieformalnych ścieżek rozwiązywania problemów. Jednak polityczni beneficjenci tamtej "rewolucji", PO i PiS, zmarnowali tamtą energię i skonsumowali ją w najbardziej prymitywny, partyjny sposób.

Nieprzypadkowo zatem konserwatyści myślący kategoriami instytucji znaleźli się w obu partiach albo na marginesie, albo wręcz poza nimi. W początkach 2010 r. pozycja tego nurtu w polityce polskiej wydaje się najsłabsza od początku lat 90. Co więcej, wskutek wieloletniej praktyki dostosowywania się do politycznych koniunktur, jego przesłanie jest rozmyte i nie ma siły kontrkulturowej alternatywy. Podobnie w sferze kulturowo-intelektualnej. Na konserwatywnej prawicy dominuje dziś religijny tradycjonalizm lub postawa obrony wspólnotowej tożsamości.

Rekonstrukcja elity

W tym sensie może być uzasadniona redukcja konserwatyzmu do wymiaru postawy społecznej, jakiej dokonał Paweł Śpiewak. Problem polega na tym, że w takim przypadku jego tekst z drobnymi korektami mógłby się ukazać także dwadzieścia lat temu. Niezmienności pewnych postaw Polaków towarzyszy bowiem względnie niezmienny sposób ich krytykowania. By wyjść poza ten trop, należałoby raczej dostrzegać to, co w postawach Polaków ulega istotnej zmianie, i podjąć kulturową grę z tą tendencją.

To bardzo trudne wyzwanie dla piszących konserwatystów i liberałów, bo wymaga zmierzenia się z czymś innym niż stereotyp polskości. Wymaga uważnego przyjrzenia się - wspomnianemu już - procesowi pragmatyzacji postaw społecznych, dokonania rewizji naszego spojrzenia na historię ostatnich dziesięcioleci.

Co więcej, kontrkulturowe postawy (w każdym przypadku modernizacyjne i okcydentalne) istnieją we wszystkich nurtach. Dlatego zrozumiała jest dla mnie lewicowość Sierakowskiego czy Bugaja albo teksty liberalnych okcydentalistów w rodzaju Śpiewaka czy Michalskiego. Sojusz z nimi może jednak dotyczyć tylko ograniczonego pola zmian: przywrócenia polityczności innej niż PR, rekonstrukcji debaty publicznej czy odtworzenia lub obrony instytucji o charakterze elitarnym.

By stało się to możliwe, konieczna jest zgoda co do faktu, że tym, co nas spycha ku peryferyjności, nie są zbyt wolno zmieniające się postawy społeczeństwa, ale mentalność elit. Ostatnie dwadzieścia lat to okres wygranej walki na dole - wystarczy zobaczyć, jak wyglądają gminy położone "daleko od szosy", wejść do sklepu w prowincjonalnym mieście, przyjrzeć się skali modernizacji technologicznej. To jednak okres przegranej walki na górze. Transformacji, w której elity wywalczyły sobie najpierw łagodniejszą niż reszta ścieżkę, pełną rozmaitych okresów przejściowych, dodatkowych subwencji, ukrytych dopłat.

Jeżeli przez elity nie rozumiemy całości szkolnictwa wyższego czy instytucji ochrony zdrowia, ale jedynie wybrane środowiska - to zobaczymy łatwo, że znakomitym warunkom dla wybranych towarzyszyć może całkowita pauperyzacja instytucji tradycyjnie uznawanych za kluczowe dla pozycji elit. W polskiej transformacji znacząca część elit broniła bowiem - zgodnie z opisywaną przez Domańskiego dyrektywą indywidualizmu i pragmatyzmu - bardzo wąsko pojmowanych interesów własnych, nie troszcząc się ani o "reprodukcję", ani o instytucje. Zachowywała się często tak, jakby miała być ostatnią generacją zasługującą na jakiekolwiek przywileje.

Tezy o zasadniczo antyrozwojowym i antymodernizacyjnym nastawieniu elit są dziś, w kontekście pierwszych lat członkostwa w UE, aż nadto zasadne. Wydaje się zatem, że energia skupić się powinna nie tyle na konstatowaniu powolności zmian społecznych, ile na generowaniu istotnych zmian w postawie elit. Co więcej - elity te są przekonane o własnym "modernizacyjnym nastawieniu" właśnie wskutek tego, że zachowują krytyczny dystans wobec konserwatywnych nastawień społeczeństwa.

W tym sensie, aby być zwolennikiem modernizacji, warszawska czy krakowska elita nie musi niczego zmienić czy zmodernizować we własnym otoczeniu. Wystarczy, że zadrwi z Leppera, Rydzyka, że ponarzeka na polski katolicyzm albo ksenofobię, a już spełnia modernizacyjny obowiązek. Profesor Stefan Amsterdamski zarzucił przed laty polskim elitom akademickim to, że domagają się restrukturyzacji Ursusa czy Stoczni Gdańskiej, a zarazem twardo bronią niezmienności własnych stoczni i ursusów. Bronią przywilejów profesorskich, tradycyjnie funkcjonującej administracji, blokują kapitalistyczną rywalizację na rynku usług prawniczych. Co więcej, nie chodzi w tym wszystkim o przywileje, ale o wygodę.

Instytucjonalny konserwatyzm stanowi dziś zatem jedną z możliwych dróg naprawy państwa i rekonstrukcji elit. Ponadto, jego "postimperialne" tęsknoty podpowiadają elitom aspiracje, które prowadzą do tego, by być branym pod uwagę w europejskiej grze sił: politycznych, gospodarczych, kulturowych. Grze, z której wypadliśmy tak dawno, że pamięć dawnych przewag w niczym nam nie pomaga.

Jesteśmy narodem peryferii, który posiada unikalne narzędzia kulturowe, pozwalające na przebudowę własnego statusu. Konserwatyzm intelektualny, który chciałby służyć społecznej inercji i pragnieniu świętego spokoju, nie tylko zdradziłby swoją misję, ale prowadziłby do utraty narodowej szansy. Przyjęcie postawy kontrkulturowej wydaje się wyborem ryzykownym, ale powiększającym polskie zasoby kulturowe, wskazującym nowe możliwości i szanse. Nawet jeżeli narusza polityczną poprawność prawicy i jej społecznego zaplecza.

Rafał Matyja (ur. 1967) jest politologiem i publicystą, kierownikiem Zakładu Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu. Ostatnio wydał książkę "Konserwatyzm po komunizmie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2010