Co sprzedaje?

19.04.2019

Czyta się kilka minut

Jednym z nieusuwalnych źródeł napięcia pomiędzy chrześcijaństwem a polityką jest fakt, że o ile polityka (zwłaszcza ta partyjna) inwestuje tylko w tę grupę ludzi, którzy są w stanie zapewnić wyborcze zwycięstwo (tzw. żelazny elektorat plus parę czy paręnaście procent, które trzeba pozyskać, a często komuś podebrać), o tyle chrześcijaństwo nie może osiąść na laurach po uformowaniu stabilnych 51 proc., bo ono ze swojej natury musi mówić do wszystkich bez wyjątku (i dlatego przez niektórych postrzegane jest dziś jako instytucja totalitarna, zagrożenie dla demokracji).

Ze skutecznością tego mówienia – jak widzimy – bywa różnie. Mimo że nasi religijni liderzy (piszę to z perspektywy katolika) w ciągu ostatnich dekad zrobili z kwestii zakazu aborcji sztandarowy postulat publiczny naszej wspólnoty, przeprowadzone na początku kwietnia na zlecenie „Gazety Wyborczej” przez Kantar badanie reprezentatywnej grupy Polaków wykazało, że 58 proc. moich rodaków popiera prawo do aborcji – uwaga – „na żądanie” do końca trzeciego miesiąca ciąży. Ten wskaźnik rośnie niezmiennie od chwili, gdy PiS wraz z ruchami pro-life próbował obalić obecny „zgniły kompromis aborcyjny” i zaostrzyć prawo.

Gdy pada pytanie o prawa, jakie państwo powinno przyznać osobom LGBT (to kolejny ulubiony obszar inwestycji sił, środków i energii naszego instytucjonalnego Kościoła), dokładnie połowa Polaków odpowiada, że jest za umożliwieniem zawierania im związków partnerskich. Za prawem do zawierania małżeństwa jest 41 proc., za umożliwieniem adopcji dzieci takim związkom opowiada się z kolei 18 proc. respondentów.

Te badania to oczywiście arcyciekawy temat do analizy dla socjologów, gołym okiem widać z nich bowiem, że stanowiska w sprawach światopoglądowych nie pokrywają się z wielkością elektoratów partii, które, upraszczając, identyfikujemy jako „konserwatywne” czy „liberalne” (33 proc. wyborców PiS popiera „aborcję na żądanie” w opisanym wyżej kształcie, przeciwko niej jest niemal 20 proc. wyborców Koalicji Europejskiej). Są one też jednak ewidentnym dowodem porażki naszej, kościelnej, obyczajowej krucjaty prowadzonej w tym zakresie z naprawdę nieprzeciętnym zaangażowaniem i kosztem.

Gdy patrzymy na inne dane: wyniki niedzielnej frekwencji w kościołach (a to nie tylko miernik osobistej religijności, to ważna składowa informacji o tym, jakiej jakości jest nasza wspólnota), interesuje nas w nich (i napawa poczuciem sukcesu) wyłącznie to, że 39 proc. katolików do kościoła chodzi. Nikogo (bo jeszcze nie słyszałem takiego głosu) specjalnie w tym kontekście nie mobilizuje i nie porusza to, że 61 proc. do tegoż kościoła nie chodzi. Trudno byłoby więc chyba oczekiwać, że na kimś na naszych kościelnych szczytach zrobi wrażenie zacytowany wyżej sondaż. Swoją drogą, to ciekawe: ilu Polaków musiałoby opowiedzieć się za absolutną dowolnością aborcyjną, by do naszych biskupów, księży i prolajferów dotarło, że coraz głośniejsze krzyczenie na ludzi „Nie rób tego!”, budzące złość wszystkich poza ich organizatorami happeningi urządzane pod szpitalami albo wymachiwanie kobietom przed nosem kajdankami – doprowadzą do tego, że wkrótce będziemy mieć tu prawo jak to, które niedawno wprowadzono w stanie Nowy Jork (pisałem o tym w numerze 6 „Tygodnika”)? Dwie trzecie? Jesteśmy już przecież bardzo blisko.

Czy to tylko społeczna przekora: skoro ktoś chce dokręcić śrubę, pokażemy mu, gdzie raki zimują? Wydaje mi się, że nie tylko. Świadectwem naszej głębokiej ewangelizacyjnej porażki jest fakt, że statystyczny Polak (przeprowadzałem kiedyś dla siebie takie testy), zapytany na ulicy o stanowisko Kościoła katolickiego w dowolnej kwestii obyczajowej, będzie odpowiadał z werwą i godzinami. Zapytany zaś o Jezusa Chrystusa, albo żachnie się, że to prywatna sprawa, albo wyduka parę zdań wkutych w prawiekach na lekcji religii. Kościół w oczach zbyt wielu moich rodaków jest dziś swoistym seksualno-prokreacyjnym Sanepidem, instytucją, której sensem istnienia, misją, jest roszczenie sobie prawa do normalizacji i publicznej kontroli prywatnych sfer życia u całości społeczeństwa.

To bardzo krzywdzący obraz. Tylko czy my rzeczywiście nie zachowujemy się czasem jak młynarz, który mając u siebie najwyższej jakości mąkę, upiera się, że osiągnie mistrzostwo w sprzedawaniu ludziom – również rzecz jasna potrzebnych w wielu obszarach życia – gwoździ? Unikatowym „towarem” chrześcijaństwa, „towarem” próby takiej, że do tego poziomu nie jest w stanie zbliżyć się (choć próbowało wielu) nikt inny, nie jest etyka seksualna czy koncept społeczny. One pojawiają się później, jako skutki, jako operacjonalizacja. Prymarna i najważniejsza jest bowiem zawsze oparta na Zmartwychwstaniu nadzieja. Parafrazując jedną z myśli papieża Franciszka: jeśli jesteś chrześcijaninem, człowiek ze spotkania z tobą powinien wyjść nie tyle mądrzejszy (bo wtedy nadajesz się na nauczyciela) albo w bardziej walecznym nastroju (bo wtedy raczej idź pracować do wojska), on – niezależnie od tego, jak powikłane jest obecnie jego życie – ma wyjść z mniejszą sumą lęku, z większą sumą nadziei. I na tym fundamencie dopiero może budować swoje decyzje, w tym te o przerwaniu lub nie ciąży, przyjęciu uchodźców, podzieleniu się majątkiem etc.

Powtórzmy: chrześcijanin ma być superspecem od jednego – nadziei. Z tym mamy się kojarzyć, jak z niczym innym, bo to nadzieja pozwala żyć w nas miłości, na czym w sumie polega przecież nasza wiara. I właśnie z tym kojarzymy się wielu dziś ludziom najmniej. Nie jest to temat na głębszy rachunek sumienia? Metropolita Nowego Jorku kardynał Timothy Dolan tłumaczył kiedyś, że świat marketingu żyje w przekonaniu, iż „sex sells” (seks sprzedaje), więc wystarczy dodać tu i ówdzie aluzję do seksu, by człowiek towar kupił. Popatrzcie jednak na polityków, na bankierów, nawet na sprzedawców aut – nie seks sprzedają, a nadzieję. Powtórzmy więc po raz trzeci: mamy dokładnie to, czego ludzie najbardziej w naszym pochrzanionym do imentu świecie potrzebują. I właśnie tego tym ludziom najmniej dajemy. I właśnie dlatego przestają do nas przychodzić. Bo ile razy jeszcze mają się przekonać, że nie da się upiec chleba z naszych wspaniałych gwoździ? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019