Cytrynka z Makiejewki

Tłumaczenie rebelii na wschodzie Ukrainy interwencją Kremla jest wygodne. Ale to zbyt proste wyjaśnienie. Kijów płaci rachunek za wszystko złe, co działo się tu od początku niepodległości.

05.05.2014

Czyta się kilka minut

Prorosyjscy separatyści i ukraińscy żołnierze. Blokada na drodze Kramatorsk – Sławiańsk, 2 maja 2014 r. / Fot. Genya Savilov / AFP / EAST NEWS
Prorosyjscy separatyści i ukraińscy żołnierze. Blokada na drodze Kramatorsk – Sławiańsk, 2 maja 2014 r. / Fot. Genya Savilov / AFP / EAST NEWS

Wiaczesława spotkałem na barykadzie w Sławiańsku – tej, która w piątek 2 maja znalazła się na linii walk.

Żaden był z niego bojownik, terrorysta czy dywersant. Zwykły wieśniak z pobliskich Chrestyszczy. Nie nosił kominiarki, tylko czapkę z daszkiem. Nie miał kamizelki kuloodpornej, lecz skóropodobną kurtkę. Łaził z metalowym prętem, zaglądał do samochodowych bagażników, ale nie udawał ważnego, jak jego młodsi koledzy.

Zaczęliśmy rozmawiać. Nie o walkach, barykadach i polityce, tylko zwyczajnie, o życiu. Opowiedział mi o swoich dzieciach, o krowach i żonie, która się martwi, gdy on jest tutaj. W końcu nie wytrzymałem: – Sława, co ty tu, kurczę, robisz z tym prętem! Dlaczego nie wracasz do swojej baby pod pierzynę? To jakiś nonsens!

Popatrzył na mnie szarymi oczami: – Zrozum. Oni w Kijowie mieli swoje barykady. Teraz my mamy swoje. Dlaczego oni są zawsze dobrzy, a my zawsze źli? Oni są bohaterami, a tu są terroryści, ruscy, dywersanci, separatyści. Oni zawsze patrzyli na nas w ten sposób. Dla nich zawsze byliśmy jakby z gorszego materiału. Drugi gatunek Ukraińca, który ma harować i trzymać gębę na kłódkę. Zgadzać się ze wszystkim, co wymyślą w mądrym Kijowie i mądrym Lwowie. W końcu posłali na nas czołgi.

Wiaczesław nie próbował mnie przekonywać. Tylko metodycznie bez krzyku wyrzucał swój żal do „tamtych”.


Przyjrzyjmy się innemu człowiekowi, przez którego niewielkie protesty w Sławiańsku zmieniły się w zbrojny przewrót. 43 lata skończył w grudniu. Zaczesany na lewą stronę, szczupły, ubrany w mundur. Prywatnie miłośnik rekonstrukcji wojskowych. Od ponad 20 lat żyje z wojny: Naddniestrze, Czeczenia, Jugosławia.

To Igor Striełkow, mieszkaniec Moskwy. Rozpoznany przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) jako Igor Girkin, pułkownik rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU.

Po tym, jak ze sformowanym na Krymie oddziałem dywersyjnym przekracza rosyjsko-ukraińską granicę, 12 kwietnia, zajmuje budynek Rady Miejskiej w Sławiańsku, siedzibę SBU, milicji, magazyny broni. Nie napotyka na opór. Część zdobytych karabinów rozdaje miejscowym ochotnikom. Na budynkach pojawiają się flagi Federacji Rosyjskiej i Donieckiej Republiki Ludowej.

Sławiańsk to dobre miejsce do takiej operacji. Przechodzą tu główne szlaki drogowe i kolejowe obwodu donieckiego. Wokoło lasy, w których można się w razie czego ukryć. Striełkow trzyma budynki w centrum, co w dużym stopniu wiąże ręce regularnej armii – wojna w mieście to wysokie prawdopodobieństwo cywilnych ofiar. Dla Moskwy – idealny pretekst do interwencji.

Kijów chce zdusić agresję w zarodku. Natychmiast ogłasza operację antyterrorystyczną. Dochodzi do kilku niewielkich potyczek na przedmieściach. Widać, że ludzie Striełkowa nie uciekną i będą się bić. Wyszkoleni, dobrze wyekwipowani. Nie boją się nawet ataku z użyciem ciężkiego sprzętu – są mobilni, mają granatniki przeciwpancerne, znają się na wojaczce. W piątek zestrzelą dwa ukraińskie helikoptery.

Wcześniej, 16 kwietnia, w kierunku miasta ruszają żołnierze z 25. Dniepropietrowskiej Brygady Powietrzno-Desantowej. Próbują przejechać, ale blokują ich mieszkańcy. Kilka barykad desantowcom udaje się przerwać – niszczą blokujące drogę cywilne auto, strzelają w powietrze, jeden z żołnierzy wyciąga zawleczkę granatu i tak rozgania cywilów. Posuwają się jednak coraz wolniej. Część oddziałów unika dróg, przebija się polami.

W mieście Kramatorsk sześć transporterów zostaje zatrzymanych przez cywilów. Gdy trwają negocjacje, do ukraińskich desantowców podchodzą dywersanci Striełkowa. Ukraińcy nie walczą, oddają sprzęt i odchodzą. Transportery, pod rosyjskimi flagami, jadą do Sławiańska.

Władze w Kijowie próbują udawać, że wszystko jest w porządku. Mówią, że to podstęp, że desantowcy wywiesili rosyjskie flagi, żeby szybciej dotrzeć do miasta.

Odpowiada im śmiech. Striełkow prezentuje w centrum miasta zdobyty sprzęt. Jego ludzie kręcą bączki ukraińskimi transporterami.

Następnego dnia p.o. prezydenta Ołeksandr Turczynow informuje, że 25. brygada zostanie rozwiązana za tchórzostwo i oddanie broni przeciwnikowi.

Transportery widziałem na ulicy Marksa. Bronią koszar, w których znajduje się kwatera Striełkowa.


Są jak cienie. Striełkow tworzy grupy szybkiego reagowania. Akcje takie jak w Sławiańsku zaczynają rozlewać się po regionie. Padają kolejne budynki administracji, posterunki milicji, składy broni.

Jak wynika z nasłuchów SBU, porywają i bezlitośnie mordują przeciwników. Taki los spotkał Wołodymyra Rybaka, radnego z leżącej nieopodal Sławiańska Gorłowki. Sprzeciwiał się separatystom, chciał zdjąć ich flagę z budynku rady miejskiej. Został wyprowadzony i zabity. Trzech oficerów SBU schwytanych w okolicy pokazała rosyjska telewizja: związani, z zawiązanymi oczami, ze śladami tortur.


Dywersanci Striełkowa terrorem oczyszczają przedpole dla „cywilnych” władz separatystów.

W Sławiańsku „ludowym” merem miasta został Wiaczesław Ponomariow. Miejscowy. Drobny przedsiębiorca, współwłaściciel fabryczki mydła. Figurant, który nie decyduje, a często nawet nie wie o wielu sprawach.

Kiedy pojawiła się wiadomość, że separatyści porwali oficerów OBWE, którzy byli w okolicach Sławiańska z misją obserwacyjną, w grupie dziennikarzy postanowiliśmy to potwierdzić. Poszliśmy na ulicę Marksa, przed bazę Striełkowa. Ponomariow akurat stamtąd wychodził. Skorzystaliśmy z okazji, by go zapytać o los obserwatorów. Ludowy mer potwierdził, że oficerowie są w Sławiańsku, dodał, że przebywali na terenie miasta z misją szpiegowską, więc zostali zatrzymani. Tyle że Ponomariow nie widział ich jeszcze wówczas na własne oczy. Mówił tylko to, czego dowiedział się od „ludzi”, w domyśle: od ludzi Striełkowa.

Rozmawiałem też długo z Andriejem Purginem, jednym z liderów samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej, który rezyduje w administracji obwodowej w Doniecku. Ten z kolei jest właścicielem sklepów z materiałami budowlanymi. Prezentował mi dziwne lewackie poglądy: „biedny kraj nie może sobie pozwolić na demokrację”, „człowiek biedny nigdy nie będzie wolny”. Mówił dużo o samoorganizacji ludzi, o przekazywaniu władzy do komitetów lokalnych społeczności – słowem, program magma.


Trzeba zwrócić uwagę na jedną ważną sprawę. Gdy grupa Striełkowa zajmowała urząd miejski, miejscowi cywile nie otoczyli budynku żywym łańcuchem. Nie bronili też koszar milicji. Nie żądali, by dywersanci zostawili ich w spokoju. Gdy przyjechała ukraińska armia, ganiali za nią po polach, blokowali własnymi samochodami.

Oni nie przyjechali z Rosji, im Striełkow komend nie wydaje.

Tłumaczenie wschodniej rebelii interwencją Kremla jest bardzo wygodne. Ale to zbyt proste wytłumaczenie. Dziś Ukraina płaci rachunek za wszystkie złe rzeczy, które działy się tutaj od początku niepodległości. Za spory o język i historię, za korupcję i brak reform. Za rządy oligarchów, fałszowanie wyborów, regularne bójki na pięści w parlamencie między politykami na oczach całego kraju.


Odwiedzam Ukraiński posterunek na trasie M03 – bardzo ważnej arterii między Charkowem a Rostowem, ok. 25 kilometrów na północ od Sławiańska.

Żołnierze i wojska wewnętrzne. Dobrze wyposażeni, okopani. Dowódca mówi, że są tutaj, aby kontrolować, czy ciężarówki nie przewożą broni do Sławiańska.

– To dlaczego ich nie kontrolujecie? – pytam.

– Wszystkich i tak nie damy rady. To kontrola wyrywkowa – pada odpowiedź.

Na posterunku stałem około 40 minut. Nie zatrzymali ani jednego samochodu.

Separatyści zaś – cywile z bronią – kontrolują wszystko, co jedzie w ich stronę. Każdy samochód – mały czy duży – musi się zatrzymać i pokazać, co przewozi.

Dowódca ukraiński powiedział mi szczerze: – Wykonujemy rozkazy i marzymy o tym, by jak najszybciej wrócić do domu.

Lokalni mieszkańcy śmieją się z tej armii: – Litr benzyny na stacji kosztuje 15 hrywien, u chłopaków stacjonujących w Iziumie tylko 5. Spuszczają nam z BTR-ów, ile trzeba. Czasem przychodzą do domów poprosić o jedzenie. Pomagamy, w końcu nie są tu z własnej woli.


Siedzę w wynajętym mieszkaniu w Doniecku. Obskurny blok. Jest późny wieczór. Dzwonię do znajomego Olega. Poznałem go kilka godzin wcześniej, jak przemawiał przez megafon na pokojowej demonstracji w centrum miasta. Młody student politologii jest w szpitalu. Przed chwilą zaszyli mu ucho.

– Dostałem pałką – opowiada. – Oprócz mnie mamy trzydziestu rannych; niektórzy poważnie, z uszkodzeniami czaszki.

Zaczęło się piknikowo.

Przy ulicy Artioma – głównej w mieście – przy pomniku Siergieja Bubki zebrało się kilkaset, może tysiąc osób. Kwiatki, wianki, flagi, dzieci.

– Pamiętajmy, że po tamtej stronie są tacy sami ludzie jak my. Trzeba z nimi rozmawiać – mówili młodzi studenci.

Po krótkich przemówieniach proukraińscy demonstranci uformowali pochód i ruszyli w stronę dworca kolejowego.

Pochód uszedł 300, może 500 metrów, gdy zaczęły pędzić w jego kierunku setki zamaskowanych, uzbrojonych w pałki i kostkę brukową ludzi. To były bojówki separatystów Donieckiej Republiki Ludowej. Demonstranci nie zdawali sobie sprawy, co ich za chwilę czeka.

Milicja wyczuła sytuację, próbowała się nawet przeorganizować, ale nie była w stanie. Bojownicy poczuli się panami sytuacji i nastąpiło regularne katowanie. Widziałem ludzi leżących na ulicy, którzy byli kopani i okładani pałkami.

Potem w tłum poleciał grad kostki brukowej. Zorientowałem się, bo człowiek stojący tuż obok mnie osunął się na ziemię, gdy kamień uderzył go w środek czoła.

Faceci z pałkami ruszyli w naszą stronę. Pozostawała jak najszybsza ucieczka przez podwórka. Ci, co biegali szybciej, uszli, ci, co wolniej, byli bici bez litości.

Po walce bojownicy z okrzykiem „Rossija, Rossija” tryumfalnie, środkiem ulicy, wrócili do swojej bazy. Nikt nie ośmielił się ich niepokoić. To oni rządzą miastem.

Tak się złożyło, że akurat byłem umówiony na rozmowę z Andriejem Purginem, jednym z liderów Donieckiej Republiki Ludowej, w budynku administracji.

Otoczony barykadą, workami z piaskiem i drutem kolczastym 11-piętrowy biurowiec jest ich sztabem. Przy wejściu spotkałem bojowników rozgrzanych niedawną walką. Młodzi chłopcy opowiadali sobie, jak rozbili samochód zwolennika jedności Ukrainy i pobili właściciela.

Purgin przekonywał mnie, że zorganizowanie proukraińskiej demonstracji tak blisko ich siedziby było prowokacją: – Emocji w ludziach jest coraz więcej. Proszę pamiętać, że obwód doniecki jest w zasadzie pod okupacją ukraińskiej armii. Strzelają do nas, biorą zakładników. A my chcemy tylko prawa do wyrażenia swojego zdania w referendum.

Referendum wyznaczono na 11 maja. Ma być w nim jedno pytanie: „Czy jesteś za suwerennością państwową Donieckiej Republiki Ludowej?”.

Purgin przyznał, że dysponuje bronią i wyda rozkaz jej użycia, jeśli Kijów zechce siłą przeszkodzić w przeprowadzeniu plebiscytu: – Broni mamy coraz więcej, coraz więcej osób idzie do partyzantki. Społeczeństwo się samoorganizuje.

Bojownicy oprowadzili mnie po budynku. Na ostatnim, jedenastym piętrze spotkałem Miszę. Misza jest 20-letnim górnikiem w jednej z donieckich kopalni. Dostaje 3 tys. hrywien pensji (ok. 800 zł). To marne pieniądze za tak ciężką pracę.

Rozmawialiśmy miło. Widzieliśmy się już wcześniej, na ulicy Artioma.

Ja uciekałem, a on gonił.


Nie mam zbyt wiele pieniędzy, więc nie zatrzymuję się w hotelach, tylko w wynajmowanych kawalerkach. Jeżdżę miejską komunikacją, podmiejskimi pociągami. Dzięki temu mogę posłuchać, co myśli Donieck. Wieczorami oglądam ukraińską telewizję. Słucham oświadczeń polityków.

Dwa światy coraz bardziej się rozchodzą. Kijowscy politycy ciągle są przekonani, że chodzi tylko o rosyjską dywersję, o grupki terrorystów.

A ulica? Ulica wie swoje. Kijowa nienawidzi, Zachodu się boi. Rosja? A czemu nie Rosja? W końcu mówią tu po rosyjsku, jeżdżą do Moskwy w poszukiwaniu zarobku, a ci, co jeszcze pamiętają, tęsknią za Sojuzem.

Na wschodzie nie ma zwolenników Wiktora Janukowycza. Wszyscy wiedzą, że był skorumpowanym, kiepskim prezydentem. Głosowali na niego nie z miłości, ale z nienawiści do Julii Tymoszenko i Wiktora Juszczenki. Po upadku Janukowycza wschód poczuł, że w Kijowie nie ma już żadnej politycznej reprezentacji.

I miał nie będzie – według sondaży liderem wśród kandydatów jest Petro Poroszenko, aktywny na Majdanie oligarcha, potem jest Julia Tymoszenko, trzeci Siergiej Tihipko, były członek Partii Regionów, jeden z najbardziej nielubianych polityków na Ukrainie.

Wschód nie ma na kogo głosować. Idealna byłaby kandydatura kompromisowa: cieszącego się ogólnonarodowym autorytetem naukowca, lekarza, może człowieka kultury.

Tyle że Poroszenko i Tymoszenko nigdy na to nie pójdą, są zbyt blisko upragnionej władzy. Zdobędą ją pewnie, ale wschód nigdy ich za swoich nie uzna.

– Kim oni są? Dlaczego mają nami rządzić? Czym różnią się od Janukowycza? – pyta ulica.


Z plecaka wyciągam cytrynę. Dostałem ją rano w górniczym mieście Makiejewka. Makiejewka to wielkie 400-tysięczne przedmieście Doniecka. Pojechałem tam, żeby wyczuć, co myślą górnicy. Bo obie strony liczą na nich najbardziej.

W otoczonej workami z piaskiem siedzibie separatystów w centrum Doniecka słyszałem: „Niech no tylko ruszą się górnicy! Wtedy wszystkim pokażemy”. To samo mówili ludzie namiestnika Kijowa, gubernatora Serhija Taruty: „Niech no tylko się ruszą górnicy! Rozpirzą tych separatystów w 30 minut!”.

Górnicy na razie są spokojni. U nich wszystko jest inaczej. Gdy separatyści przyszli na główny plac Makiejewki zajmować Radę Miejską, wyszedł do nich mer.

Wiera Laszczenko, szefowa służby prasowej państwowego koncernu węglowego Makijewugol, ma Radę niedaleko swojej pracy: – Pogadali sobie, mer wydzielił im kilka pokoi, wywiesili flagi Donieckiej Republiki Ludowej. Nie pękła nawet jedna szyba – opowiada.

– Znam górników – ciągnie Wiera. – Dla nich najważniejsze jest to, żeby utrzymać miejsca pracy. Wiedzą, ile to warte. Kopalnia to stabilna wypłata, możliwość szkoleń, sanatorium.

Ekonomicznie wygląda to dziwnie. Bo Makijewugol (kiedyś 40 kopalń, dziś już tylko 7) to jedyny zakład, który utrzymuje miasto. Jednocześnie sam jest na garnuszku państwa, które musi dopłacać do każdej tony węgla kilkaset hrywien, w zależności od ceny surowca.

– Niech pan pojedzie do kopalni im. Bażanowa, tam dopiero będzie ciekawie – radzi Wiera.

Jadę. Bażanowka była kiedyś chlubą holdingu i miasta. Wydobycie odbywało się na głębokości blisko 1300 metrów. Kiedyś, w najlepszych czasach, spod ziemi ciągnęli 900 tys. ton węgla rocznie: czwartą część tego, co cały holding. Wszyscy chcieli tu pracować. Aż do 29 lipca 2011 r.

Wtedy zawalił się szyb. Stał 53 lata i padł nagle na ziemię, grzebiąc 12 górników i tony ciężkiego sprzętu.

Dlaczego? Może za dużo wydobywali węgla? Może za słabo sprawdzali betonową podstawę, w której pojawiały się mikroskopijne pęknięcia? Może ktoś przed laty niepotrzebnie zamienił szwedzką maszynę, ustawioną na szczycie szybu, na maszynę radziecką? Ta radziecka była nie do zdarcia, ale za to znacznie cięższa: może dlatego konstrukcja nie wytrzymała?

Potężna katastrofa: plac oczyszczano do grudnia. Przy wejściu do Bażanowki wisi tablica z wynikami wydobycia. Liczba ton, plan, procent wykonania – niemal same zera.

Wydobycie zamarło. 45 ton dziennie to śmieszna liczba dla takiej potężnej kopalni.

Owszem, szyb powoli się odbudowuje – za państwowe dotacje. Był tu nawet premier Mykoła Azarow, który zapewnił, że pieniądze będą. No ale teraz to nieaktualne. Azarow premierem nie jest – zniosła go rewolucyjna fala. „Nowi” wstrzymali finansowanie: ledwo wiążą koniec z końcem. Szykuje się więc dramat.

Po katastrofie z trzytysięcznej załogi nie zwolniono nikogo. Połowa poszła do innych kopalń holdingu, połowa pracuje tutaj, choć kopalnia stoi. Wszyscy dostają pensje, i to niemałe. Średnia, według służb prasowych, to 6-7 tys. hrywien. Ci pracujący przy wydobyciu mogą zarobić i 10 tys. (2,7 tys. zł, przy obecnym marnym kursie hrywny) – nie są to złe pieniądze na Ukrainie.

Dyrekcja oprowadza mnie po odnowionych łaźniach, wucetach i ośrodku zdrowia – przy okazji odbudowy szybu odnowiono także i to.

Co będzie jednak, jeśli Kijów nie znajdzie pieniędzy na odbudowę szybu?

– Źle. Szkoda, żeby to wszystko się zmarnowało – zasępia się dyrekcja.

Aleksandr Palij, szef tutejszych związków zawodowych, ma nadzieję, że kasa będzie. Wielki, zwalisty górnik jako młody chłopak w 1989 r. brał udział w strajku w Bażanowce: – Stanęliśmy pierwsi w całym Związku Radzieckim.

– A teraz?

– Teraz w kopalni nie mówi się o polityce. Po robocie każdy może iść na taką barykadę, jaka mu się podoba. Mnie to nie obchodzi.

– Po jakiej robocie, skoro kopalnia od dwóch i pół roku stoi?

– Zawsze się jakaś znajdzie.

Przy kopalni są np. szklarnie. Tu pracownice zakładu, ubrane w niebieskie fartuchy, uprawiają ogórki, pomidory, kwiatki i największą dumę Bażanowki – zielone cytryny.

Dostaję jedną na pamiątkę. Faktycznie zielona, pięknie pachnie. Pełny surrealizm.

Co zdecyduje Kijów? Wyda ostatnie pieniądze, by odbudować szyb? Oszczędzi trochę, ale będzie przez kolejne lata dotował absurdalną plantację cytryn? Pójdzie na konfrontację, ostre reformy i starcie z górnikami, na które nie ma sił?

Wystąpić przeciw górnikom to stracić Donbas. Płacić im dalej i nie reformować – to znaczy, że rządy Majdanu nie różnią się niczym od rządów Janukowycza. Każde wyjście jest złe.

Poszedłem z ludźmi z Makiejewki na „prywatną” wódkę. Nie wyobrażali sobie, żeby Kijów nie dał kasy na szyb. Mimo to o władzach państwowych mówili: „Kijowska junta”: – Niech sobie nie myślą, że ustawią nam tu pomniki Bandery. Niech nie liczą na to, że będziemy uczyli się mówić po ukraińsku. Niech nie liczą na to, że będą tu rządzili, chowając się za lufami czołgów.


Wróćmy jeszcze raz do Wiaczesława, na barykadę w Sławiańsku. Stoi ona tuż przy upadłej fabryce, blisko wjazdu do miasta. To normalny widok. Sławiańsk jest miastem upadłych fabryk, strzykawek po narkotykach, tęsknoty za przeszłością.

Tatiana Nikołajewna: – Widzi pan, zrobiłam przy domu piękny kwietniczek. Ze starej opony traktorowej, tuż przy oknie, bo ja mieszkam na parterze. To jest bardzo pomysłowe rozwiązanie. Na oponie można sobie usiąść i patrzeć na kwiaty. Zauważyłam, że wieczorami zbierają się tam młodzi ludzie. Odsłaniałam firankę i machałam na nich ręką, żeby sobie poszli. Nie, nie byli agresywni. Odchodzili potulnie. Oni byli nawet tacy zgodni. Wie pan, przepraszam za słowo, jak zombi. Dopiero potem zrozumiałam, kiedy znalazłam strzykawki w kwietniku. Dziesiątki! Siadali nie po to, żeby się całować albo pić piwo. To byli narkomani.

Pytam Wiaczesława, czy wyobraża sobie, że Ukraina może być jednym państwem. Zastanawia się przez chwilę: – Tak. Niech wycofają wojska i my złożymy broń. Spotkajmy się na cerkiewnym placu. Wyznajmy winy, wybaczmy sobie. Obejmijmy się. To będzie po chrześcijańsku, po prawosławnemu.

– To prawdopodobne?

– Coraz mniej. Każdy wystrzał, każda kropla krwi oddala nas od tego.

Wystrzały w Sławiańsku zagrzmiały znów w ostatni piątek. Ukraińska Gwardia Narodowa próbowała wedrzeć się do miasta: państwo chciało pokazać, że ma dość siły, by zwalczyć dywersantów. Ci stawili twardy opór, a rosyjskie MSZ wydało groźny komunikat: „Użycie armii przeciw własnemu narodowi jest przestępstwem i prowadzi Ukrainę do katastrofy”.

Pułkownik Igor Striełkow wykonał zadanie.


2 maja 2014 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2014