Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wówczas z pozoru sytuacja była taka sama – po wygranych wyborach prezydenckich przyszło zwycięstwo parlamentarne. Różnic jest jednak więcej niż podobieństw.
Nie chodzi tylko o możliwość samodzielnych rządów, ale również o sprawę ich legitymizacji. 10 lat temu frekwencja była o 10 pkt proc. niższa (40,5 do 51,6 proc.), a i zwycięstwo PiS-u było znacznie mniejsze. Wówczas partia dostała niecałe 27 proc. głosów, nieznacznie przeganiając PO, która miała 24 proc. Dziś, przy niemal identycznym wyniku PO, przewaga PiS-u jest kilkunastoprocentowa. To za mało, by samodzielnie zmienić konstytucję, ale wystarczająco, by – dysponując również silnym mandatem prezydenta – wprowadzać głębokie, również kontrowersyjne zmiany.
Legitymizacja jest o tyle mocniejsza, że PiS wygrało niemal we wszystkich grupach demograficznych. Nawet w największych miastach wyprzedziło Platformę, nie mówiąc o deklasacji jej wśród mieszkańców mniejszych miejscowości czy w grupie najmłodszych wyborców, gdzie PO nie znalazła się nawet na podium. To sygnał, że PiS-owi udało się wyjść poza swój żelazny elektorat i wygrać dzięki pozyskaniu nowych wyborców. PiS zwyciężył dzięki zmianie swego wizerunku. Wielu ekspertów powtarza, że nie da się w Polsce wygrać wyborów bez głosów centrowych, umiarkowanych wyborców. I właśnie im PiS zawdzięcza swój come back.
Najważniejsze pytanie brzmi, czy zwycięzcy będą lojalni wobec tego nowego elektoratu, czy wrócą do wcześniejszego radykalizmu. Innymi słowy: czy powtórzą wszystkie błędy z lat 2005-07, gdy prócz różnych wpadek politycznych popełnili kardynalne niezręczności wizerunkowe, konfliktując się z wszystkimi niemal grupami społecznymi. Pierwsze powyborcze wypowiedzi liderów sugerują, że PiS odrobił tę lekcję. Wie, że nie może trwonić poparcia, ponieważ oznaczać to będzie totalną wojnę z opozycją i krytycznymi mediami, co uczyni go zakładnikiem groźby wcześniejszych wyborów. Bo w słowach o tym, że nie będzie rewanżu, odwetu, wyrównywania rachunku krzywd, a także w podtrzymaniu kandydatury Beaty Szydło na premiera, pobrzmiewa już myśl o kolejnych wyborach, w których będzie trzeba utrzymać wysokie poparcie.
Wygrana daje wiele argumentów do ręki samemu Kaczyńskiemu. Mimo jego zaangażowania w końcówkę kampanii, wyborcy nie odwrócili się od PiS. Duża to zasługa fatalnej rozgrywki PO i pogubienia się lewicy, niemniej Kaczyński wychodzi z wyborów wzmocniony. On również wyciągnął wnioski z wcześniejszych porażek. Pierwszym było tzw. zjednoczenie prawicy, czyli przymierze z partyjkami Gowina, Ziobry i Jurka. Oni sami nie dawali mu może wiele, lecz chronili przed rozproszeniem głosów po prawej stronie. W tym sensie wynik pozostałych partii kojarzonych z prawicą – Kukiz’15 i KORWiN nie wyrządził PiS zbyt dużych krzywd. Janusz Korwin-Mikke ma swój żelazny libertariański elektorat, któremu daleko do socjalnych obietnic Kaczyńskiego. Paweł Kukiz zaś, budując pospolite ruszenie związkowców i narodowców, skupił środowiska i tak wrogie PiS, a w dodatku odebrał punkty Platformie.
Jarosław Kaczyński znalazł więc złoty róg prawicy, zagubiony podczas burzliwej koalicji z LPR i Samoobroną. Czy uda mu się go utrzymać? Znów wszystko zależy od niego – czy będzie potrafił moderować środowiska radykalne, czy też uzna, że po wyborach może już sobie pozwolić na wszystko. Na razie wygląda na to, że umie uczyć się na własnych błędach. ©
Michał Szułdrzyński jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej”.