Co się stało z naszą pracą

Praca znajduje się pod ochroną Rzeczypospolitej Polskiej – głosi konstytucja. W tym przypadku reguła rozdziału Kościoła od państwa działa wprost perfekcyjnie.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

 / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM
/ ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM

Kasztany jeszcze nie zakwitły, ale blisko 260 tys. młodych Polaków myślami jest już przy tegorocznej maturze. Po egzaminie, nadal uchodzącym za symboliczny próg dojrzałości, abiturienci ruszą na studia i do pracy, w której każdy z nich spędzi następnie przeciętnie 66 tys. godzin, zanim – przynajmniej w teorii – będzie mógł przejść na zasłużoną emeryturę.

Statystyczny Polak z 78 lat swego życia aż siedem i pół przeznacza zatem wyłącznie na pracę. Równie wiele czasu i uwagi nie poświęcamy ani obowiązkom obywatelskim, ani nawet wychowaniu dzieci. Rzecz jasna mniej czasochłonna jest również konsumpcja mediów i kultury, zakupy, nie wspominając o seksie, na który – jak wynika z badań seksuologa Zbigniewa Izdebskiego – wystarcza nam średnio 13 minut raz w tygodniu.

Tymczasem magisterium polskiego Kościoła nadal z lubością, czasem wręcz natarczywie, towarzyszy Polakom w drodze do urny wyborczej, przed telewizorem czy podczas lektury, na zakupach oraz naturalnie w sypialni, podpowiadając, co i jak powinni robić. Milknie dopiero z chwilą, gdy katolik przekracza próg zakładu pracy.

Dziwne? Bynajmniej.

Cena i wartość

Odpowiedź na pytanie, dlaczego na temat polskiej pracy księża i hierarchowie od lat nie mają do powiedzenia nic prócz garści cytatów z encyklik Leona XIII i Jana Pawła II, sprowadza się niestety do konstatacji, że ten sam temat przez lata nie interesował również polskich polityków. Samą pracę i jej wpływ na życie jednostek, społeczeństwa i kraju zgodnie z dogmatem neoliberalizmu miała regulować w naturalny sposób niewidzialna ręka rynku. Wszystkie towarzyszące temu wynaturzenia, włącznie z bezpłatnymi stażami trwającymi po pół roku czy sprzątaczkami zatrudnionymi na umowę o dzieło, również miał ostatecznie wyrugować ten sam rynek dążący do równowagi.

Politycy, którym zawsze w naturalny sposób bliżej do bogatych pracodawców niż mniej zamożnych pracobiorców, zyskali w ten sposób wygodne ideologiczne uzasadnienie dla własnej bezczynności. Polski Kościół – wytrenowany w bojach politycznych przez 45 lat socjalizmu, ale kompletnie nieprzygotowany do konfrontacji z ciemną stroną kapitalizmu – przyjął błędne przekonanie, że problemy polskiego rynku pracy sprowadzają się do wysokiego bezrobocia, a na nie najskuteczniejszym lekarstwem jest właśnie wolny rynek. Wprawdzie 1 maja 1991 r. – w setną rocznicę publikacji „Rerum novarum” Leona XIII, która stała się fundamentem nauki społecznej Kościoła – Jan Paweł II podpisał encyklikę „Centesimus annus” poświęconą w dużej mierze chrześcijańskiej refleksji nad konsekwencjami zwycięstwa wolnego rynku nad marksizmem, ale w przeciętnej polskiej parafii kazania kręciły się po staremu wokół tematów ważniejszych z punktu widzenia proboszcza.

Trzeba uczciwie zaznaczyć, że ten wolnorynkowy egzamin Kościół oblał w zacnym towarzystwie. Przedstawicieli nauk społecznych przez niemal całe lata 90. bardziej interesowała ewolucja homo sovieticus niż los pracowników likwidowanych pegeerów czy wpływ wykluczenia ekonomicznego na postawy obywatelskie. Nawet związki zawodowe w Polsce w pewnym momencie uwierzyły Francisowi Fukuyamie, że w kwestiach pracowniczych nie mają już nic do zrobienia, i zajęły się polityką. W efekcie pracę w Polsce oddano do urządzenia tym, którzy się nią jeszcze interesowali. Pracodawcom.

Dziś – dwie dekady później – w narracji o gospodarce niewidzialna ręka rynku nie uchodzi już za panaceum, coraz częściej mówi się o niej wręcz jak o truciźnie z definicji Paracelsusa, która zabija nie swoją substancją, lecz dawką. Bezrobocie – które kilkanaście lat temu dotykało w niektórych miejscowościach co trzeciego mieszkańca w wieku produkcyjnym – również nie stanowi już problemu: wiele wskazuje na to, że do wakacji spadnie nawet poniżej 6 proc., czyli do poziomu nieodnotowanego nigdy w wolnorynkowej Polsce. Specjaliści od zatrudnienia podkreślają, że mamy nad Wisłą „rynek pracownika”, co na płaszczyźnie gry podaży i popytu na pracę z pewnością ma sens, bo wraz ze spadkiem bezrobocia rosną też pensje, nie tylko grupki najlepiej wykwalifikowanych specjalistów.

Problem w tym, że oglądając pracę tylko z takiej perspektywy, możemy najwyżej oszacować jej cenę. A cena to przecież nie wartość.

Etat z blachy falistej

Dla większości pracodawców rzecz jest nadal bardzo prosta. Praca to jeden z elementów, które składają się im na koszty, a ostatecznie – na rentowność. A ponieważ w logice biznesu cięcie kosztów należy do cnót kardynalnych, wszystko, co nie sprzyja ich kontroli, jawi się jako balast. Za mało elastyczny jest więc Kodeks pracy. Poprawie rentowności szkodzi także Państwowa Inspekcja Pracy, która marnotrawi co roku ponad 300 mln zł z budżetu na utrzymywanie 16 okręgowych inspektoratów i ponad 2,5 tys. pracowników na etacie (dane na koniec 2016 r.). Poza tym państwo narzuca jeszcze pracodawcom pensję minimalną, przepisy BHP i bezwzględnie ściąga z nich składki na ubezpieczenie społeczne. Słowem – wywiera nieustanną presję kosztową na rynek pracy.

Warto na chwilę zatrzymać się nad tym ostatnim określeniem. „Rynek pracy” na tyle głęboko wgryzł się w tkankę polszczyzny, że nie budzi już refleksji nad własnym sensem, choć nikt o zdrowych zmysłach nie mówi przecież o „rynku wymiaru sprawiedliwości” czy „rynku praw człowieka”. Praca, traktowana jako towar, podlega tymczasem tej samej rynkowej grze podaży i popytu, co inne produkty i usługi: tanieje, kiedy jest łatwo dostępna; drożeje, gdy rośnie na nią zapotrzebowanie.

Tak działa zglobalizowana gospodarka – tłumaczą pracodawcy. I mówią prawdę. Jeśli firma nie będzie reagować na zmiany cyklu koniunktury, prędzej czy później zbankrutuje, a wszyscy pracownicy i tak wylądują na bruku. Problem w tym, że w logice kontraktu pracownik przestaje być de facto częścią firmy, tak jak są nią jej akcjonariusze, zarząd, know-how czy nawet maszyny. Przedsiębiorstwo, zobowiązane do pracy na rzecz swych właścicieli, nie poczuwa się do żadnych powinności, a nawet uczciwości wobec pracowników, których pracę kupuje przecież tak jak prąd lub blachę falistą. Pensja minimalna? Jak to wpłynie na konkurencyjność cenową gospodarki uzależnionej od eksportu? Ograniczenie umów śmieciowych? To samo. Niedziele bez handlu? Dla utrzymania rentowności pracodawcy będą musieli zwolnić nawet 30 proc. personelu!

– Pracodawcy uważają się za właścicieli pewnej przestrzeni publicznej – mówił niedawno w Tok FM prof. Arkadiusz Sobczyk z UJ, znawca polskiego prawa pracy, komentując opór polskiego biznesu przed wprowadzeniem nowego Kodeksu pracy, przygotowywanego przez komisję kodyfikacyjną, w której zresztą zasiadał.

Najważniejszą zmianą zaproponowaną w tamtym projekcie, ostatecznie odrzuconym niedawno przez PiS, było wprowadzenie domniemania etatu: w przypadku wątpliwości, czy mamy do czynienia z typowym pracownikiem, czy np. z samozatrudnionym, sąd miałby je rozstrzygać na korzyść umowy etatowej. Zaciekły opór, na jaki natrafiła ta propozycja zarówno wśród pracodawców („nowy kodeks pozbawi polską gospodarkę elastyczności i konkurencyjności cenowej”), jak i pracowników („państwo znowu chce decydować za mnie”), zdaniem profesora może świadczyć o tym, że część polskiego społeczeństwa uwierzyła w istnienie prostego związku między wysokim poziomem rozwoju gospodarczego a elastycznością rynku pracy. Z tak ważną sprawą, jak praca i zasobność portfela, część Polaków woli nie eksperymentować i wybiera znane zło. W tym sensie pracodawcom i wspomagającym ich ekonomistom udał się majstersztyk: przekonali poszkodowanych, że ich strata jest tak naprawdę zyskiem.

Tymczasem – jak pokazują choćby dane Banku Światowego – większość zamożnych krajów Europy jakimś cudem godzi od dawna wysoką konkurencyjność z większą stabilnością zatrudnienia. Udział umów tzw. śmieciowych i na czas określony w ogólnej liczbie zatrudnionych jeszcze w 2015 r. sięgał w Polsce aż 28 proc., co dało nam niechlubne pierwsze miejsce wśród wszystkich państw Unii Europejskiej. W Niemczech ten sam odsetek wyniósł tymczasem 13 proc. Ale przecież porównywanie kraju na dorobku z jedną z pięciu największych gospodarek globu nie ma większego sensu. To może Węgry? 11 proc. Czechy? 10 proc. Bułgaria – 4 proc. Rumunia – 2 proc.

Il. Lech Mazurczyk

Rynek lub wspólnota

Nie stać nas, za wcześnie, gospodarka padnie – ostrzegali przedsiębiorcy, gdy rok później, w 2016 r. PiS po raz pierwszy ograniczał im dostęp do tzw. umów śmieciowych. Nic takiego nie nastąpiło, co było zresztą do przewidzenia, bo udział pracy w kosztach polskich przedsiębiorstw bez względu na wielkość firmy oscyluje na poziomie ok. 20 proc. i wbrew słowom samych przedsiębiorców nie jest to najważniejsza pozycja na tej liście. Więcej kosztują choćby usługi zewnętrzne i zakup towarów. Szkopuł w tym, że w obliczu trudności przeciętna firma nie może zmniejszyć zamówień na surowce, nie wymienić zepsutej maszyny czy zrezygnować z firmy ochroniarskiej, bo takie oszczędności szybko odbiłyby się na jej wydajności – a stąd już krok do jeszcze większych kłopotów. Logika kontraktu podpowiada jednak, by szybko zaoszczędzić zwalniając pracowników i obciążając pozostałych większą porcją obowiązków.

Polskie firmy śpią dziś na pieniądzach – i nie jest to tylko figura stylistyczna. Na koniec 2016 r. (dane za rok 2017 nie są jeszcze dostępne) łączna wartość depozytów zgromadzonych na rachunkach firmowych sięgnęła 275 mld zł. Głównie dlatego, że przedsiębiorcy długo wstrzymywali się z inwestycjami – z braku pewności, w którą stronę pchnie gospodarkę gabinet PiS. Od nowego roku – jak twierdzi NBP – inwestycje znów rosną, ale w starym stylu, czyli głównie w infrastrukturę i maszyny. Doskonalenie zawodowe pracowników wciąż uchodzi w przeciętnej firmie za coś, o co powinien zadbać sam pracownik, zgodnie z paradygmatem zarządzania, który podpowiada przeciętnemu prezesowi, że sięgnięcie po lokaty bankowe w takiej sytuacji jest grubym błędem w sztuce. Zgodnie z logiką kontraktu kapitał firmy jest przecież jej integralnym składnikiem, w przeciwieństwie do pracowników. Gdy przyjdzie dekoniunktura, ten sam tok rozumowania nakaże wielu firmom zacząć od zwolnień.

Z chrześcijańskim miłosierdziem nie ma to oczywiście nic wspólnego. Biegunowo dalekie jest nawet od bardziej wyrozumiałej dla biznesu społecznej nauki Kościoła, która próbuje znaleźć trzecią drogą między ekstremizmem komunizmu i radykalizmem neoliberalizmu. Kościół nie ma wątpliwości, że praca jest jedną z płaszczyzn, poprzez które wyraża się godność człowieka, zatem sugerowanie pracownikowi, by sprzedał swoją pracę, sprowadza się do kupczenia jego godnością. Optymalną formułą współpracy pracodawców i pracobiorców jest według społecznej nauki Kościoła uznanie firmy za wspólną przestrzeń, do której pracodawca wnosi kapitał i know-how, a pracownicy własny czas i umiejętności. Efekty pracy dzieli się następnie sprawiedliwie, czyli proporcjonalnie do zasług, i po równo, czyli po tyle samo każdemu, kto włożył w powstanie efektu finalnego równie dużo czasu, wysiłku i umiejętności.

Tyle teoria, którą przyjmie każdy papier. W praktyce trzeba ją potem zderzyć z firmami, które zamiast bawić się w społeczne eksperymenty z solidaryzmem, brutalnie walczą o zyski i udział w rynku. Pracownicy też chętnie mówią o równości, kiedy zapewnia im ona równanie w górę, a nie w dół. Części podwładnych nawet symboliczna wspólnota z pracodawcami trąci wręcz sekciarstwem, w najlepszym razie – skojarzeniami z „komuną”, słowem, które tylko umysłom pokroju ks. Józefa Tischnera przypomina brzmieniem o swym pokrewieństwie z łacińskim przymiotnikiem communis, czyli „wspólny”.

Last but not least, katolicyzm, zwłaszcza w polskim wydaniu, nie narzuca się wiernym z etosem pracowitości i solidności, które tak ważne są dla protestantyzmu. Ksiądz na niedzielnym kazaniu raczej nie powie, że spóźnianie się do roboty lub odwalanie jej po łebkach w zasadzie można podciągnąć pod siódme przykazanie, nie wspominając o ostatnim z grzechów głównych. W rezultacie pracodawcy czują, że poszukiwanie ideologicznego kośćca dla swego biznesu w społecznej nauce Kościoła katolickiego nie przysporzy im sojuszników nawet wewnątrz firmy, co tylko utwierdza ich w przekonaniu, iż w pracy nie ma miejsca na religijne sentymenty. Badania wpływu kultury pracy na wydajność również nie traktują katolickiej nauki społecznej jako poważnej alternatywy dla wolnego rynku.

Półtora roku temu właściciel pewnej dużej firmy produkującej materiały do wykończenia wnętrz opowiadał mi w kuluarach konferencji o etyce biznesu, że eksperymentalnie spróbował w jednej fabryce poluzować regulamin, licząc na odpowiedzialność pracowników. Sztywny czas pracy od 8 do 16.30 zamienił na system, w którym personel poszczególnych działów sam decydował, w jakich godzinach zmieści swoją zmianę. Głównym wyzwaniem było takie skoordynowanie czasu pracy poszczególnych departamentów, żeby fabryka nie stanęła. „Po dwóch dniach wróciliśmy do starego modelu, bo pracownicy nie potrafili się ze sobą dogadać” – wzdychał przedsiębiorca.

Teraz, wraz z poprawą sytuacji na rynku pracy, pracownicy coraz częściej nie chcą ustąpić także pracodawcom.

Bunt czeladników

Warto być pracowitym – pod tym komunałem nadal podpisuje się większość Polaków, dając w ten sposób wyraz jeśli nie osobistemu przekonaniu o wysokiej wartości pracy w życiu człowieka, to przynajmniej poczuciu, że pracowitości jakoś nie wypada negować wprost, ocierając się o podejrzany hedonizm. Ekonomiści również powtarzają, że jesteśmy „społeczeństwem na dorobku”, i skwapliwie podpierają się w tych rozważaniach wynikami badań, w których pracowitość lokuje się wysoko wśród rzekomych polskich cnót narodowych. Drugim obowiązkowym komponentem takich rozważań jest zazwyczaj przypomnienie, że w rankingach czasu pracy Polacy wyprzedzają już nawet Koreańczyków, którzy swego czasu zasłynęli tym, że prawie mieszkali w biurach. We wszystkich tych zestawieniach i badaniach pomija się jednak niezwykle ważny element: pytanie o to, czy Polacy w ogóle lubią pracować.

Wiele wskazuje na to, że jest to przemilczenie popełniane z premedytacją. Jeśli bowiem wczytać się w badania opinii publicznej, okazuje się, że polską pracowitość napędzał przez lata strach głównie przed bezrobociem, a nie głęboki etos przedsiębiorczości ani specyficzny zawodowy perfekcjonizm. Jak pokazują badania CBOS, większość Polaków wciąż deklaruje przekonanie o dużym znaczeniu pracy w ich życiu, ale w porównaniu z rokiem 2006 wyraźnie wzrosła grupa respondentów przyznających, że traktuje ją czysto utylitarnie. Przybyło w tym czasie np. ankietowanych, zdaniem których „w pracę nie warto się zbytnio angażować, jeśli nie przynosi ona odpowiednich korzyści”, oraz zwolenników tezy, że pracuje się tylko dla pieniędzy, zatem nikt nie chodziłby do pracy, gdyby nie musiał. Na drugim krańcu skali tego samego badania mamy zauważalny spadek odsetka Polaków uważających, że pracowitość to moralny obowiązek człowieka, bo sama praca nadaje życiu sens. Nawet czysto utylitarny sens pracy budzi coraz częściej wątpliwości, bo więcej badanych uważa, że pracowitość wcale nie jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia sukcesu.

To nie przypadek, że kryzys polskich uczuć dla pracy przypadł na czasy, kiedy jest o nią bardzo łatwo. Czar po prostu prysł. Pucybut nie tylko zrozumiał, że nigdy nie przeobrazi się w milionera. Dotarło do niego także to, że dał się wykorzystać. Najdobitniej wyrażają dziś tę postawę tzw. millenialsi, pokolenie cyfrowych tubylców, którzy muszą być stale online, podobno również wiecznie roztargnionych, niekompetentnych, roszczeniowych i niezdo- lnych do pogłębionej analizy. Jak każde uogólnienie, i to miesza prawdę z fałszem, nie ulega jednak wątpliwości, że generacja obecnych dwudziestolatków stała się doskonale zaimpregnowana na sztuczki motywacyjne, które działały na poprzedników. Ciężka praca w biurze dla kogoś, kto z czasem odwdzięczy się za nią zasłużonym awansem i adekwatną pensją, częściej bywa w tej grupie wiekowej przedmiotem drwin niż obiektem westchnień. Kariera? Raczej życie osobiste. Pieniądze? Tylko wtedy, jeśli stają się środkiem do realizacji innych celów, zamiast stanowić cel sam w sobie.

Może więc i są to niecierpliwi aroganci, którzy bez Wikipedii tracą punkt odniesienia. Tak się jednak składa, że na polskim rynku pracy to oni stali się pierwszym pokoleniem, które pracę nasyciło własnym systemem wartości, zamiast brać go w pakiecie od pracodawcy razem z kolejną umową na czas określony. Dla właścicieli firm ten bunt czeladników, którzy zamiast grzecznie terminować na wolnym rynku stawiają mu wymagania, może się wydawać katastrofą, lecz dla gospodarki paradoksalnie może okazać się zbawienny, bo może w końcu zmusi polskie firmy do wzbogacenia perspektywy operacyjnej rynek-kapitał-prawo także o nowe spojrzenie na rolę pracy.

Aż 89 proc. polskich firm nadal ma przychody poniżej 5 mln zł rocznie. Większość z tych, którym do kasy wpada powyżej 50 mln, powstała jeszcze w latach 90. Udział sektora usługowego w produkcie krajowym, miara dojrzałości gospodarki, przekracza 60 proc., lecz dominują w nim nadal branże, które nie wymagają wysokiego wkładu wiedzy i technologii. Zdaniem przedsiębiorców barierą w rozwoju jest zmienne prawo i brak kapitału.

Nie, nie ludzkiego. ©℗


CZYTAJ TAKŻE:

RAFAŁ ŁĘTOCHA, badacz katolickiej nauki społecznej: Chrześcijaństwo mówi nam wyraźnie: żyjemy tu nie po to, żeby się bogacić, tylko żeby żyć >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018