Co siedzi w „teczkach"?

Przez wiele lat prasowe dyskusje o zawartości archiwów IPN przypominały rozmowę ze ślepym o kolorach. Niezwykle mało było w tej dyskusji rzeczowej wiedzy, a dużo ideologicznych założeń. Stąd debata bardziej niż rozmowę przypominała wymianę zaklęć. Z czasem temperatura sporu nieco się obniżyła idzisiaj zaczynamy wreszcie rozmawiać o faktach.

05.06.2007

Czyta się kilka minut

Gdy mówimy "teczki", mamy na myśli pozostałe po UB/SB akta personalne - bądź to osób inwigilowanych, bądź też współpracujących ze służbami. W tym sensie "teczkami" nie są np. akta administracyjne, paszportowe czy fundusze operacyjne (zestawienia wypłat w gotówce dla źródeł informacji lub innych kosztów poniesionych przy tej okazji). Co nie znaczy, aby w tych aktach nie dało się znaleźć interesujących informacji uzupełniających wiedzę z "teczek".

Wiedza historyczna

Istnieje rozpowszechniony pogląd, że "teczki" są zapisem li tylko ludzkich upadków. Niekoniecznie. Co prawda dla SB informacja o każdej słabości (nałogach, skłonnościach homoseksualnych, zdradach małżeńskich itd.) była nadzwyczaj cenna. Mając taką informację, SB miała w ręku instrument szantażu, często skuteczny.

Ale to nie były jedyne cenne dla służb informacje. Niektórzy agenci byli ważni z innych powodów. Byli tacy, którzy dostarczali informacji o życiu towarzysko-zawodowym danego środowiska, nie zniżając się wszelako do opisywania sfery intymnej. SB tego potrzebowała, aby rozgrywać faktyczne antypatie i różnice zdań. Ale dla nas te donosy mają dziś wartość podobną do wartości prywatnych memuarów.

Byli też i tacy, którzy trudnili się głównie pisaniem fachowych analiz; dawało to SB bezcenną wiedzę, pozwalającą umiejscowić, np. opisywane środowisko na mapie podziałów ideowych; wiedzę potrzebną do "rozpracowywania" go. Takie analizy to dziś cenne materiały do badania historii. I są to materiały pozbawione tego specyficznego ubeckiego zapaszku, charakterystycznego dla najprostszego typu donosów, gdzie głównie chodziło o wyszukiwanie "haków" na "figurantów".

"Figuranci" i agenci

Istnieje inny popularny pogląd, że "na każdego znajdzie się teczka". Pogląd ten, dziś już nieco w zaniku, sugeruje, że badanie archiwów UB/SB (dziś w IPN) nie może rozszerzyć naszej wiedzy o PRL-u i opiera się na ignorowaniu dość elementarnego dla SB rozróżnienia na osoby inwigilowane i te, które pomagały inwigilować. Bo jest prawdą, że i jedni, i drudzy mieli swoje "teczki". Tyle że akta tych pierwszych zawierają dowody prześladowania ich przez policję polityczną, akta zaś tych drugich - dowody współpracy z tą policją.

Są też tacy, którzy twierdzą, że ponieważ agentem nie zostawało się dobrowolnie, ale zawsze pod mniejszą czy większą presją, przeto należy przyjąć, iż agenci byli ofiarami SB. To zbyt proste. Prawdziwymi ofiarami działań bezpieki były osoby inwigilowane, ci zaś, którzy pomagali SB ich inwigilować, mogą się wytłumaczyć - lepiej lub gorzej - okolicznościami, w jakich podjęli współpracę lub też przebiegiem tej współpracy. Jest prawdą, że zazwyczaj procedura pozyskiwania agentury zakładała działania "osaczające". Te działania mogły polegać na "pedagogice kija" lub na "pedagogice marchewki", albo na jednym i drugim.

W tym sensie, nim człowiek został agentem, był przedmiotem presji ze strony SB; często tę presję można wprost nazwać prześladowaniem. W tym więc sensie niemal każdy agent był najpierw ofiarą systemu. Zgoda. Tylko że byli wśród "kandydatów" tacy, którzy ulegli, i tacy, którzy się nie złamali. Ci drudzy oparli się groźbom "pedagogiki kija" i mirażom "pedagogiki marchewki". Najogólniej mówiąc, byli to ludzie, którzy - czasem nie bez wahań - uznali jednak, że jest coś ważniejszego niż kariera, stanowisko, możliwości wyjazdu za granicę, a choćby i święty spokój. Nawet wtedy, gdy talenty predestynowały ich do tego, aby korzystając z tych dóbr, których szafarzem uczyniła się SB, realizować swoje życiowe cele. Potrafili powiedzieć "nie", kładąc nieraz na szalę te życiowe dążenia, same w sobie godziwe (nie ma nic złego w dążeniu do tego, by być pisarzem czy naukowcem), podczas gdy inni tego nie potrafili. Dobrze byłoby nie zamazywać tej różnicy.

Jak czytać "teczki" agentów

Powyższe rozróżnienie, choć bardzo ważne, nic nam jednak nie powie o świecie agentury. Ten świat zaś był wewnętrznie tak skomplikowany, że wszelkie próby jego typologizacji skazane są na niepowodzenie.

Istnieje w praktyce niepoliczalna ilość odmian współpracy: tak pod względem stopnia zaangażowania agenta, jak i pod względem okoliczności współpracy (presji wywieranej przez SB albo korzyści czerpanych z faktu bycia współpracownikiem). Z kolei układanie typologii przy pomocy kategorii współpracy stosowanych przez aparat bezpieczeństwa PRL jest niedorzecznością, ponieważ te kategorie były niedookreślone i zmienne w czasie. Poza tym o przypisaniu kogoś do danej kategorii musiałby decydować fakt rejestracji, podczas gdy rzeczywisty przebieg współpracy może niekiedy przeczyć temu przyporządkowaniu - włącznie z rzadkimi, ale znanymi przypadkami, że ktoś podpisał zobowiązanie do współpracy, ale jej w najmniejszym nawet stopniu nie podjął.

Ujawnianie zawartości "teczek" wymaga pewnej ostrożności i pewnej wiedzy, ale nie jest to przedsięwzięcie niemożliwe do wykonania. Owszem, po ujawnieniu pozostanie nieraz pewien zakres sporu co do tego, jak oceniać fakty opisane w tych dokumentach - ale na to nie ma rady, historia zna wiele tego rodzaju kontrowersji i nie ma powodu, by dokumenty UB/SB były ich pozbawione.

Czytając "teczki" osób zarejestrowanych jako współpracownicy, na ogół nie mamy wątpliwości co do faktu podjęcia współpracy. Wątpliwości, niekiedy bardzo zasadnicze, mogą się pojawić co do ogólnej oceny. Np. ktoś zobowiązał się do współpracy i podjął ją, udzielając poufnych informacji o kolegach z pracy - powiemy wtedy, że współpracował. Załóżmy dalej, że ten człowiek po jakimś czasie zaczął się ociągać: nie przychodził na spotkania, "zapominał" wykonywać zadanie zlecone mu przez esbeka, wymawiał się słabym zdrowiem czy nawałem obowiązków, wreszcie jego donosy coraz bardziej upodabniały się do informacji ogólnodostępnych (w rodzaju: "mówi się na mieście, że rząd nie radzi sobie z niedoborami na rynku"); w końcu oficer prowadzący konstatuje, że z tej mąki nie będzie chleba i rezygnuje ze współpracy.

Jak to ocenić? Lepiej ujawniać, niż lustrować. W moim najgłębszym przekonaniu trzeba unikać wszelkich sumarycznych ocen; trzeba unikać też wszelkich ocen urzędowych (zarówno sądu, jak i IPN-u). Opisany tu przypadek musiałby w toku sądowej procedury lustracyjnej być uznany za świadomą i tajną współpracę, jako że taki epizod tu rzeczywiście występował. Ten człowiek był świadomym i tajnym współpracownikiem SB, ale później usilnie próbował się od tej współpracy wymigać.

Dlatego najlepsze, co można zrobić w przypadku osób pełniących określone ustawą funkcje publiczne, to rzecz ujawnić, a wyciągnięcie praktycznych wniosków pozostawić pracodawcy. Wtedy jest szansa na ocenę, która uwzględnia całą niejednoznaczność zapisów z "teczki", a także dzisiejszą rolę zawodową tego człowieka: zapewne taki przypadek byłby uznany przez premiera jako dyskwalifikujący dla ministra, ale zapewne powinien być uznany przez ministra jako niedyskwalifikujący dla niskiej rangi urzędnika ministerstwa. A może inaczej, trudno to autorytatywnie przesądzić - może ustawodawca powinien wrócić do rozwiązania z poprzedniej wersji ustawy lustracyjnej (tej z października 2006 r.) i pozostawić ten problem do oceny pracodawcy.

"Brakowanie" - fałszowanie

Badając dokumenty pozostawione przez SB, natkniemy się na pewną liczbę kontrowersji poznawczych. Te problemy wywołane są głównie polityką zacierania śladów, stosowaną w ostatnich miesiącach przed przejęciem MSW przez ekipę "solidarnościową". Bywa, że jedynym śladem jest zapis ewidencyjny informujący, że dana osoba była np. TW. Z pewnością w takim przypadku nie możemy wyciągać z tego zapisu daleko idących wniosków. To znaczy także i takiego, że mamy do czynienia z fałszerstwem - jak to z hukiem ogłaszają niektóre gazety.

Czy możliwe było zarejestrowanie kogoś jako tajnego współpracownika bez jego wiedzy i zgody? Jedyne, co możemy, to próbować rozumowania przez analogię z "teczkami", które się zachowały. Znany jest przypadek zmarłego właśnie ks. Mirosława Drozdka z Zakopanego. SB zarejestrowała go nie na podstawie formalnego zobowiązania do współpracy, lecz na podstawie domniemanej jego zgody wyrażonej - wedle SB - przez fakt spotkań z oficerem i udzielanie poufnych informacji. Tego rodzaju nietypowa procedura pozyskania agenta była możliwa na podstawie jednej z instrukcji MSW: chodziło o to, by w szczególnych przypadkach nie wystraszyć kandydata, przedkładając mu do podpisu dokument jawnie stwierdzający współpracę, lecz aby "miękko" oswoić go z faktem coraz bardziej poufnych kontaktów, w czasie których wyciąga się interesujące SB informacje, i potraktować to jako dorozumianą zgodę na współpracę.

Dzięki temu, że w przypadku ks. Drozdka zachowały się materiały - przedstawia je Maciej Korkuć ("SB wobec Kościoła katolickiego - sprawa ks. Mirosława Drozdka", w: "Kościół katolicki w czasach komunistycznej dyktatury. Między bohaterstwem a agenturą. Studia i materiały t. 1; Instytut Pamięci Narodowej w Krakowie i Papieska Akademia Teologiczna; Wydawnictwo WAM, Kraków 2007) - każdy może je przeczytać i ocenić: jaki charakter miały jego spotkania z oficerem prowadzącym, jakich informacji udzielał, jakie z tego czerpał korzyści itp. Rzecz jest i pozostanie kontrowersyjna, w każdym jednak razie nie sposób wymowy tego dossier zbyć dosadnym określeniem "ubecka fałszywka".

Określenie to często stosuje się dla oceny bardziej niejasnych przypadków: gdy mamy tylko suchy zapis ewidencyjny o zarejestrowaniu kogoś jako współpracownika. Myślę, że i to jest zbyt pospieszny wniosek, choć teoretycznie mógłby on być prawdziwy. Są tu trzy możliwości. Pierwsza: rzeczywista współpraca. Druga: zobowiązanie do współpracy (będące podstawą do rejestracji) i brak jakichkolwiek jej przejawów. Trzecia: fałszerstwo SB polegające na tym, że człowiek nie miał najmniejszych kontaktów ze służbami, a mimo to został zarejestrowany.

Ten trzeci przypadek jest teoretycznie możliwy, ale w świetle moich doświadczeń (ślęczę nad "teczkami" w IPN od blisko roku) jego prawdopodobieństwo jest jak jeden do miliona.

W przypadku drugim (to np. casus ministra Andrzeja Krawczyka) trzeba powiedzieć: chapeau bas!

W przypadku pierwszym trzeba zastosować domniemanie niewinności z braku dowodów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (22/2007)