Co powinniśmy, co możemy

Działając pod wpływem emocji, politycy piszą Europie scenariusz, o którego przyczynach nie chcą mówić.

14.09.2015

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Rabatu (Maroko) oddają hołd małemu Aylanowi, znalezionemu na tureckiej plaży, 7 września 2015 r. / Fot. Fadel Senna / AFP / EAST NEWS
Mieszkańcy Rabatu (Maroko) oddają hołd małemu Aylanowi, znalezionemu na tureckiej plaży, 7 września 2015 r. / Fot. Fadel Senna / AFP / EAST NEWS

W chwili, gdy piszę te słowa, najpotężniejsze państwo Europy podważa jedno z najważniejszych osiągnięć Unii Europejskiej: swobodę przemieszczania się na kontynencie. Jeszcze niedawno, w sierpniu, Niemcy zapraszały wszystkich uchodźców do siebie. W minioną niedzielę nagle zamknęły im granicę przed nosem. Kilkadziesiąt tysięcy uchodźców znajduje się w drodze do Niemiec – na terenie Austrii i Węgier; kolejne tysiące stoją u granic Unii, w Serbii i Macedonii.

Od kilku tygodni licytujemy się w Europie na współczucie albo strach. A nasi politycy przeliczają to na głosy, rozrysowują słupki i na tej podstawie kreślą politykę, która na lata zdecyduje, jak będzie wyglądać życie pięciuset milionów Europejczyków i setek tysięcy, a w przyszłości może wręcz milionów ludzi, którzy w Europie szukają raju.

Tymczasem nikt nie wie, co się będzie znimi działo. Nie wiedzą tego zwłaszcza ci, którzy ich tu zaprosili. Egzaltujemy się własną dobrocią, patrzymy na obrazy w mediach i – jak straszni mieszczanie u Tuwima – wszystko widzimy oddzielnie: tu ciało chłopca wyrzucone przez morze, tam węgierska kamerzystka podstawia nogę ojcu z dzieckiem na ręku; tu szef Komisji Europejskiej straszy Polaków, tam Polacy straszą się nawzajem terrorystami. I jeszcze jakaś tam wojna w Syrii. „Wypchane głowy grubo nam puchną / I w dżungli zdarzeń widmami płyną”.


Temat Tygodnika: My, migranci

Prof. Norman Davies, historyk: W przeszłości migracje były w Europie normą. Żaden kraj, żadne społeczeństwo nie są wymyślone raz na zawsze.

Europa dotarła do punktu, w którym deklaracje solidarności zderzyły się z rzeczywistością. I choć problemy nie unieważniają obowiązku pomocy uciekinierom, o którym pisaliśmy przed tygodniem, od kilku dni jest on jeszcze trudniejszy w realizacji.


A przy okazji „warstwami rośnie brednia potworna” – bo jak inaczej nazwać stosowane przez Austriaków porównanie obecnej sytuacji uchodźców w Europie do sytuacji Żydów w czasie II wojny światowej? Albo egzaltację Niemców, którzy przypominają, że po 1945 r. oni też cierpieli jako wygnańcy, dlatego najlepiej rozumieją, że uchodźcom trzeba pomóc?

Jak było: bilans 20 lat

„Zachód kontynuuje dziś to, co zaczęło Państwo Islamskie. Państwo Islamskie wyrzuca cię z twojej ziemi, a zachodni rząd daje ci wizę, która ułatwia wyjazd” – tak politykę UE wobec sytuacji na Bliskim Wschodzie podsumował Habib Efrem, szef Ligi Syriackiej w Libanie, czyli przedstawicielstwa syryjskich chrześcijan w tym kraju.

Rozmowę odbyliśmy w Bejrucie, jeszcze w marcu – w chwili, gdy w Libanie było już półtora miliona uchodźców z Syrii. Zdecydowana większość z nich chciała jechać dalej: do Szwecji, Niemiec, do jakiegokolwiek zachodniego kraju, który ich przyjmie.

Przytaczam tę wypowiedź, żeby choć odrobinę wypełnić pewną lukę. W debacie, która toczy się dziś w Europie, wypowiadają się bowiem wszyscy – poza tymi najbardziej zainteresowanymi: Syryjczykami, Irakijczykami, Erytrejczykami, Afgańczykami. Tymczasem chyba oni rozumieją lepiej niż my, o co chodzi w tej rozgrywce, co leży na szali, gdy idzie o ich życie i los ich państw. Ich przywódcy społeczni pytają, czy takie kraje jak Syria i Irak mają zostać przekształcone w kolejną Arabię Saudyjską – islamską republikę, pozbawioną swobód obywatelskich. I czy rolą Europy ma być wspomaganie tego procesu.


O uchodźcach i migrantach pisaliśmy w „Tygodniku” na długo przed obecnym kryzysem. Tylko w tym roku byliśmy na Lampedusie, greckiej wyspie Kos, w austriackim Treiskirchen, w Budapeszcie oraz na granicy serbsko-węgierskiej.

Nasze relacje z miejsc, o których teraz głośno w Europie, czytaj w serwisie specjalnym poświęconym uchodźcom i kryzysowi 2015 roku.


Ściślej mówiąc, uchodźcy się wypowiadają – tylko ich nie słuchamy. Co zresztą jest tradycyjnym podejściem Europejczyków i Amerykanów do ludzi mieszkających w miejscach określanych do niedawna mianem „Trzeciego Świata”. Nie chodzi nam przecież o to, by zrozumieć ich położenie – i zastanowić się, czy możemy rozwiązać ich problemy i jak zrobić to najlepiej – tylko o nas: o naszą politykę, nasze emocje, nasze samopoczucie.

Tymczasem sytuacja wygląda z grubsza następująco.
Od ponad 20 lat imigranci z Bliskiego Wschodu, Afryki, Afganistanu i innych krajów Azji płyną przez Morze Śródziemne do Europy. Nie da się zweryfikować liczby ofiar tych przepraw. Różne organizacje oceniają, że jeszcze zanim zaczął się obecny kryzys, utonęło od 20 do 40 tys. ludzi. Mało kogo w Europie to poruszało. Przeciwnie – z wywiadów, które przeprowadzałem z uchodźcami syryjskimi w Szwecji pod koniec 2014 r., wynikało, że europejskie służby graniczne niekiedy odmawiały udzielania pomocy rozbitkom na morzu.

Decyzje polityczne pokazywały realny udział Unii w kryzysie uchodźców. Do czasu wybuchu Arabskiej Wiosny, która ogarnęła też Libię – punkt wyjściowy do przeprawy np. na Lampedusę – UE zawierzyła kontrolę nad napływem imigrantów przez Morze Śródziemne swoim sojusznikom w Afryce Północnej, takim jak Kaddafi w Libii albo Mubarak w Egipcie. Punktem kulminacyjnym tej filozofii było podpisanie w 2010 r. umowy z Kaddafim, w ramach której włoskie służby graniczne odsyłały schwytanych na morzu imigrantów do więzień w Libii, gdzie byli torturowani i zabijani.

Późniejsze głośne wydarzenia – jak masowy napływ ludzi na Lampedusę czy utonięcie 800 osób kilka miesięcy temu – nie zmieniły zasadniczo polityki Unii. W dalszym ciągu Grecja i Włochy, dokąd trafiali uchodźcy, były zostawione samym sobie. Inne kraje UE powoływały się na przepisy nakazujące pierwszemu państwu unijnemu, w którym znajdzie się uchodźca, rozpatrzyć jego wniosek. Mało kto w Europie zawracał też sobie głowę milionami uchodźców, którzy koczowali w obozach w Libanie, Turcji, Jordanii i irackim Kurdystanie.

W dalszym ciągu jedyną realną szansą ucieczki przed wojną dla milionów Syryjczyków i Irakijczyków było przedostanie się przez granicę do jednego z tamtejszych obozów i oczekiwanie na rozpatrzenie wniosku imigracyjnego przez urzędników ONZ (czas oczekiwania: do 10 lat). Albo – skorzystanie z usług przemytnika i próba przepłynięcia Morza Śródziemnego. Następnie należało uciec z obozu w Grecji lub Włoszech i starać się dotrzeć na północ Europy, do krajów takich jak Niemcy czy Szwecja, gdzie przepisy azylowe sąliberalne, a system socjalny szczodry i gdzie od lat żyją syryjskie czy irackie wspólnoty.

Jednocześnie Unia umacniała granice: Grecy zbudowali płot z drutem kolczastym, który miał chronić kraj przed przybyszami od strony Turcji. Unia wsparła Greków finansowo, płacąc zakamery termowizyjne rozmieszczone wzdłuż muru. W ostatnich miesiącach uchodźcy, jak też przemytnicy ludzi zorientowali się, że najprostszą drogą dotarcia na zachód Europy jest „szlak bałkański” – przetarty zresztą przez Albańczyków, którzy przedostawali się nim od dawna. W tej sytuacji także Węgrzy postanowili odgrodzić się od Serbii płotem – jak Grecy od Turcji.

I znowu: przez cały ten czas polityka państw Unii nie ulegała zasadniczej zmianie. Owszem, przekształcono jeden system kontroli Morza Śródziemnego w inny, proponowano niszczenie łodzi szmuglerów. Ale Francja, Hiszpania, nie mówiąc o Wielkiej Brytanii (jako kraj spoza strefy Schengen nie podlega jej zasadom), nie godziły się na ustalone z góry limity uchodźców, którzy mieliby trafiać do poszczególnych krajów, powołując się na unijne prawo.

Francja odsyłała więc do Włoch uchodźców, którzy zarejestrowali się tam zgodnie z przepisami, po czym przeszli francuską granicę. A potem kłóciła się z Brytyjczykami, kto ponosi odpowiedzialność za los kilku tysięcy ludzi koczujących w Calais, przy wjeździe do tunelu pod kanałem La Manche. Niemcy zaklinały się, że nie mogą przyjąć wszystkich, którzy chcą u nich żyć. Kilka miesięcy temu Angela Merkel w programie telewizyjnym doprowadziła do płaczu palestyńską dziewczynkę, która zapytała ją, czemu musi opuścić Niemcy wraz z całą rodziną.

Tylko Szwecja kontynuowała politykę otwartych drzwi, zapewniając prawo pobytu każdemu Syryjczykowi uciekającemu przed wojną – co, nawiasem mówiąc, powodowało, że setki głównie młodych mężczyzn z Syrii, po dotarciu do Grecji czy Włoch, zaczynały rajd na północ, by – umykając włoskiej, francuskiej i niemieckiej policji – dotrzeć do Sztokholmu.

Jak jest: siła medialnych obrazów

I nagle trzy tygodnie temu wszystko uległo radykalnej zmianie.
Co takiego się stało? Czy może liderzy Unii doszli do wniosku, że zbyt wielu ludzi utonęło w Morzu Śródziemnym? Czy może Francja i Wielka Brytania zrozumiały, że skoro uczestniczyły w obaleniu Kaddafiego, wspomagając nalotami libijskich powstańców, to mają też moralny obowiązek pomagać ofiarom wojny? A może europejscy liderzy postanowili wreszcie zainteresować się tym, co dzieje się w Syrii – także losem kilku milionów Syryjczyków, wegetujących w obozach na terenie Turcji, Egiptu i Libanu, i przeznaczyć więcej środków na pomoc dla nich?

Nic z tych rzeczy. Zmianę polityki wymusiły medialne obrazki: ciało trzyletniego Aylana Kurdiego wyrzucone przez Morze Egejskie; ciężarówka, w której na austriackiej autostradzie udusiło się 71 osób; dzieci i kobiety czołgające się pod zasiekami na granicy serbsko-węgierskiej; matka z dzieckiem na ręku zaatakowana przez węgierskiego policjanta.

Angela Merkel zaprosiła wszystkich chętnych uchodźców do Niemiec – w ciągu kilku dni zmieniając się z „żelaznej kanclerz” w „mamusię Merkel”. Jej zastępca, wicekanclerz i szef SPD Sigmar Gabriel powiedział, że Berlin jest w stanie przyjąć nie tylko 800 tys. uchodźców w tym roku, ale też po 500 tys. rocznie przez kilka kolejnych lat. Inni szli za przykładem Niemców. Prezydent Hollande, wcześniej zdecydowanie przeciwny systemowi kwot imigrantów, stał się ich wielbicielem. Nawet premier Cameron, który przez dwa ostatnie lata tłumaczył rodakom, jaką to zarazą są imigranci – zwłaszcza z Polski – teraz zgadza się na przyjęcie dodatkowych uchodźców.

I tylko ten obrzydliwy Viktor Orbán stał się jeszcze bardziej obrzydliwy, mimo że przecież próbował stosować wobec uchodźców europejskie prawo. On i inni przywódcy Europy Środkowej i Wschodniej, którzy nie chcieli się zgodzić na przyjęcie narzuconej liczby uchodźców, zostali oskarżeni o łamanie solidarności europejskiej.

Można by spytać – jakiej solidarności? Gdzie jest jej punkt odniesienia? Bo przecież nie ma i nigdy nie było wspólnej polityki imigracyjnej. Każdy europejski kraj w dziedzinie imigracji realizował własne interesy. Europa przez lata nie interesowała się losem ofiar wojen na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. A zatem – na czym ma polegać ta solidarność? Najwyraźniej na uznaniu ostatnich decyzji Komisji Europejskiej.

Zaplanowana katastrofa

„Dzwony wybiły, nadszedł czas” – mówił przewodniczący Komisji Europejskiej w swoim orędziu o stanie Unii. – „Nasza Unia nie jest w dobrym stanie” – dodał. Ma rację. Ostatnie kilkanaście miesięcy pokazały dobitnie, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się UE. Ostatnie kilka dni – że kryzys zagraża podstawom wspólnoty.

Najpierw państwa Południa, zwłaszcza Grecja, przekonały się, że włączenie do strefy euro oznacza nie tylko utratę suwerenności walutowej, ale w istocie poddanie wszystkich krajów strefy programowi gospodarczemu ustalonemu przez Niemcy. I nie chodzi bynajmniej o żaden „pruski dyktat”: Niemcy w istocie bronią trwałości unii walutowej wymyślonej od początku w sposób, który musiał zrodzić katastrofę – ostrzegał o tym na początku lat 90. Bundesbank, niemiecki bank centralny, ostrzegali też eksperci w samej Komisji Europejskiej.

Mimo to od wczesnych lat 90. wspólnota europejska rozwija się – nie tylko w strefie euro – przez pełzające ubezwłasnowolnienie parlamentów narodowych, przez przekazywanie ich uprawnień instytucjom, które są niezdolne zarządzać Europą, za to mają wystarczającą siłę, by zmuszać państwa członkowskie do postępowania zgodnie z dyrektywami Brukseli.

Można by pomyśleć, że ratunkiem dla wspólnej Europy byłoby wycofanie się z tej drogi i chwila refleksji nad powodami, dla których „nasza Unia nie jest w dobrym stanie”. Jednak nie – kilka miesięcypo tym, jak udało się zażegnać kryzys grecki, Komisja wraca do znanej sobie metody – i postanawia rozwiązać kryzys uchodźców przez narzucenie liczby imigrantów, którzy mają osiedlić się w poszczególnych państwach Unii. Podobnie jak wcześniej Grecja przekonała się, że bycie w strefie euro oznacza realnie pozbycie się kontroli nad własną gospodarką, tak dziś kraje Europy Środkowej dowiadują się, że przynależność do strefy Schengen oznacza oddanie Komisji Europejskiej kontroli nad własnymi granicami, policją i częścią wymiaru sprawiedliwości.

Problemem nie jest sam ten fakt – bo poprzez przynależność do Unii i strefy Schengen ich członkowie faktycznie wyrażają zgodę na dzielenie się własną suwerennością. Kłopot w tym, że – działając pod wpływem emocji wywołanych przekazami medialnymi i chcąc dogodzić własnej opinii publicznej – politycy piszą Europie scenariusz, o którego przyczynach nie chcą mówić, a którego skutki są trudne do przewidzenia.

Pytania bez odpowiedzi

Dziś każdy, kto wyraża wątpliwość odnośnie do skuteczności europejskiej wolty, oskarżany jest o nieczułość na los ofiar wojny. Każdy, kto zadaje pytania o możliwe negatywne skutki niekontrolowanego napływu uchodźców do Europy, uzyskuje miano rasisty i panikarza.

Na niektóre ważne pytania otrzymaliśmy dramatyczną odpowiedź w minioną niedzielę wieczorem. Okazuje się, że wbrew zapewnieniom swoich polityków Niemcy nie są w stanie przyjąć wszystkich chętnych migrantów. Ciekawe, jak migranci przyjmą ten fakt. Niemieccy politycy podkreślają teraz, że nie wszyscy, którzy wcześniej dotarli do Republiki Federalnej, otrzymają azyl – prawdopodobnie prawie wszystkie wnioski Albańczyków zostaną odrzucone. Czyli Niemcy, ale także Austriacy i Węgrzy mają już u siebie tysiące bardzo zdenerwowanych ludzi. Jak zachowają się w najbliższych dniach i tygodniach?

Po wprowadzeniu właśnie przez Węgry kary więzienia za nielegalne przekroczenie granicy zapewne nowa fala imigrantów – tych już obecnych w Grecji, Macedonii, Serbii – przesunie się na północ. Jednocześnie kolejni uchodźcy będą przypływać przez Morze Śródziemne. W ostatnią niedzielę utonęło następnych kilkadziesiąt osób. Czy za chwilę czeka nas nowa odsłona kryzysu – tym razem na granicy rumuńskiej, słowackiej, ukraińskiej i polskiej?

A jeśli dojdzie do narzucenia państwom Unii tzw. kwot imigracyjnych – jak zmusimy Syryjczyków, którzy chcą żyć w Niemczech, aby zostali w Polsce czy na Słowacji? Osadzimy ich w strzeżonych obozach? Czy może pozwolimy, aby sami zdecydowali, gdzie chcą mieszkać? A jak zareagujemy, gdy dojdzie do aktów przemocy ze strony uchodźców – i do aktów przemocy skierowanych przeciwko nim?

Wreszcie: jak zweryfikujemy, że nie ma wśródnich „uśpionych” zwolenników Państwa Islamskiego? Czy poradzi sobie z tym ABW, która, jak wiemy, nie potrafi ochronić najwyższych urzędników państwowych przed podsłuchami i inwigilacją? Nie dziwmy się, że są Polacy, którzy w to wątpią.

Europie wygodnie jest traktować problem uchodźców jako problem humanitarny, ale w istocie jest on polityczny – tragedia uchodźców nie skończy się, dopóki będzie trwała wojna w Syrii. Co zrobi Europa, aby przybliżyć tam pokój? I dlaczego w naszych mediach nie ma obrazów mniej więcej ośmiu milionów uchodźców wewnętrznych, pozostających na terenie Syrii – największej grupy ofiar tej wojny? ONZ ostrzega, że pomoc dla nich realnie nie istnieje. Czy wreszcie zainteresujemy się ich losem?

Dalej: czy i jak Europa zamierza pomagać uchodźcom przebywającym w Libanie, Jordanii, irackim Kurdystanie, Turcji – państwach, które biorą teraz na siebie największe ciężary? W Libanie na utrzymanie jednego uchodźcy przypada pomoc humanitarna warta 47 dolarów miesięcznie. Europa oferuje co najmniej 500 euro na jedną osobę. Uchodźcy o tym doskonale wiedzą – jaki sygnał wysyłamy im i rządom państw bliskowschodnich, ustalając proporcje pomocy w taki sposób? Plan Viktora Orbána, przewidujący 3 miliardy euro na pomoc uchodźcom na miejscu, wydaje się sensowny – tylko czy europejscy przywódcy, którzy Orbána nienawidzą, przyznają mu rację?

Co możemy zrobić

To nie są pytania, które mają podważać samą zasadę pomocy ofiarom wojny.
Europa powinna przyjąć ograniczoną liczbę uchodźców wojennych, po odpowiednim ich sprawdzeniu i w zgodzie z podpisanymi przez nas traktatami międzynarodowymi. Państwa, które sto lat temu zasiały konflikty na Bliskim Wschodzie, dzieląc ten region między sobą, i te, które przyczyniły się do obalenia niewątpliwie odrażających, ale stabilnych reżimów w Iraku czy Libii, mają tu specjalne zobowiązania i nie powinny przed nimi uciekać. Wojna w Syrii i Iraku jest też wojną Europy – została po części spowodowana europejską polityką ostatnich lat, a jej skutki dotykają Europy.

Nie jest też bezzasadne żądanie, aby uchodźców przyjęły bogate państwa arabskie, wśród których są bezpośrednio odpowiedzialni za wybuch i przebieg wojny w Syrii i Iraku. Warto też naciskać na Stany Zjednoczone, głównego gracza w regionie, by podjęły odpowiedzialność.

Każdy w miarę skuteczny system przyjmowania imigrantów (Kanada, Australia, USA) zawiera w sobie element selekcji. Także kraje UE powinny mieć prawo dokonywania wyboru imigrantów na podstawie uzgodnionych wcześniej kryteriów, wśród których najważniejsze jest zdroworozsądkowe: jeśli ktoś nie ma ochoty żyć w Polsce, nie możemy go do tego zmuszać unijnym dekretem. Jeśli ktoś nie chce przestrzegać polskiego prawa albo stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa, nie powinniśmy go przyjmować. Owszem, są pewne praktyki akceptowane w tradycji arabskiej (nie tylko islamskiej), których nie wolno nam zaakceptować – jak obrzezanie dziewczynek, zmuszanie do małżeństw czy inne przejawy dominacji prawa religijnego nad świeckim.

Polska i inne kraje, które nie mają tradycji imigracji z Bliskiego Wschodu i Afryki, powinny dostać czas na przygotowanie się do przyjęcia imigrantów – również po to, aby przekonać własnych mieszkańców, jakim wzbogaceniem dla narodu może być napływ ludzi chętnych do tego, by wśród nas żyć i budować pomyślność swej nowej ojczyzny. Ale warto też pamiętać o negatywnych skutkach tworzenia społeczeństw wielokulturowych. Nie wolno zmuszać krajów Europy Środkowej do powtarzania błędów popełnionych wcześniej w Europie Zachodniej – tylko dlatego, że tego wymaga obowiązujący dziś typ politycznej poprawności.

Co nas jeszcze czeka

Obecny kryzys jest nie tylko ubocznym produktem strasznych wojen, ale też zapowiedzią tego, co czeka nas w przyszłości.

Wojna w Afganistanie w latach 80. nie wywołała fali uchodźców do Europy. Reakcją na klęskę głodu w Etiopii w latach 80. był koncert „Live Aid” w Londynie, a nie tłumy na europejskich granicach. Dziś natomiast, w świecie zglobalizowanym, ofiary wojen czy klęsk żywiołowych nie zadowolą się naszą jałmużną, bo wiedzą, że gdzie indziej jest lepsze życie. Oglądają je – w czasie rzeczywistym – na ekranach swych telewizorów i smartfonów. Zachód nie może jednak przyjmować na siebie ofiar wszystkich nieszczęść świata. Nie może nie brać pod uwagę skutków decyzji, które podejmuje.

Paradoksem tego kryzysu – i innych, jakie przeżywa Europa – jest to, że dotyczy on w dużym stopniu ludzi, dla których Unia Europejska stanowi ogromną wartość. Uchodźcy uważają ją za ziemię obiecaną. Wojna na Ukrainie wybuchła także dlatego, że Ukraińcy chcieli być bliżej Unii. Saga grecka ciągnie się w nieskończoność, gdyż Grecy nie chcą opuszczać Unii.

A Polacy, oskarżani o brak solidarności – również w kraju, przez moralistów chętnie snujących abstrakcyjne wizje, za które nie ponoszą odpowiedzialności – są najbardziej prounijnym społeczeństwem w Europie. Poza tym – w przeciwieństwie do Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii, Holandii, Węgier, Grecji, Szwecji, Danii i paru innych krajów – nie ma w Polsce liczącej się partii politycznej, która odwołuje się do rasizmu, ksenofobii i pogardy dla innych narodów. Lepiej, aby tak zostało.

Dziś chyba już nikt nie wątpi, że skutków tego kryzysu nie da się przeczekać na uboczu, nikt nie ma nadziei, że rozwiążą go inni. Jednak zanim europejscy przywódcy podejmą kolejne decyzje, warto zastanowić się, co do niego doprowadziło i co go pogłębia.

Los otwartej Europy naprawdę wisi na włosku. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2015