Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ja już zdecydowałem – zajmę się końcem świata. Nawet najnowszą książkę tak zatytułowałem: „Dziennik końca świata”. Tytuł optymistyczny, wbrew pozorom. Ale czemu optymistyczny, nie wiem. Wiem natomiast, że nie należy się oszukiwać: świat się kończy i trzeba o tym pisać. Zresztą literatura ma tu akurat spore zasługi.
Świat kończył się już wielokrotnie, to jasne. Właściwie w każdej epoce można było napisać apokalipsę i traktować ją jako prozę realistyczną, nawet jeśli wokół nie było akurat „błyskawic i gromów” (a przeważnie były). Jednak dzięki dawnym apokalipsom świat szedł do przodu: społeczeństwa określały swoje ideały, które czasem wyprowadzały je na słoneczne równiny, a czasem kierowały w ślepą uliczkę. Potem korygowano błędy i popełniano nowe, zawsze jednak z myślą o pewnym etycznym „naprzód” czy raczej „w górę”. W końcu nad głowami zabłysła idea godności człowieka, a potem – porozumienia między ludźmi, które nie powinno być tak trudne, mimo wszystkich różnic, skoro godność jest wspólna. Idea się przebijała albo nie, najpierw było krwawo, potem jakby się uspokoiło. Można powiedzieć, że w naszej części świata do pewnego momentu idei godności wiodło się nie najgorzej. Ale przyszły wielkie katastrofy, monstrualne wojny i ludobójstwa idące w miliony ofiar – i już nie wiadomo było, co myśleć.
Ludzie wyciągają różne wnioski z katastrof. Najbogatsi budują schrony, najlepiej w kilku miejscach globu, i rzeczywiście mogą się czuć bezpieczni. Cała reszta musi radzić sobie inaczej. Idea porozumienia ciągle się między nami błąka, ale trudno jest budować porozumienie w społeczeństwach, w których coraz więcej jest nadawców, a odbierać nie ma komu. Miał rację Tischner, kiedy pisał, że żyjemy na tym świecie jak na wielkim targowisku, gdzie każdy nawołuje, żeby zatrzymać się przy jego akurat straganie. W tym świecie coraz mniej się perswaduje, coraz więcej nawołuje właśnie, a nawołując – straszy lub zawstydza. Człowiek wie, zwłaszcza jeśli nie jest najbogatszy, że aby przetrwać, potrzebuje innych. Państwo niby też powinno to wiedzieć. I klasa polityczna także. Ale politykę prowadzi się dziś tak, jakby nikt inny na tym świecie nie był potrzebny – tylko nasza frakcja czy partia. Partia, czyli część, nie całość.
No więc koniec świata polega na odmowie porozumienia. Może nawet nie werbalizuje się tego w ten sposób: ostatecznie słowo „porozumienie” zapewne nigdy nie zniknie z politycznego słownika. Ale wewnętrznie już dokonała się odmowa. Nie tylko w polityce, w innych sferach także. Wszystkie wielkie problemy – przemoc, ekologia, kryzys demokracji – tu mają swoje źródło. Kto inny, kto ma odmienne zdanie, odmienne cele i ideały, niech zniknie albo niech swą odmienność ukrywa. Nie ma godności poza kręgiem, który sam zakreślę. Nie ma świata poza takim, jakim go widzę.
To nawet nie jest wojna wszystkich ze wszystkimi. To jest coś, na co dopiero trzeba wymyślić nazwę. Zanim nie będzie za późno. ©