Co w morzu piszczy

Stan zdrowia Bałtyku zależy w dużej mierze od mieszkańców jego zlewni. Połowa z nich to Polacy.

18.06.2018

Czyta się kilka minut

Mierzeja Wiślana, czerwiec 2016 r. / ŁUKASZ DEJNAROWICZ / FORUM
Mierzeja Wiślana, czerwiec 2016 r. / ŁUKASZ DEJNAROWICZ / FORUM

To nie był dobry początek ciepłej połowy roku dla Pomorza. Zaczęło się od majowej awarii przepompowni ścieków Ołowianka, w wyniku której do Motławy – a za jej pośrednictwem do Zatoki Gdańskiej – przez dwie doby trafiały nieczystości znacznej części Gdańska. I choć dwa tygodnie później przeprowadzone przez sanepid badania nie wykazały przekroczenia norm występowania w wodzie bakterii E. coli, co wiązałoby się z zamknięciem trójmiejskich kąpielisk, to jednak w Polskę poszedł sygnał, że z ich czystością może być różnie.

Zaraz potem, pod koniec maja, na plaży w Oksywiu znaleziono dwie martwe foki. Przywiązana do jednej z nich cegła wskazywała na celowe działanie. Kolejne dni przynosiły doniesienia o większej liczbie zabitych ssaków. Foki znajdowano m.in. z rozprutym brzuchem i rozbitą czaszką. Oliwy do ognia dolała posłanka PiS Dorota Arciszewska-Mielewczyk, która zasugerowała, że foki są szkodnikami i powinno się do nich strzelać. Nikogo nie złapano za rękę, jednak anonimowe głosy wskazywały na udział rybaków, którym ssaki wyjadają z sieci łososie. Foki to zwierzęta chronione, sprawą zajęła się więc prokuratura. Nie czekając na jej ustalenia, wyrok wydali już internauci. Na Facebooku zachęcali do bojkotu nadmorskich smażalni, w których serwuje się ryby z bałtyckich połowów.

A wakacje się jeszcze nie zaczęły.

Resuscytacja łososia

Bałtyk jest morzem młodym, a obecnego kształtu nabrał raptem kilkanaście tysięcy lat temu, gdy wycofywało się stąd ostatnie zlodowacenie. Mało tego, gdy lądolód ustąpił, zmniejszając nacisk na lądy, te podniosły się, zamieniając na jakiś czas nieduże morze w słodkowodne jezioro. Zajmując się więc Bałtykiem w jakimkolwiek zakresie, nie możemy zapominać, że jest to bardzo zmienny akwen. A dziś motorem większości zachodzących w nim przemian jest człowiek.

Tak było m.in. wtedy, gdy – nie dalej jak 30 lat temu – zniknęła rodzima populacja bałtyckiego łososia. Łosoś to ryba dwuśrodowiskowa. Żyje w wodzie słonej, na czas rozrodu zamieniając ją na słodką. Wędruje wtedy w górę rzek, by złożyć ikrę. Chyba że po drodze trafi na zaporę rzeczną. W 1985 r. zdziesiątkowaną regulacją polskich rzek populację dobiło zrzucenie osadów zbiornika elektrowni Kamienna na Drawie, kiedy muł i piach ze zbiornika zasypał ostatnie tarliska. Dziś „polski” łosoś podtrzymywany jest sztucznie przy życiu wyłącznie dzięki zarybieniom.

– Łosoś, podobnie jak troć wędrowna, potrzebuje do rozrodu zdrowych, dzikich rzek, a my nie umiemy o nie zadbać, tylko je regulujemy, prostujemy, grodzimy – mówi Artur Furdyna, ichtiolog z Zachodniopomorskiego. – Polska wpuszcza do Bałtyku tyle narybku, co wszystkie pozostałe kraje wokół tego morza. Dzieje się tak, ponieważ w pozostałych krajach zlewni Bałtyku od lat trwa naprawianie środowiska. Odtwarza się bystrza, burzy szkodliwe zapory, sprawdza efekty. U nas powstał biznes zarybieniowy, bo społeczeństwo, w tym rybacy i wędkarze, wierzy, że ryby są dzięki zarybieniom. To naciągana teoria, usprawiedliwiająca złe podejście do gospodarki wodnej i zwalniająca wszystkich z odpowiedzialności za stan ekologiczny wód.

Krótka kołdra

Zanim zajął się ochroną przyrody, Furdyna przez dziesięć lat pracował jako rybak. Łowił m.in. na Bałtyku i w Zalewie Szczecińskim. Dziś przekonuje, że foki jako inteligentne zwierzęta po prostu nauczyły się, że z sieci ryba nie ucieka, więc w sąsiedztwie łowisk najłatwiej jest o posiłek.

– Jak jest kołdra krótka, to się szuka winnych. Do niedawna wszystkiemu winne były kormorany, teraz przyszła kolej na foki – mówi. – Kiedy pracowałem jako rybak, na moich oczach dokonała się przemiana. Do końca lat 80. w użyciu były sieci z dużymi oczkami, bo łapano duże ryby. A potem z niewiadomych względów zaczęto dobrze płacić za rybę mniejszą, pozwolono łowić drobnooczkowymi wontonami i w efekcie dziś Zalew Szczeciński jest pusty. A trzeba wiedzieć, że w porównaniu z otwartym morzem jest jak oaza w porównaniu z pustynią. To w estuariach rzek zawsze występuje najwyższa produktywność ryb.

To właśnie na Zalewie Szczecińskim i w Zatoce Gdańskiej łowi się najwięcej łososiowatych. Jednak 90 proc. wszystkich ryb zjadają inne ryby. Dla pozostałych chętnych – fok, ptaków, ludzi – którzy spotykają się przy niedużym stole, zostaje ich raptem 10 proc.

– Zresztą mówienie o rybakach to dziś właściwie nostalgia. Są niszową grupą zawodową, na naszym wybrzeżu jest raptem kilkaset kutrów – dodaje Furdyna. – Eksperci przekonują, że za mniej więcej 30 lat większość atrakcyjnych komercyjnie gatunków po prostu zniknie. Technologia nie daje rybom żadnych szans, bo dziś ławice namierza się nawet dzięki satelitom. Konsumpcję muszą zaspokajać ryby hodowlane.

Według słów Grzegorza Hałubka, szefa Związku Rybaków Polskich, przed wejściem do Unii Europejskiej polska flota liczyła półtora tysiąca kutrów. Dekadę po akcesji – także dzięki unijnym rekompensatom za złomowanie jednostek – było ich już tylko siedemset, a z rybołówstwa utrzymywało się nie więcej niż kilkanaście tysięcy osób. Jeśli nie liczyć Litwy, Polska ma najmniejszą flotę połowową na Bałtyku. Rybaków jest coraz mniej, bo z uwagi na przełowienie mają na morzu coraz mniej do roboty. Łowią głównie dorsze z licznej populacji zachodniobałtyckiej i zagrożonej wschodniobałtyckiej, śledzie, szproty i tyle co kot napłakał łososi. Kwoty połowowe ustalają ministrowie odpowiedzialni za rybołówstwo państw członkowskich Unii Europejskiej. Ale często są one wyższe od rekomendacji naukowców z Międzynarodowej Rady Badań Morza (w przypadku dorsza wschodniego w 2018 r. o kilkanaście procent).

Wrzody z wody

Prof. Jan Marcin Węsławski z Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie twierdzi, że choć nasze morze ma swoje problemy, to jednak nie jest z nim tak tragicznie jak w czasach PRL, gdy poziom zanieczyszczeń w Bałtyku sięgał stanów krytycznych. Ochrona przyrody była mrzonką, a nadbałtyckie państwa ze sobą nie współpracowały. Ówczesny stan zdrowia morza świetnie podsumowuje przypomniane przez prof. Węsławskiego w opracowaniu „Bałtyk – zmienne morze i jego kłopoty” powiedzenie: „Chcesz mieć wrzody, wejdź do wody”.

Dziś sytuacja ma się inaczej, ale postęp gospodarczy dalej odbywa się kosztem morza. Do Bałtyku wciąż trafia chemia. U schyłku lat 80. były to odpady przemysłu ciężkiego i ścieki, dziś – nowoczesna chemia przemysłowa i farmaceutyki, w tym przede wszystkim antybiotyki i leki hormonalne, a także drobiny mikroplastiku. Wszystkie one na długo osiadają w środowisku naturalnym, zaburzając m.in. zdolności rozrodcze fauny.

Problemem, na który zwracają uwagę eksperci, jest chemizacja rolnictwa. Rzekami spływają do morza nawozy z całego kraju oraz ścieki z masowych hodowli, powodując jego przeżyźnienie. Duży wpływ miała na to szaleńcza regulacja cieków wodnych w drugiej połowie XX wieku.

– Nasi sąsiedzi od kilku dekad renaturyzują, a my wciąż tylko „pomagamy rzekom płynąć do morza”. Jednym ze skutków takiego podejścia są bardzo niestabilne przepływy, innym bardzo zły stan ekologiczny środowiska wodnego. A to dom ryb. Nie ma domu, nie ma mieszkańców – zauważa Furdyna. – Bałtyk jako morze małe jest szczególnie zależny od swych dopływów, a stan jego zdrowia od mieszkańców zlewni wokół. Połowa tej społeczności to my, Polacy. I, niestety, o ile w innych krajach, poza Rosją, dużo się robi, by ograniczyć złe zachowania, u nas wręcz odwrotnie – dodaje.

Efektem przeżyźnienia jest m.in. powstawanie w morzu obszarów beztlenowych, a więc martwych. Dziś pozbawionych życia jest nawet 20 proc. bałtyckiego dna, dziesięć razy więcej niż sto lat temu. Ich powstawaniu dodatkowo sprzyja ocieplenie klimatu. Wpływa ono również na warunki życia w wodzie, ale zdaniem prof. Węsławskiego z uwagi na niskie zasolenie Bałtyku zawsze były one tak trudne, że nasze morze upodobały sobie niemal wyłącznie najbardziej wytrzymałe i elastyczne gatunki.

Kanał na miarę XIX wieku

Wiele wskazuje na to, że w najbliższych latach Bałtyk czeka jeszcze jedna poważna zmiana. A może lepiej byłoby powiedzieć – regulacja. Przekop Mierzei Wiślanej to jedno ze sztandarowych przedsięwzięć infrastrukturalnych rządu PiS. Inwestycja, która połączy Bałtyk z Zalewem Wiślanym i uczyni z Elbląga port morski, ma kosztować prawie miliard złotych i być gotowa w 2022 r. Rząd przyjął w tej sprawie specustawę. Do końca lipca decyzję środowiskową ma wydać Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska. Jeśli będzie pozytywna, budowa kanału może rozpocząć się jeszcze w tym roku. Ale przyrodnicy przekonują, że powinna być negatywna.

– Zalew Wiślany to ostatni duży ekosystem wodny położony na granicy morza i lądu, który wciąż nie został zmieniony przez przemysł i urbanizację. Stanowi miejsce rozrodu, życia, zimowania dużej liczby gatunków ptaków – mówi dr Szymon Bzoma, biolog z Grupy Badawczej Ptaków Wodnych Kuling. Rybitwy białowąse i czarne, łyski czy perkozy to nie są rzadkie gatunki, ale chyba nigdzie nie występują w takim zagęszczeniu jak tu. Według dr. Bzomy wprowadzenie na zalew jednostek turystycznych i transportowych w parę lat zmieni ten stan rzeczy, bo ptaki po prostu przestaną się na zalewie (będącym priorytetowym siedliskiem programu Natura 2000) lęgnąć.

– Poza tym z mojego punktu widzenia projekt przekopania kanału przez mierzeję jest zaprzeczeniem aktualnych potrzeb transportowych. Sięganiem do ­ XIX- czy XX-wiecznych idei już wtedy zarzuconych przez Niemców jako rodzących niebezpieczne konsekwencje dla środowiska – przekonuje dr Bzoma. – Czy statek przewozi sto, czy dziesięć tysięcy kontenerów, obsługuje go prawie tak samo liczna załoga. Buduje się więc duże porty kontenerowe, ogromne terminale masowe, a my mówimy o ożywieniu Elbląga, który po przekopaniu mierzei stanie się portem podobnym w charakterystyce do Kołobrzegu. Kołobrzeg obsługuje dziś kilkaset tysięcy ton towarów rocznie, mniej niż przed II wojną światową.

Choć głośno jest o związanych z inwestycją wysiedleniach miejscowej ludności, to jednak zdaniem Szymona Bzomy głównym zagrożeniem jest tor wodny, który powstanie przy jej okazji i który z uwagi na specyfikę dna będzie trzeba właściwie cały czas drążyć i pogłębiać: – W imię dawno minionych idei zaingerujemy w niewielki akwen, a konsekwencje poniosą nie tylko Zatoka Gdańska, ale i cały południowy Bałtyk. ©

Czytaj także: Adam Robiński: Kto zabija foki

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2018