Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To tylko draśnięcie”; „Straciłeś w walce obie ręce!”; „Bywało gorzej!”. Tak właśnie, do słynnego Czarnego Rycerza z filmu „Monty Python i Święty Graal”, który chce walczyć nawet po odcięciu rąk i nóg, porównał Theresę May premier Holandii. Szefowa brytyjskiego rządu ostatecznie utraciła w minionym tygodniu kontrolę nad brexitem, którego sprawne przeprowadzenie było jej najważniejszym zadaniem. Choć zaprezentowała wyjątkową wytrwałość i determinację, wszystko wskazuje na to, że nie dotrzyma obietnicy wyprowadzenia kraju z Unii 29 marca i Zjednoczone Królestwo pozostanie członkiem Wspólnoty jeszcze co najmniej przez trzy miesiące. Albo nieco dłużej. Albo… kto wie, może nawet zostanie w niej na dobre.
Ostatnie dni – kiedy w Izbie Gmin głosowano, dzień po dniu, nad wynegocjowaną przez May „umową rozwodową” z Brukselą (powtórnie ją odrzucono), opuszczeniem Unii bez porozumienia (wykluczono taką możliwość, choć nie wskazano alternatywy) i przedłużeniem brexitu (na to parlament się zgodził) – pozostawiły kraj oraz sam rząd, którego troje ministrów głosowało przeciw propozycjom premier, podzielonym jak nigdy. Zwiększyły też liczbę możliwych scenariuszy; już po oddaniu tego numeru do druku parlament miał po raz trzeci głosować nad umową z Brukselą, a Theresa May prosić Unię o przedłużenie brexitu do końca czerwca. Wspólnota, mimo rosnących obiekcji Francji, na to się zgodzi – zapewne już podczas szczytu w Brukseli 21–22 marca.
Co jednak, jeśli po kolejnym przegranym głosowaniu Londyn będzie chciał dłuższego odroczenia? Tu sprawy się komplikują, bo 2 lipca rozpoczyna się nowa kadencja Parlamentu Europejskiego, a na Wyspach wyborów do niego już nie planowano. Obecność Wielkiej Brytanii w Unii, lecz bez delegacji w PE, byłaby niejako „nielegalna”. Z drugiej strony, im bardziej brexit będzie się opóźniał, tym większe jest – na razie wciąż teoretyczne – prawdopodobieństwo drugiego referendum. W miniony czwartek w Izbie Gmin dużą większością głosów odrzucono wprawdzie poprawkę w jego sprawie, ale sam fakt, że nad nią głosowano, jest znaczący. Rośnie presja: 23 marca w Londynie setki tysięcy ludzi ma wziąć udział w największej w historii Wielkiej Brytanii (tak przynajmniej zapowiadają organizatorzy) demonstracji – przeciwko brexitowi. Czas gra na ich korzyść.
Czytaj także: Życie po brexicie - Patrycja Bukalska o Polakach w Wielkiej Brytanii
Wiedzą o tym zwolennicy tzw. twardego brexitu (wyjścia z Unii za wszelką cenę), którzy w ostatnich dniach lobbowali w Polsce, na Węgrzech i we Włoszech za tym, aby przynajmniej jedno z tych państw zawetowało przedłużenie procedury – i Wielka Brytania mogła wyjść z Unii bez umowy już za kilka dni. Jednak podzielona w wielu innych sprawach Wspólnota w kwestii brexitu od miesięcy prezentuje wspólny front. W nocie do ambasadorów 27 państw członkowskich Martin Selmayr, sekretarz generalny Komisji Europejskiej i cichy autor unijnej strategii wobec Londynu, zasugerował wręcz, aby brexitu nie odwlekać dłużej niż o kilka tygodni, nawet gdyby wskutek pogłębiających się podziałów w Izbie Gmin w Wielkiej Brytanii doszło w najbliższym czasie do zmiany rządu (choć posłowie opozycyjnej Partii Pracy nie są jednomyślni, jej przewodniczący, Jeremy Corbyn, zapowiada kolejny wniosek o wotum nieufności dla rządu). Selmayr jest pewny siebie – wie, że Bruksela może w tych dniach dyktować warunki sparaliżowanemu i zmęczonemu kłótniami Londynowi. Niezależnie od tego, czy Brytyjczycy wyjdą z Unii jeszcze w marcu, w czerwcu, później lub w ogóle, po ostatnich głosowaniach w Westminsterze wiadomo już jedno: brexit Unii nie zabije. ©℗