Co ma Nobel do wiatraka?

Nauka o całkiem przyzwoitym poziomie może istnieć w kraju, którego przedstawiciel nie otrzymał Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki czy chemii. I odwrotnie: społeczność naukowa z noblistą w jej gronie może być marna.

14.11.2004

Czyta się kilka minut

---ramka 341404|prawo|1---Podobnie, dany kraj może nie mieć uniwersytetu w pierwszej setce najbardziej prestiżowych uczelni świata czy nie przodować w cytatach wedle listy filadelfijskiej, i mimo wszystko posiadać całkiem dobrze rozwiniętą naukę. Zaś inny, przeciwnie, może szczycić się uczelnią z pierwszej dziesiątki i niejednym “filadelfio-odniesieniem", ale być poniżej średniej w rankingu nauki globalnej.

Na pewno jest tak, że jeśli dany kraj ma kilku noblistów z różnych dziedzin wiedzy oraz/lub kilka uniwersytetów na najwyższej półce, jego potencjał naukowy jest bardzo wysokiej próby. Nam to nie grozi. Jeśli polski naukowiec (pracujący w Polsce) otrzyma Nagrodę Nobla, będzie to przypadek sporadyczny. Nie należy się też zbytnio łudzić możliwością znalezienia się jednego z naszych uniwersytetów wśród pierwszych stu i masową obecnością Polaków na wykazach “filadelfijskich". Oczywiście, byłoby milej, a nawet lepiej, gdybyśmy mieli kilku noblistów, bardzo wiele cytowań filadelfijskich, a nasze uczelnie stały znacznie wyżej w hierarchii międzynarodowego prestiżu, ale jest inaczej i nic nie zapowiada rewolucji w tym względzie.

Naukowcy średnio produktywni

Wydaje się, że większość dyskusji o nauce w Polsce, jej randze i perspektywach, błądzi, bo koncentruje się na pytaniu, jak wyhodować noblistę, a nawet noblistów oraz jak przedrzeć się na szczyty rankingu uczelni. Proszę nie myśleć, że zapoznaję rolę międzynarodowej pozycji nauki polskiej. Szczerze ubolewam nad tym, że polscy matematycy są znacznie mniej aktywni niż dawniej, a sam robię, co mogę, by filozofia polska miała takie uznanie, na jakie zasługuje. Wszelako polskie (i pewnie inne też) debaty naukoznawcze zapoznają jedną bardzo prostą prawdę, mianowicie, że poziom nauki, zwłaszcza w takim kraju jak nasz, zależy nie od zdobycia z konieczności nielicznych szczytów wedle miary światowej, ale od jakości tego, co przeciętne w sensie statystycznym. Ta ostatnia kategoria nie ma konotacji pejoratywnych i być może powinna być zastąpiona przez to, co normalne (w sensie zbliżonym do nauki normalnej wedle Thomasa Kuhna).

Zwykło się uważać, że to, co przeciętne, jest tym samym mierne. Nieprawda. Powtarzam przy rozmaitych okazjach, że to właśnie ludzie przeciętni są solą tej ziemi, a innych trzeba oceniać relatywnie do nich. Derek de Solla Price w wykładach o nauce (odbył je w 1962 r., wydanie polskie książki “Mała nauka - wielka nauka", Warszawa 1962) prześledził konsekwencje umasowienia nauki od początku XIX w. Sformułował m.in. prawo produktywności: liczba autorów “n" prac jest proporcjonalna do “1/n2". Ilustracja: na 100 autorów jednej pracy przypada 25 autorów dwóch prac, 11 autorów trzech prac itd. Może to zmieniło się nieco w dobie komputerów, ale zasada chyba pozostała bez zmiany. Zdecydowana większość naukowców jest średnio produktywna. I nie ma co załamywać rąk z tego powodu, bo jest to fakt tego samego rodzaju, co każda inna proporcja statystyczna.

Parametry środowisk naukowych można oceniać wedle wielu kryteriów, np. liczby publikacji, tempa kariery naukowej, rozkładu wedle wieku, proporcji tytułów i stopni naukowych, liczebności zespołów, natężenia kontaktów międzynarodowych, liczby cytowań i nagród, udziału w konferencjach i kongresach itd. Pewnie trzeba wprowadzić jakieś współczynniki w zależności od dyscypliny i kraju, ale gdy rozważamy zjawiska w skali masowej, zawsze otrzymamy jakieś krzywe statystyczne.

Skoro mowa o dyscyplinach, trzeba od razu zaznaczyć, że w pewnych przypadkach ocena, choćby wedle listy filadelfijskiej, może być zdecydowanie krzywdząca, np. historyk literatury polskiej ma znacznie mniejsze szanse być cytowany w renomowanym czasopiśmie zagranicznym niż językoznawca teoretyczny. A przecież społeczna rola tych, którzy zajmują się rodzimą kulturą, jest nie do przecenienia. Ważenie tego rodzaju ról, podobnie jak osobistych zasług w postępie nauki, nie jest oczywiście możliwe przy użyciu kryteriów statystycznych. I tak dochodzimy do drugiego aspektu funkcjonowania nauki, wyrażającego się w indywidualnych dokonaniach i standardach ich oceny.

Promocja, eliminacja czy opieka?

Polskie środowisko naukowe jest niestety niezbyt spenetrowane pod względem naukometrycznym, co utrudnia diagnozy i prognozy. Z tego powodu uwagi wypływające ze statystycznego charakteru (polskiej) społeczności naukowej i charakteryzujących ją wskaźników są w większości przypadków jakościowe, a nie ilościowe. Tak więc, skoro przeciętnych jest większość, ponadprzeciętni (wybitni) i podprzeciętni (słabeusze) stanowią statystyczne mniejszości. Wydajna polityka naukowa powinna promować wybitnych, należycie opiekować się przeciętnymi i eliminować podprzeciętnych. Spontanicznie wytworzone mechanizmy (recenzje, krytyka naukowa, rywalizacja, konkurencyjność, zatwierdzanie stopni i tytułów itd.) to właśnie czynią, ale masowość nauki sprawia, że, choć nadal niezbędne, są coraz mniej efektywne. Jest to też odpowiedź dla wszystkich domagających się likwidacji Centralnej Komisji ds. Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych. Nie wydaje się też, by postulat likwidacji habilitacji był totalnie bezzasadny. Trzeba go chyba przemyśleć w odniesieniu do tzw. nauk technicznych i może jeszcze paru innych.

Nie należy przy tym oczekiwać, by promocja wybitnych i eliminacja słabeuszy doprowadziła do radykalnego wzrostu tych pierwszych i pozbycia się drugich. Czym jednak jest opieka nad przeciętnymi, dlaczego należy ją sprawować? Otóż twierdzę, że ci, którzy są przeciętni (powtarzam: normalni) w środowisku naukowym, tak samo poważnie traktują swe powinności, jak ci, którzy są wybitni, np. akceptują i stosują “Manifest fundamentalisty" sformułowany przez prof. Andrzeja Białasa (“TP" nr 40/04). To, że z reguły są mniej produktywni, nie znaczy, że ich prace nie są wartościowe, podobnie jak wysoka produktywność niekoniecznie świadczy o wysokim poziomie (dlatego tak ważne są kryteria dodatkowe oceny publikacji, np. zasięg czasopisma, jego renoma, tryb recenzowania itd.).

Ostatnia uwaga sugeruje zresztą niejaką ostrożność w szafowaniu ocenami wobec konkretnych osób, bo przecież z prawidłowości statystycznych nie można wnioskować o jednostkach. To właśnie ci, którzy są przeciętni, uczą najwięcej studentów, wygłaszają przeważającą liczbę referatów na kongresach i konferencjach, najczęściej zabierają głos w dyskusjach, itd. Ich funkcje nie mogą być zrealizowane przez wybitnych i nie powinny być spełniane przez słabeuszy. W szczególności tym, którzy są przeciętni, należą się granty, nagrody i wyróżnienia.

Zarobić, to znaczy nie wydać

Co przeszkadza racjonalnej polityce naukowej w Polsce, zarówno z punktu widzenia nieuniknionej masowości społeczności uczonych, jak indywidualnego aspektu ich pracy? Droga do szczytu kariery, tj. tytułu profesora jest zbyt długa. Na początku lat 70. przeprowadziłem badania wieku uzyskiwania stopni doktora i doktora habilitowanego. Od tego czasu obniżył się tylko wiek doktorów, niewątpliwie dzięki systemowi studiów doktoranckich. Zbyt późno (nadal w przedziale 35-40 lat) robi się habilitacje, a profesurę, stosownie do tego, otrzymuje się około pięćdziesiątki lub później. Porównanie z innymi krajami wskazuje, że nie habilitacja jest temu winna. Hugo Steinhaus, polski filozof i matematyk, miał ponoć kiedyś powiedzieć, że w Polsce wystarczy tylko stosownie długo czekać, by zrobić karierę naukową (w sensie awansowania). Powoduje to inflację profesorów i doktorów habilitowanych, a proces tego typu zawsze prowadzi do obniżenia jakości. Dodatkowo każdy tzw. samodzielny pracownik naukowy chce mieć własny wykład i seminarium, co z kolei rozdrabnia proces dydaktyczny. Jeśli Polska nie upora się ze zbyt podeszłym wiekiem wyższej kadry naukowej i jej liczebnym przerostem w stosunku do młodszych pracowników, nasz system jeszcze długo będzie bardzo chory.

Na początku lat 90. pojawiła się szansa rozwiązania tego problemu, ale została stracona. Boom edukacyjny (mieliśmy tylko 7 proc. osób z wyższym wykształceniem, a więc żałośnie mało) uzasadniał powołanie kilkunastu nowych uniwersytetów i redystrybucję kadry, ale zwyciężyła koncepcja, że nowy uniwersytet musi spełniać surowe wymogi akredytacyjne. Lukę zapełniły uczelnie prywatne, które nie zawsze są zainteresowane posiadaniem własnej kadry. Jest więc o czym myśleć, podobnie jak o wegetacji towarzystw naukowych czy upadku naukowego rynku wydawniczego wysokiej jakości (efekt niewydarzonej prywatyzacji).

Nie możemy dyskutować o nauce, nie zwracając uwagi na sprawy finansowania placówek naukowych i ich zarządzanie. To oczywiste, że państwo ma obowiązek łożyć na naukę i edukację, tak by nie cierpiały one biedy. Politycy systematycznie jednak ograniczają środki na badania i kształcenie naukowe. Wprawdzie premier Marek Belka, być może pod wpływem apeli środowiska naukowego, obiecał, że skromna - co przyznał - część budżetu państwa przeznaczonego na naukę i kształcenie nie zostanie zmniejszona, ale nadal jest ona żenująco niska (0,336 proc.). Ostatnio prasa doniosła, że za dwa lata wydatki na naukę zostaną zwiększone o kilkadziesiąt procent, ale zbyt wiele razy to powtarzano, by wierzyć w to bez zastrzeżeń. Ponadto okazuje się, że 2/3 sumy docelowej ma pochodzić ze środków pozabudżetowych. Sam minister nauki nie bardzo wierzy w realność tego rozwiązania, a więc ofiaruje naukowcom Niderlandy...

Wydaje się, że źródła polityki finansowej państwa wobec nauki tkwią w tych samych działaniach, których skutkiem jest spadek naszego kraju w rankingu konkurencyjności o 15 miejsc czy zignorowanie oferty emigrantów z Hongkongu, którzy chcieli osiedlić się w Polsce po tym, jak ich ojczyzna przeszła pod władzę Chińczyków. W końcu pojechali na Węgry, gdzie finansują 20 proc. inwestycji tego kraju. “Zarobić, to znaczy nie wydać" - tak chyba można sformułować podstawową maksymę finansową wszystkich rządów po 1989 r., ewentualnie z wyłączeniem nakładów na tych, którzy sprawują władzę.

Do tego dochodzą drobne głupstwa i podchody. A to niezrozumienie, że warto odliczać od podstawy opodatkowania wydatki na książki naukowe do sumy znacznie większej niż kilkaset złotych rocznie; a to żenująca praktyka przyznawania nagród za osiągnięcia naukowe przez ministra, ale wypłacanych z funduszy uczelni; a to manipulowanie minimami programowymi dla uzyskania groszowych (w skali państwa) oszczędności czy utrącenie nieźle funkcjonującego systemu studiów doktoranckich przez przerzucenie ich finansowania na uczelnie. Zestawiając to z wspomnianą wyżej strukturą wydatków na naukę jest jasne, że budżet po prostu uchyla się od łożenia na naukę i szkolnictwo wyższe.

Nauka w oparach absurdu

Wprawdzie wiele wskazuje na to, że politycy po prostu nie rozumieją potrzeb nauki i ostentacyjnie je ignorują (w Sejmie organizuje się debatę o sporcie, ale nie o nauce), ale sporo winy jest też po stronie naukowców. Absurdalne i szkodliwe rozwiązania są w końcu proponowane przez polityków z profesorskimi tytułami. Jeśli można jakoś zrozumieć, że profesor powołany do rządzenia nagle traci zrozumienie dla spraw swojego środowiska, trudniej już pojąć, że projekt (tzw. prezydencki) ustawy o szkolnictwie wyższym, przygotowany przez czynnych naukowców, biurokratyzuje uniwersytety nie gorzej od innych propozycji, np. ministerialnych. Te zajmują się m.in. tym, na ilu etatach może pracować profesor, jakie są kompetencje ministra edukacji narodowej w kwestii współpracy naukowej z zagranicą, zaś ich twórcy są zachwyceni, że w prawie 300 artykułach przygotowali około 1200 regulacji.

Naukowcy nie potrafią też przekonać opinii publicznej do swoich spraw, za czym idzie obojętność mediów (mam na myśli zwłaszcza prasę codzienną, radio i telewizję).

Gdy organizowałem poważny kongres naukowy w 1999 r., wystosowałem ponad sto listów o sponsoring. Otrzymałem 4 tys. złotych, z czego 75 proc. od znajomych. Jeden z nich powiedział mi: “Nie dziw się, skoro rząd nie ukrywa, gdzie ma naukę, to biznes czyni to samo". I jak dziwić się, że pewna agencja celna zażądała oryginału aktu założycielskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego, bo inaczej nie mogła ustalić, że jest to placówka naukowa, a co za tym idzie odstąpić od rozmaitych formalności przy przesłaniu dwustu książek na wystawę? W 1999 r. uznano to za jeden z dowcipów roku, ale ostatnio dowiedziałem się, że praktyka domagania się przedstawienia aktu założycielskiego danej uczelni zaczyna być masowa przy zamówieniach publicznych, bo inaczej nie można stwierdzić, że to szkoła wyższa właśnie.

Spora część aktywności placówek naukowych i naukowców odbywa się w oparach czystego absurdu. Jeśli się to nie zmieni, nie tylko szanse na polskiego noblistę naukowego staną się zerowe, ale nie osiągniemy przyzwoitego stanu średniego. Do tego ostatniego nie trzeba tak wiele, właściwie tylko tego, by naukowcy nie walczyli z wiatrakami, jak Don Kichot. A jednak Nobel ma coś wspólnego z wiatrakiem.

Prof. JAN WOLEŃSKI (ur. 1940) wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zajmuje się filozofią prawa, epistemologią, logiką i historią filozofii. Ostatnio wydał m.in. trzy tomy “Epistemologii" (Aureus) i “Granice niewiary" (WL).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jan Woleński - wybitny filozof analityczny, logik, epistemolog i filozof prawa, emerytowany profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzanuia w Rzeszowie, członek wielu krajowych i zagranicznych towarzystw i instytucji… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2004