Zbigniew Wodecki nie żyje

„Zbigniew Wodecki powrócił. Przy ogłuszającym aplauzie i gremialnych zachwytach...”- pisaliśmy po Jego koncercie na Off Festivalu. Muzyk zmarł dzisiaj w wieku 67 lat. Przypominamy tekst Jana Błaszczaka z 2013 roku.

13.08.2013

Czyta się kilka minut

Zbigniew Wodecki. Fot: Marek Lasyk/EastNews /
Zbigniew Wodecki. Fot: Marek Lasyk/EastNews /

Zmarnowany talent to najsmutniejsza rzecz na świecie” – powtarzał synowi bohater „Prawa Bronxu”, reżyserskiego debiutu Roberta De Niro. Jeśli miał choć trochę racji, to podczas festiwalu OFF Festival Katowice stały się najbardziej przygnębiającym miastem świata. Przywrócony światu przez rozkochany w jego muzyce zespół Mitch & Mitch Zbigniew Wodecki zaprezentował tego dnia swój debiutancki album. Rewelacyjną płytę, o której zapomnieli niemal wszyscy – z jej autorem na czele. Media oszalały ze szczęścia.

W wywiadach udzielanych przed tym wydarzeniem muzyk podkreślał, że to dla niego wielka sprawa, że wreszcie zaczyna wierzyć w swoje kompozytorskie moce i może teraz skupi się wreszcie na tym, co najbardziej kocha. Rasowa hollywoodzka historia ze szczęśliwym zakończeniem. Z tą różnicą, że w filmie De Niro na happy end czeka się dwie godziny. Wodecki stracił trzydzieści siedem lat.

SPRAWA DLA DETEKTYWA
Trudno się dziwić, że publiczność i media zareagowały na ten powrót tak entuzjastycznie. Przecież wciąż mamy w pamięci wzruszającą historię Sixta Rodrigueza – filmowego „Sugar Mana”, którego droga do chwały była równie wyboista. Zapomniani to zresztą osobna, całkiem liczna grupa, która rozrasta się proporcjonalnie do zwyżkującej nostalgii wśród znudzonej teraźniejszością młodzieży. Wygrzebani z niebytu artyści są ciekawsi, gdyż mają do zaoferowania nie tylko muzykę, lecz także niebagatelne historie. Legitymizują również romantyczny mit niezrozumianego geniusza, w którym tak chętnie odegralibyśmy jakąś rolę. Każde takie odkrycie przepełnia nas ulgą, że koniec końców, że prędzej czy później, że jak nie dziś, to jutro – pięć minut chwały jednak nadejdzie. Nie trzeba daleko szukać, aby odnaleźć ocalonych dla świata muzyków. W ubiegłym roku na OFF Festivalu wystąpił Charles Bradley. Świetny soulowy wokalista nagrał swój debiutancki album w wieku 62 lat. Wcześniej pracował jako kucharz oraz naśladowca Jamesa Browna w lokalnych klubach. Pierwszy zespół Bradley’a rozpadł się, gdy jego muzycy zostali wcieleni do wojska i polecieli do... Wietnamu. Poruszająca historia amerykańskiego wokalisty została uwieczniona w dokumencie „Soul of America”.

Na ekrany trafił również Gary Wilson – eksperymentujący z nową falą twórca, który po nagraniu zadziwiającego „You Think You Really Know Me” zapadł się pod ziemię. Skromny dorobek ekscentrycznego artysty zyskiwał mu coraz większe grono fanów, którzy wreszcie postanowili zlokalizować mistrza. Po wielu nieudanych próbach wynajęto nawet prywatnego detektywa. Operacja powiodła się dopiero po dwudziestu kilku latach. Nieświadomy rosnącego kultu artysta pracował w lokalnym klubie ze striptizem. Od czasu triumfalnego powrotu do Nowego Jorku Wilson nagrał już pięć płyt. Cóż, ma co nadrabiać.

ŻYCIE PO ŻYCIU
Tym, co łączy historie odkurzonych amerykańskich muzyków ze Zbigniewem Wodeckim, jest udział młodych twórców. Gary Wilson zaistniał w świadomości młodzieży dzięki Beckowi, który często powoływał się na niego w wywiadach. Za sprawą lidera Sonic Youth odżyły wspomnienia folkowych twórców – Michaela Chapmana i Bobba Trimble. Takie zabiegi pomogły również rozpoznawalnym niegdyś muzykom, których twórczość zdążyła jednak trafić do lamusa. Jednym z nich była Wanda Jackson, którą do wspólnego nagrywania zaprosił Jack White ze słynnego The White Stripes. Dzięki niemu 73-letnia „królowa rockabilly” znów wspięła się na szczyt. Takie opowieści można mnożyć. Wodeckiego na tym tle wyróżnia jednak powszechna rozpoznawalność. Przez lata ów muzyk był jednym z symboli trochę przaśnego, trochę staroświeckiego telewizyjnego światka, który coraz bardziej odklejał się od rzeczywistości. Utożsamiany z nadmorską biesiadą, „Tańcem z gwiazdami”, nieśmiertelnymi „Chałupami” i nieśmiertelną fryzurąWodecki był raczej obiektem drwin niż powszechnego szacunku.

Ktoś może powiedzieć, że teraz to już nieważne, gdyż porywający koncert na OFF Festivalu przekreślił, zatarł i pogrzebał wszystkie te niesławne lata. To dość optymistyczny wniosek. Trudno uwierzyć, by bez „Pszczółki Mai” i uśmiechów rozdawanych na telewizyjnych galach taki koncert w ogóle się odbył. Raczej nie przed tak liczną publicznością, na pewno nie na komercyjnym festiwalu.

Wodecki dawał nazwisko, które przyciągało. Mitch & Mitch dawali zaś atest jakości, który pozwalał wierzyć, że organizatorzy wiedzą, co robią. Oczywiście nie wszyscy takich atestów potrzebowali.

KWIATEK DO KOŻUCHA
Takie historie z reguły dobrze się sprzedają. W dodatku polski pop sprzed dekad – konsekwentnie spychany przez krytyków na kulturowe rubieże – święci triumfy wśród młodzieży. Im bardziej obśmiany przez wychowanych na zbuntowanym rocku rodziców, tym lepiej. Stąd reedycja „Poniżej krytyki” Papa Dance czy „Byłaś serca biciem” Andrzeja Zauchy w zestawieniu najlepszych polskich piosenek przygotowanym przez młodych melomanów z portalu Screenagers. Rehabilitacja Zbigniewa Wodeckiego była więc nietrudna do przewidzenia i logiczna, gdy spojrzeć na nią z perspektywy kilkuletnich trendów. Tym bardziej że autor „Zacznij od Bacha” pojawił się na koncercie Mitch & Mitch zarejestrowanym przez radiową „Trójkę” w 2008 r. Wszyscy, którzy liczyli na pastisz czy post-modernistyczny performance, mogli czuć się zawiedzeni. Zespół o liczebności orkiestry kameralnej odegrał utwory z płyty „Zbigniew Wodecki” z dbałością o każdy detal. Bohater wieczoru świetnie prezentował się wokalnie, a także budził entuzjazm, sięgając po kolejne instrumenty. Gdy w powietrzu rozległy się dźwięki „Posłuchaj mnie spokojnie”, można się było zastanawiać, czy to aby nie piosenka napisana przez samego McCartneya. Uśmiech wzbudzała także strona wizualna całego przedsięwzięcia, gdzie muzycy znani z różnych alternatywnych projektów prezentowali się niczym stali bywalcy opolskiej sceny. Zresztą, całość przypominała festiwal w Opolu.

Jeśli OFF Festival budował przez lata swoją markę w kontrze do głównego nurtu, nie grając nazwiskami, a raczej skłaniając do poszukiwań i otwierania się na nowe estetyki, to tym koncertem dał wyraz swojej niekonsekwencji. Oczywiście, można powiedzieć, że główny nurt to alternatywa dla alternatywy, ale to karkołomna argumentacja.

MŁODY POCZEKA
Może lepiej zauważyć po prostu, że również w Polsce wpadliśmy w sidła retromanii, a muzykę coraz częściej postrzegamy jak przepastne archiwum, w którym poszukujemy najbardziej zapomnianych, zakurzonych i zaniedbanych woluminów.
Wszyscy polscy artyści, którzy występowali na OFF Festivalu, o przyzwoitej porze wpisywali się w ten trend. Molesta, Skalpel, Super Grils & Romantic Boys – to wszystko były melodie przeszłości. Młodzi artyści szczelnie wypełniali zaś pasmo popołudniowe, grając dla największy zapaleńców, wśród których sporą grupę stanowili obcokrajowcy. Dla wielu z nich zobaczenie mathrockowej grupy z Bydgoszczy czy avantpopowego duetu z Gorzowa było ciekawsze niż odhaczenie sprawdzonych gwiazd zza oceanu.

Dziennikarze amerykańskiego Pitchfork – najbardziej opiniotwórczego portalu muzycznego na świecie – nie bez przyczyny przepytali śląską Furię, warszawiaków z Semantik Punk czy Piotra Kurka. Wiedzą, że tylko w ten sposób mogą odkryć coś nowego. Mimo to organizatorom wciąż brakuje odwagi i konsekwencji. Jeśli nieznane szerzej zagraniczne zespoły mogą występować wieczorem, to dlaczego nie mogą tego zrobić np. laureaci Paszportów Polityki? Czy naprawdę trzeba najpierw zaistnieć w zagranicznych mediach, by znaczyć coś na własnym podwórku?

Oczywiście, można pójść za ciosem i – wykorzystując koniunkturę – zaprosić teraz Jurksztowicz, Sośnicką i Papa Dance. Tym bardziej że ci młodsi, trzymający się z dala od głównego nurtu artyści też będą mieli swój czas. I to nie tylko ten o 15.00. Wystarczy przecież, że minie 37 lat i nagle objawią się nam jako niezrozumiali geniusze, zapomniani bohaterowie. Wówczas pięknie zdziwieni będziemy się cieszyć kolejnym happy endem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2013