Cienista dolina

Seria samobójstw księży w diecezji tarnowskiej trwała od sześciu lat. Media spekulują, ludzie gadają i szukają winnych. Co łączy te tragiczne przypadki?

21.05.2012

Czyta się kilka minut

Okno wciąż jest otwarte. Minął miesiąc, a ono nadal jest uchylone. Pani Józefa, mieszkanka Starego Sącza, spogląda na nie każdego dnia, chodząc po niewielkim ogrodzie. Nie może zrozumieć: dlaczego jeszcze nikt tego okna w mieszkaniu księdza nie zamknął?

Ks. Wojciech Łowczowski miał 31 lat, był wikarym przy kościele św. Elżbiety w Starym Sączu. Pani Józefa wciąż go widzi: jak biegnie po kościelnych schodach („Zawsze przeskakiwał po dwa stopnie naraz”), jak mówi kazanie... Zawsze pogodny, zawsze miał dla człowieka dobre słowo. Mój Boże, przecież jeszcze w styczniu był u niej z kolędą: „ O, w tamtym fotelu siedział”.

Pani Józefa wciąż nie może przeboleć tej śmierci. Płacze każdego dnia.

ZNOWU U NAS

Nie tylko ona. Kogokolwiek spytać w Starym Sączu o księdza Łowczowskiego – przechodniów, przekupki na rynku, licealistów – na wszystkich ustach to samo pytanie, ten sam żal: „Taki dobry, młody ksiądz – dlaczego popełnił samobójstwo?!”.

Słychać też inne pytanie: „Dlaczego znowu u nas?”.

Według doniesień mediów, od 2006 r. w diecezji tarnowskiej ośmiu księży popełniło samobójstwo. Przyznajmy: w porównaniu z resztą kraju, gdzie takie przypadki są raczej odosobnione, to statystyka porażająca. Jeśli jednak sprawie przyjrzeć się dokładnie, okazuje się, że obok prawdziwych informacji mnóstwo tu przekłamań i uproszczeń.

Ks. proboszcz Aleksander Mroczek z Łukowicy koło Limanowej: 17 sierpnia 2006 r. rzekomo wypadł z okna własnej plebanii...

Obecny proboszcz, ks. Wiesław Majca, ma już dość słuchania (tak mówi) podobnych bzdur: – Tak, ks. Mroczek wypadł z okna, ale w domu swojej siostry w okolicach Pilzna, gdzie był na wakacjach. To był poza wszelką wątpliwością nieszczęśliwy wypadek.

Ks. proboszcz Stefan Gardoń z Żelazówki koło Dąbrowy Tarnowskiej: śmierć na skutek przedawkowania leków 11 maja 2009 r.

– Słucham?! – dziwi się obecny proboszcz ks. Marek Lasek. Nie ma żadnych wątpliwości: ks. Gardoń zmarł na skutek choroby. Problemy z krążeniem, sercem. Przez długi czas się leczył, ale choroba okazała się silniejsza.

Skąd więc plotki? – Ktoś widocznie coś takiego chlapnął i poszło w eter – mówi proboszcz.

Ks. Paweł Kocoł, wikary w Szczepanowie koło Brzeska: śmierć 22 marca 2011 r., rzekomo również z powodu przedawkowania leków.

Ks. proboszcz Władysław Pasiut: – Owszem, ks. Kocoł zażywał znaczne ilości leków – głównie uśmierzających ból. Ale sam widziałem jego kartę zgonu: przyczyną śmierci był rak żołądka i jelit.

Z ośmiu samobójstw zostaje zatem pięć. Tu już jednak co do przyczyny zgonu nie ma żadnych wątpliwości.

Z PUSTEGO I SALOMON...

Kościół parafialny w Pogwizdowie p.w. Świętych Szymona i Judy Tadeusza. Mały, drewniany. Gotyk: koniec XV wieku.

Proboszcz ks. Bronisław Kowalik pokazuje: – Tu, przy drzwiach był karnisz, na którym w zimie wisiała kotara. I właśnie na tym karniszu, 6 października 2011 r., ks. Stec się powiesił.

Czy ks. Kowalik znał swego poprzednika? Owszem, trochę. Kilka razy się spotkali. Niby taki mocny człowiek, ale tak naprawdę delikatny. To nie jest tylko jego osobista opinia – tak mówią też inni księża, którzy dobrze go znali, jego koledzy.

Czy miał jakieś problemy? Tak, różne. Trzeba powiedzieć, że nie był specjalnie solidny w sprawach dokumentów, miał spore zaniedbania biurowe. Gdy krótko przed śmiercią dowiedział się, że parafia będzie wizytowana przez delegację z kurii, bardzo się przejął. Uważał, że przez 25 lat niewiele jako proboszcz w Pogwizdowie zdziałał, a inne parafie w okolicy mocno szły do przodu...

Przede wszystkim jednak cierpiał na depresję – leczył się przez dłuższy czas.

Andrzej Jaworski, parafianin, złego słowa na księdza Steca nie powie: – To był ksiądz-gospodarz. Krowę miał, drób, pola co niemiara: owies uprawiał, zboże, ziemniaki. Zawsze mówił, że z samej parafii to on by nie wyżył. Kochał konie – bryczkę miał elegancką, paradną; nieraz kapelusz ubrał, konie w ozdobną uprząż i po wsi jeździł. Zawsze gościnny – jak się przyszło na plebanię, zaraz do środka prosił, herbatą częstował. A ludzie? No, zawsze się tacy znajdą, co to wymagają nie wiadomo co, a jak pieniędzy nie ma, to nie ma. Przecież ksiądz Stec na to, co parafia dawała, i tak dużo zrobił: cmentarz otoczył murem, kostkę koło kościoła położył, plebanię wyremontował.

Presja ze strony władz kościelnych? Ks. Bronisław Kowalik nie uważa, żeby tarnowska kuria na księdza Steca jakoś wpływała: – Gdyby biskup chciał, to by mu kazał budować nowy kościół albo by go zmienił. Poza tym biskup to się takimi drobnymi sprawami raczej nie interesował. Może nawet nie wiedział, że z ks. Stecem dzieje się coś niedobrego.

BRAK OJCOWSKIEJ RĘKI?

Niektórzy duchowni twierdzą, że na tym właśnie polegał problem. Że kuria, a w szczególności ówczesny ordynariusz diecezji tarnowskiej Wiktor Skworc (od października 2011 r. jest metropolitą katowickim), się nie interesowała tym, co się dzieje „na diecezjalnych dołach”.

Pierwszy powiedział o tym publicznie (w artykule „Nie zamiatać pod dywan”, opublikowanym w listopadzie 2011 r. w „Gazecie Polskiej”) ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Wspomniał w nim nie tylko o domniemanych powiązaniach bp. Skworca z PRL-owską bezpieką, ale także o tym, że ciągnie się za nim „niewyjaśniona seria samobójczych śmierci kilku podwładnych mu księży”.

Dziś ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski mówi: – Postanowiłem tę sprawę nagłośnić w reakcji na listy przysłane przez trzech księży z feralnej diecezji. Czego dotyczyły? Przede wszystkim tego, że bp Skworc był apodyktyczny, że brakowało mu ojcowskiego podejścia, ojcowskiej ręki. Kilku księży, według autorów tych listów, potraktował bardzo ostro – i wśród duchowieństwa powstała opinia, że lepiej do niego z żadnymi problemami nie chodzić.

Ks. dr Jerzy Zoń, rzecznik kurii tarnowskiej (przez ponad osiem lat był kapelanem bp. Skworca), ma na ten temat zupełnie inne zdanie: – Takie twierdzenia są dla księdza biskupa krzywdzące. Doskonale znałem relacje kurii z księżmi – wiele było przypadków, kiedy bp Skworc pomagał księżom, którzy się zwrócili do niego o pomoc. Oczywiście, mogło się zdarzyć, że ktoś poczuł się niezauważony czy niedoceniony – w diecezji mamy przecież 1500 kapłanów. Ale takich jednostkowych opinii nie sposób przekładać na inne przypadki i uogólniać zjawiska.

Zdaniem ks. Isakowicza-Zaleskiego, główny zarzut autorów owych listów wobec kurii tarnowskiej dotyczył tego, że nie stworzyła księżom możliwości wychodzenia z różnych sytuacji kryzysowych:

– A przecież dochodziło do bardzo dramatycznych sytuacji, że jeden się nieszczęśliwie zakochał, drugi popełnił wykroczenie drogowe, bo po pijanemu prowadził samochód – i żaden nie mógł sobie z tym ciężarem poradzić. Dla takich sytuacji powinien być stworzony system: no trudno, popełniłeś błąd, ale ktoś ci pomoże. Pomóc trzeba zwłaszcza w sytuacji, gdy jest choroba psychiczna – sankcjami czy dekretami nie rozwiąże się problemu.

Ks. dr Zoń: – Biskupowi Skworcowi sprawy księży mocno leżały na sercu – zwłaszcza kwestie zdrowia. Zawsze gdy byliśmy gdzieś w Polsce, to moim zadaniem było sprawdzić, czy w szpitalu nie leży jakiś ksiądz. Jeśli był – od razu do niego jechaliśmy.

Depresje księży? Ks. Zoń pamięta, jak sam z polecenia biskupa umawiał dwóch księży do poradni psychiatrycznej w Katowicach i jak zajmował się cierpiącym na depresję ks. Czesławem Jaroszem z Borzęcina. Pamięta też, jak bardzo biskup angażował się w sprawę ks. Waldemara Durdy z Nowego Sącza: całymi tygodniami namawiał go, żeby podjął leczenie psychiatryczne.

Ks. Isakowicz-Zaleski: – To było po prostu zderzenie dwóch światów: diecezji, która jest typowo wiejska i bogata w powołania, i biskupa, który pochodził ze Śląska i zupełnie nie rozumiał jej specyfiki. Ale nie chcę go oskarżać o doprowadzanie księży do samobójstw: to po prostu było zderzenie dwóch trudnych zjawisk i nie znaczy, że bp Skworc jest winny.

BIEGI PORANNE

Czesław Jarosz (40 lat), wikariusz parafii NMP w Borzęcinie pod Brzeskiem: śmierć samobójcza 6 lipca 2011 r.

Ks. Czesław Paszyński, proboszcz parafii, nie chce sprawy na nowo roztrząsać. Powie krótko: – Ksiądz Czesław przez 9 lat leczył się na stwardnienie rozsiane, potem doszła depresja. Powiesił się dwa dni po powrocie z dwumiesięcznego leczenia w Krakowie.

Ks. dr Zoń: – Widziałem wypis księdza Jarosza ze szpitala. Widniało na nim stwierdzenie, że dalsza hospitalizacja nie jest konieczna, że pacjent nie ma już myśli suicydalnych i że leczenie może odbywać się w warunkach domowych, jedynie za pomocą środków farmakologicznych.

A ks. Waldemar Durda, proboszcz i dziekan przy Bazylice Kolegiackiej św. Małgorzaty w Nowym Sączu?

Ks. dr Zoń: – Ks. Waldemar Durda cierpiał na depresję endogenną, czyli taką, która w osiemdziesięciu przypadkach na sto kończy się samobójstwem.

Czy bp Skworc starał się mu pomóc?

– Oczywiście, że tak. Dwa tygodnie przed śmiercią ks. Durdy (zmarł 15 czerwca 2007 r.) jechaliśmy wszyscy trzej do Rzymu i bp Skworc przez całą drogę namawiał go, żeby nie zostawiał parafii, żeby się nie poddawał. I prosił, żeby ten słuchał lekarzy, żeby podszedł do sprawy na spokojnie. Mówił: „Może powinieneś odpocząć, pojechać gdzieś”.

Kościelny przy nowosądeckiej bazylice dobrze pamięta ks. Durdę. Jakim był proboszczem? Bardzo dbał o kościół, wszystkie pajęczyny zawsze kazał ściągać. Oznaki depresji? Kościelny niczego nie zauważył. Pamięta, że krótko przed śmiercią ks. Durda zaczął biegać: codziennie kilka rundek wokół zamku w Nowym Sączu. Raz kościelny go nawet spotkał – to było po piątej rano. Mówi do niego: „Nie boi się ksiądz, że ktoś z krzaków wyskoczy i coś księdzu zrobi?”. A on z uśmiechem: „To ja mu wtedy fangę w nos i biegnę dalej”.

Jakie były relacje ks. Durdy z bp. Skworcem? Kościelny nie zauważył, żeby coś było nie tak – chociaż musi powiedzieć, że w ostatnim okresie te kontakty chyba trochę się popsuły. Może poszło o jakieś krzywe słowo w sprawie pomnika... (ks. Durda był wielkim orędownikiem postawienia w Nowym Sączu pomnika Jana Pawła II, bp Skworc odnosił się do tej inicjatywy z rezerwą).

Kościelny: – Ksiądz biskup nawet na jego poświęcenie nie przyjechał – był w tym czasie gdzieś w Dębicy.

Ks. dr Zoń: – Ks. Waldemar Durda był zawsze jednym z najbliższych współpracowników księdza biskupa. Wyrazem zaufania był przecież sam fakt przyznania mu parafii przy nowosądeckiej bazylice – to przecież jedna z najważniejszych w całej diecezji.

KOŚCIELNE ŚPIEWY

Ochotnica Górna, parafia p.w. Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej: 7 maja 2011 r. 58-letni proboszcz Zygmunt Kabat powiesił się na plebanii.

Kobieta mieszkająca vis-à-vis kościoła przyznaje, że był dobrym sąsiadem, nie można powiedzieć. Kiedyś zbierała siano sprzed domu, to swoją gospodynię wysłał, żeby ją na obiad na plebanię zaprosiła. Ale jako ksiądz? No, trzeba powiedzieć, że miał swoje wady. Jakie? No, lubił ludziom doradzać... Wszystko zawsze wiedział lepiej: jak mają święta odprawiać, jakie pieśni w kościele śpiewać. A przecież np. ona ma 60 lat, to niby nie wie, jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc ma świętować? Trochę sobie ksiądz Kabat z ludźmi pofolgował i przedobrzył...

Inna mieszkanka Ochotnicy (także mieszka nieopodal kościoła) znacznie mniej przebiera w słowach: – Ks. Kabat? Panie, jak on nas wyzywał: od matołów, od dziadów ochotnickich. W kościele to tylko on mógł śpiewać, bo myśmy to niby nic nie umieli. Nie podobało mu się nawet, jak dzieci śpiewały. A zbiórki pieniędzy na kościół? Co chwila jakaś była – a w zimie to nawet kościół nie był porządnie ogrzany i wszyscy marzli...

– Bóg osądził – mówi krótko jej mąż. I pokazuje wymiętą, lokalną gazetę: – Jak walnął tym autem w dom w Nowym Sączu, to miał 1,3 promila alkoholu we krwi. Kto to widział, żeby ksiądz takie rzeczy robił? Był naszym proboszczem przez osiem lat – a nikt o nim w parafii zupełnie nic nawet nie wiedział.

Ks. Bronisław Kowalik, proboszcz Pogwizdowa, dobrze znał ks. Kabata: przez cztery lata był na parafii w Zbylitowskiej Górze, gdzie on się urodził. Gdy ks. Kabat przyjeżdżał na urlop w rodzinne strony, zawsze u niego mieszkał: – Dobrze znam jego rodzinę. On nie miał łatwego dzieciństwa, wychowywali go obcy ludzie. Wyszedł na człowieka, ale zawsze był taki trochę przeregulowany. Dobry człowiek – tylko zraniony przez matkę. Takie pozamałżeńskie dziecko, przypadkowe, niechciane. Całe życie miał problemy ze sobą.

LUDZKIE GADANIE

Nie, pani Józefa za nic nie uwierzy w to, że ks. Łowczowski miał jakąś sprawę z kobietą. Wie, że takie plotki chodzą, ale to jest po prostu niemożliwe: – On zawsze był taki szarmancki. Moja córka pracowała z nim kilka lat temu w tej samej szkole. Jak były jakieś imieniny albo inna uroczystość, to zawsze uważał, żeby jakiejś kobiety nawet łokciem nie dotknąć.

Popowice koło Starego Sącza: ks. Łowczowski przez ostatnie cztery lata uczył w tutejszej podstawówce.

Pani Elżbieta, jedna z mieszkanek, dobrze go pamięta: – Ksiądz Wojtek? Był dobrym kapłanem i pedagogiem. A plotki? No, wie pan, w każdej plotce jest ziarnko prawdy...

Nad wejściem szyld: „Artykuły spożywcze i przemysłowe”. W środku dwaj mężczyźni: Marian (sprzedawca) i Ryszard (jakieś 60 lat, czapka z daszkiem).

Marian uważa, że coś tam na pewno było na rzeczy. Bo gdyby nic nie było, to czy ksiądz Wojtek kopnąłby w stołek? Wszyscy we wsi wiedzieli. Co? No, że on i ta nauczycielka... Ona sama sobie strzeliła gola: w tym samym dniu, w którym on się powiesił, w środę to było, 22 kwietnia, weszła na most i chciała się z niego rzucić. Sąsiadka ją ściągnęła. Cała wieś o tym wiedziała. W szkole na razie nie uczy. Zresztą, po co miałaby wracać? Kobiety we wsi już zapowiedziały, że jeśli wróci, to dzieci ze szkoły wezmą.

Ks. Łowczowski? – To był naprawdę dobry, fajny ksiądz. Wszyscy go lubili. Zagubił się i tyle. Czasem tak jest, jakby człowiek szedł przez las, nagle się zgubił, wszedł w jakąś dolinkę, w jakiś cień i nie wiedział, jak ma stamtąd wyjść.

– To są, panie, normalne ludzkie sprawy – każdemu się to może zdarzyć – dodaje Ryszard. – Ksiądz Wojtek wybrał w tym wszystkim najgorsze rozwiązanie. Co innego mógł zrobić? Jak mu źle w sutannie było, to przecież mógł ją zrzucić.

Podchodzi do bramki: czarny dres, rude włosy. Nie chce rozmawiać. Od miesiąca prawie z domu nie wychodzi.

A jeżeli jest tak, że oni się tylko przyjaźnili? Ktoś tam widział, że do siebie sms-y piszą, i zaczęli gadać...

Ludzie już ją osądzili. Tak jak osądzają tysiące polskich księży. To naprawdę ciężki zawód.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz oraz tłumacz z języka niemieckiego i angielskiego. Absolwent Filologii Germańskiej na UAM w Poznaniu. Studiował również dziennikarstwo na UJ. Z Tygodnikiem Powszechnym związany od 2007 roku. Swoje teksty publikował ponadto w "Newsweeku" oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2012