Cichociemni

70 lat temu, w nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku, nad okupowaną Polską wyskoczyła z samolotu pierwsza ekipa "cichociemnych". Pierwsza trójka z grona starannie wybranych żołnierzy, którzy mieli wesprzeć walkę w okupowanym kraju. Oto opowieść o ludziach, którzy - jak mówił gen. Kazimierz Sosnkowski - mieli być "strażą przednią" wyzwolenia Polski.

23.03.2011

Czyta się kilka minut

Tymi pierwszymi, którzy zostali zrzuceni do kraju w nocy z 15 na 16 lutego 1941 r., byli major Stanisław Krzymowski - pseudonim "Kostka", rotmistrz Józef Zabielski - pseudonim "Żbik" i kurier polityczny Czesław Raczkowski - pseudonim "Orka". Później skakali następni, aż do grudnia 1944 r. W Polsce służyli w wywiadzie, dywersji, partyzantce. Kilkudziesięciu wzięło udział w Powstaniu Warszawskim.

Byli elitą. Organizowali, dowodzili. Stale w ruchu, stale w napięciu. Musieli przezwyciężać strach, nie wpadać w panikę, radzić sobie w każdej sytuacji.

Było ich w sumie trzystu szesnastu. Ponad jedna trzecia z nich zginęła podczas wojny lub po niej - z rąk Niemców, a potem Sowietów i polskich komunistów.

Bluzka

Wstążka jest kremowo-biała. Na jednym końcu nieco szersza, ale równo obszyta. Wiążąc nią włosy, trzeba mocno je okręcić, inaczej jedwab się zsuwa. Wstążka wisi w mojej szafie. Noszę ją 1 sierpnia. To prezent od Janiny Kazimierskiej-Herman, która od swojego męża Kazimierza dostała kiedyś spadochron. "Janeczko, może uszyjesz sobie bluzeczkę?" - powiedział do żony wtedy, w 1942 r., gdy wrócił do domu z kolejnej akcji. Mąż, członek AK, na placówce pod Łowiczem przejmował skoczków, a czasem na własnych plecach przenosił ich później przez nurt Bzury. Pewnego dnia wyszedł, jak zawsze - i nie wrócił.

Materiał był mocny, cenny. Janina uszyła bluzkę u krawcowej, w warszawskim zakładzie przy ul. Towarowej 20. Bluzka była delikatna, z mnóstwem guziczków obleczonych materiałem. Kojarzyła się jej z miłością. Dlatego włożyła ją, gdy szła walczyć w Powstaniu Warszawskim. Mówiła, że w niej chciała umrzeć - jak wcześniej umarł ukochany mąż i synek. Ale przeżyła.

Zmarła dwa lata temu.

Bluzka przetrwała wojnę i dziś znajduje się w zbiorach Muzeum Powstania Warszawskiego. Wstążka z pozostałego kawałka materiału - jest u mnie. Skrawek spadochronu, skrawek jednej z wielu historii - o odwadze, miłości i nadziei.

Na każdą z tych historii składały się losy wielu osób: skoczka, jego instruktorów, przejmujących go akowców, "ciotek" (tak nazywano zespoły kobiece, które uczyły go życia pod okupacją), pilotów samolotów. Nad jedną misją pracowało wielu ludzi. Wszyscy ryzykowali, w tym samym celu - żeby wygrać wojnę.

"Cichociemni" w liczbach

2413 - kandydatów przyjęto na kurs szkolenia "cichociemnych"

1605 - żołnierzy ukończyło kurs

1579 - zakwalifikowano do skoku

1316 - zrzucono do Polski

1112 - zginęło (w tym 9 podczas lotu lub na skutek wypadku podczas skoku, 10 zażyło truciznę po aresztowaniu przez gestapo, 94 w walce, 9 padło ofiarą mordów sądowych w PRL)

1191 - brało udział w Powstaniu Warszawskim (18 z nich zginęło)

1221 -otrzymało order Virtuti Militari, najwyższe polskie odznaczenie czasu wojny

Pierwszy skok

"Było nas trzech. Szliśmy do samolotu raźno i wesoło, jakbyśmy mieli odbyć najzwyczajniejszy lot pasażerski. Zimowy wieczór zapadał szybko nad Anglią po dniu nieco mroźnym i wietrznym. Wiatr ustał i niebo było zaścielone chmurami. Czas odlotu odpowiedni. Pogoda niezła" - pisał we wspomnieniach Józef Zabielski, zrzucony w pierwszej grupie "cichociemnych".

Zabielski miał wtedy prawie 40 lat. Czyli, jak na ówczesne standardy, był panem w średnim wieku - "cichociemni" mieli zwykle po dwadzieścia kilka, trzydzieści lat. Zabielski był też doświadczonym żołnierzem: brał udział w wojnie 1920 r., jako ochotnik. Po klęsce wrześniowej w 1939 r., a potem po upadku Francji trafił z jednostką pancerną gen. Maczka do Szkocji. Potem pojawiła się szansa na powrót i służbę w okupowanej Polsce.

Do skoku podchodził dwukrotnie. Za pierwszym razem, w grudniu 1940 r., ekipa siedziała już w samolocie i cieszyła się na święta Bożego Narodzenia w Polsce, gdy okazało się, że nie starczy paliwa na powrót. Kolejna próba - tym razem udana - nastąpiła w lutym 1941 r.

"O czym myślimy? - pisał Zabielski, rekonstruując później swoje przeżycia. - Pamięć cofa się, jak samochód nagle pchnięty zderzeniem. Przeszliśmy przed lotem tylko sześciotygodniowy kurs. Właściwie nie mieliśmy szkolenia. Myśl goni myśl. Jesteśmy pierwsi zrzutkowie. Chodzę po samolocie, choć chcę się od tego powstrzymać. Widzę zgiętego nawigatora. Z boku bombowca świeci się małe światło. Skąpe".

I dalej: "Czas teraźniejszy plącze mi się z przeszłym, a nawet z zaprzeszłym, chociaż wiem, że panuję nad sobą. Czuję brak okna w samolocie. Piloci poinformowali nas, że akurat przelecieliśmy Kanał [La Manche]. Jest ogromnie ciemno. I teraz - właśnie teraz - przychodzi do głowy dziwaczna myśl: uczono nas na wszystkich kursach skakać przez dziurę w dnie samolotu. A tu raptem, kiedy mamy za kilka godzin odbyć nasz właściwy bojowy skok, okazuje się, że ten samolot nie ma dziury w podłodze. Po co nas uczono skakać przez dziurę?".

Kolejną niespodzianką był przenikliwy chłód w samolocie. Zabielski oceniał, że fakt, iż w chwili skoku był zgrabiały z zimna, odebrał mu 25 proc. jego sprawności fizycznej. Skakał zimą, na ziemię skutą mrozem - i nogi ugrzęzły mu w zlodowaciałym śniegu. Skutek: złamanie, w kilku miejscach.

To wszystko jeszcze było jednak niczym wobec faktu, że skoczków zrzucono omyłkowo nie nad Generalną Gubernią (planowo mieli lądować koło Włoszczowej), ale pod... Cieszynem, na terenach wcielonych do Rzeszy. Nikt na nich nie czekał, a oni nie mieli początkowo pojęcia, gdzie się znaleźli. W pobliskiej gospodzie trafili na Niemców. Sami więc udając Niemców, jakoś dojechali do Bielska. Ze względu na połamane nogi Zabielski został w niemieckim hotelu, sporo ryzykując. Potem, z przygodami, przedostał się do Generalnej Guberni.

W Polsce spędził kilkanaście miesięcy, z przydziałem do dowództwa Okręgu Kieleckiego ZWZ-AK. W 1942 r. jako emisariusz Komendy Głównej AK wrócił do Anglii drogą lądową: przez Niemcy, Szwajcarię, Francję, Hiszpanię i Portugalię. Miał litewski paszport. Ze swojej podróży złożył raport, pełen tak drobiazgowych informacji, jak czas postoju pociągu na stacjach, możliwość rewizji itd. Kilkakrotnie przedostawał się przez "zielone granice", skakał z pociągu, zmieniał wygląd.

To tylko jedna historia, opowiedziana w skrócie - wielu "cichociemnych" mogłoby opowiedzieć podobne. Dlatego, choć pierwsza ekipa szkolona była krótko, później selekcja kandydatów i ich szkolenie były już bardziej surowe.

Kandydat

Gałęzie winorośli, otulające przejście do willi, są jeszcze suche; nie czuć zbliżającej się wiosny. Inaczej ptaki, one coraz śmielej odzywają się w ogrodzie. W domu oszałamiający zapach kwitnących hiacyntów nie pozostawia wątpliwości, że zima się kończy.

Stefan Bałuk, jeden z ostatnich żyjących dziś "cichociemnych", siada w fotelu. Na kominku obok rodzinne zdjęcia (wśród nich z księciem Karolem). - Moja wizytówka - mówi gospodarz. Pod nazwiskiem i stopniem wojskowym (generał brygady w stanie spoczynku) widnieje jedno słowo: "cichociemny". Przynależność, która zmieniła jego życie i zadecydowała o losach wojennych i późniejszych.

Choć i wcześniej - od 6 września 1939 r., kiedy zgłosił się na ochotnika do batalionu pancernego w Lublinie - nie było to życie banalne. Aresztowania przez Sowietów, ucieczka z okupowanego kraju na Węgry, długa droga do polskich wojsk we Francji, a potem Wielkiej Brytanii... Już jako "cichociemny" (w stopniu podporucznika) wziął udział w Powstaniu Warszawskim. Zrzucony został niewiele wcześniej, bo w kwietniu 1944 r. - jakby on, warszawiak, miał wrócić na czas do swojego miasta.

Powstanie to jednak inna opowieść. Dziś Stefan Bałuk, rocznik 1914, opowiada o tym, jak trafił do elitarnej grupy, która miała "podpalić Europę".

- Oficerowie przeznaczeni do służby w kraju byli wybierani spośród najlepszych, najbardziej inteligentnych - wspomina. - Faktycznie liczył się tu mózg i to inteligencja decydowała o dalszych losach. Selekcja była natomiast bardzo surowa, ponieważ z tych około 2400 ochotników kurs z pozytywnym wynikiem skończyło tylko ponad 600. A spośród nich 540 zostało przeznaczonych do służby w kraju i czekało na swoją kolejkę zrzutu. Jak wiadomo, w czasie wojny skoczyło 316, w tym jedna kobieta, Elżbieta Zawacka.

Propozycja

Rekrutacja zwykle wyglądała tak: kandydatom, uważnie wcześniej obserwowanym, składano propozycję podczas objętych tajemnicą rozmów na osobności. Zwykle mieli niewiele czasu na podjęcie decyzji. I zwykle się nie wahali. Służba w kraju wydawała się nie tylko obowiązkiem, ale też ekscytującą możliwością.

Kazimierz Człapka skoczył do Polski w lutym 1943 r. Zanim został "cichociemnym" i zanim w ogóle trafił na szkolenie, służył w polskim lotnictwie w Wielkiej Brytanii. Tak opisywał moment rekrutacji: "Któregoś z takich dni dowódca eskadry mijając mnie na wybiegu, nie poprzestał na potrząśnięciu prawą dłonią z wyprostowanym kciukiem, co - według przyjętego obyczaju - oznaczało powitanie, ale zawołał, abym na chwilkę wpadł do niego do kancelarii. (...) Musiałem na niego chwilkę zaczekać. Gdy tylko wszedł, walnął mnie w łopatkę (miał cholernie silną rękę) i od razu, bez żadnych wstępów, zapytał, czy chcę lecieć do Polski. Odpowiedziałem pytaniem: »Czemu nie?«. To go widocznie trochę rozzłościło (w tych czasach każdy »wódz« był dbały o pełny stan liczebny swej jednostki), bo kazał mi się jeszcze przez parę minut namyślić. Myślałem więc - tak jak mi kazał - i odpowiedziałem po raz drugi: »Czemu nie?«. Wtedy machnął z rezygnacją ręką i na tym się skończyło".

Minęło trochę czasu. Człapka wspominał: "Aż pewnego dnia wezwano mnie do Londynu. Tu dopiero wyjaśniło się, o co chodzi. Chodziło mianowicie o to, aby na starym gracie, Whitleyu [brytyjski typ bombowca, służący także jako samolot transportowy - red.], polecieć do Polski, zrzucić tam jakiś - bardzo ponoć cenny - sprzęt i samemu... również wyskoczyć. (...) W pierwszej chwili aż mi z emocji włosy stanęły dęba. To mi dopiero nowina! Gdy się jednak bliżej zastanowiłem nad propozycją, wydała mi się niezwykła i pociągająca. Toteż odpowiedziałem uradowany: OK!".

Sukces, czyli głowa

Po przyjęciu propozycji rozpoczynało się forsowne szkolenie.

Stefan Bałuk wspomina: - Rano, przed śniadaniem, odbywaliśmy bieg na kilkanaście kilometrów. Tak się rozpoczynał nasz dzień, a wstawaliśmy o 6.30 rano. Zanim dostaliśmy śniadanie, musieliśmy się namęczyć, żeby te kilometry przebiec. Nie była to zabawa. Mało tego, te wszystkie kursy, wysadzania mostów, robienia dywersji, to wszystko było zorganizowane w taki sposób, żeby jak najbardziej ćwiczyć także ciało.

Ale chodziło nie tylko o sprawność fizyczną. Bałuk: - W całej służbie "cichociemnych" o sukcesie decydowała głowa. Pierwsze słowa, jakie usłyszeliśmy od pułkownika Stefana Mayera, kiedy nas przyjmował do szkoły oficerów wywiadu, brzmiały: "Pamiętajcie, że oficer wywiadu, kiedy sięga po broń, to kończy się jako oficer wywiadu. Wy macie mózg i mózgiem musicie pracować".

- Budzono więc nas w środku nocy i pytano, jak się nazywasz. Bo przecież po przejściu przez wydział legalizacji otrzymaliśmy nowe, fałszywe nazwisko i zawód - wspomina Stefan Bałuk. - Mało tego, byliśmy także poddawani tzw. kursom specjalnym, które polegały na tym, że wywożono nas do lasu i zostawiano ze scyzorykiem w ręku i tak musieliśmy przez tydzień przeżyć.

W 1940 r. w Ringway pod Manchesterem powstał polsko-brytyjski ośrodek spadochronowy. Tam kandydaci na "cichociemnych" przechodzili kurs spadochronowy.

Stefan Bałuk: - Oczywiście, otrzymywaliśmy tam też zaprawę fizyczną, której częścią była słynna przewrotka. Trzeba ją było zwykle zrobić po skoku. Do ćwiczeń służyła tzw. huśtawka, na której żołnierz siadał, był rozkołysany, a w pewnym momencie wszystko się urywało i leciało się na ziemię, robiąc właśnie te wszystkie przewrotki...

"Małpi gaj"

Inny kandydat, Leszek Starzyński, tak wspomina moment, kiedy dowiedział się o zwyczajach panujących w tym "małpim gaju":

"Przed samym odjazdem Kazik, stary spadochroniarz, dawał mi ostatnie rady.

- W »małpim gaju«, uważasz, jest taki cholerny przyrząd; nazywa się trapez opuszczany. Przywiązują cię do trapezu, ty się huśtasz, a instruktor kręci korbą i winduje cię do góry. Jak cię już dobrze podkręci, to się pyta, czy widać Leven. Jak mu powiesz, że jeszcze nie widzisz, on kręci dalej. Jak mu powiesz, że miasto widzisz jak na dłoni, on wtedy krzyczy: »G...o pan widzisz!« i też nie przestaje kręcić. Jak już wyżej nie można, puszcza korbę, a ty lecisz w dół.

- Lecę w dół?! A na czym się ląduje?

- Na czym? Na pysku, oczywiście. Chyba że instruktor ćwiczy lądowanie do tyłu. Wtedy lądujesz nie na pysku, ale...

- Rozumiem. Ale co mam mówić, gdy instruktor się pyta, czy widać Leven?

- Wszystko jedno co. Instruktor i tak nie słucha.

- No, to po co ty mi to wszystko mówisz?

- Żebyś wiedział! - objaśnił mnie Kazik".

Podczas szkolenia nie obywało się bez kontuzji. Zdarzały się złamania, a nawet wypadki śmiertelne. Niektórzy z kandydatów sami się wycofywali, niektórych uznawano za zbyt nerwowych. Droga do skoku był długa i bolesna.

Starzyński wspomina, że Anglicy na skoki wkładali poduszki między kombinezon a spodnie. On też chciał, ale okazało się, że Polakom nie wypada szukać takiego komfortu: "Gdyby był oficjalny zakaz, może bym sobie coś takiego skombinował, ale skoro »nie wypada« - to trudno. Trzeba cierpieć".

Archiwum

Londyn, luty 2011 roku.

Studium Polski Podziemnej mieści się przy Leopold Road w zachodnim Londynie. Malowniczy, późnowiktoriański dom otoczony jest niedużym ogródkiem, w którym mimo trwającej jeszcze zimy zaczynają odzywać się ptaki.

Przez okno archiwum widać trawnik, nęcący zielenią i świeżością. Na półkach setki teczek i dokumentów, zbiory fotografii. Wśród nich - osobiste teczki "cichociemnych". I tych legendarnych, jak Adam Pług "Borys" (twórca słynnego batalionu "Parasol") czy Jan Piwnik "Ponury" (dowódca partyzantów z Gór Świętokrzyskich, a potem spod Nowogródka), i tych mniej znanych.

W teczkach - przebieg służby, pokwitowania, notatki o depozycie (stąd wiemy, że Pług zostawił w Anglii pelerynę gumową i buty z cholewami). A także opis charakteru żołnierzy. Na przykład Pług: "Lubi być i rozmyślać sam". Piwnik: "Zdecydowany, o pełnej determinacji i b. wysokim idealizmie". Niektóre adnotacje mogą dziś wydawać się nawet zabawne, jak te o zaliczce w związku z "podróżą do Kraju drogą lotniczą" - gdy wiemy już, co to była za podróż i jaka droga (słowo "Kraj" pisano wtedy zwykle wielką literą).

O najsłynniejszych "cichociemnych" - jak Jan Nowak Jeziorański czy Kazimierz Iranek-Osmecki - wiemy dużo; można znaleźć o nich obfite informacje biograficzne, choćby w internecie. O innych, takich jak młodziutki plutonowy Kazimierz Człapka, który na propozycję skoku do Polski wzruszył ramionami i odpowiedział: "OK!", możemy właśnie z tych dokumentów dowiedzieć się więcej.

Są też zdjęcia. Na zdjęciu w archiwum Studium Polski Podziemnej młody chłopak: szczupła twarz, odstające lekko uszy. Człapka miał wtedy dwadzieścia parę lat. Opinia o nim: "Inteligentny, karny, lojalny. W warunkach bojowych spokojny i opanowany. Patriotyzm bez zastrzeżeń. Ogólnie b. dobry".

Człapka brał udział w kampanii wrześniowej, potem trafił do obozu internowanych na Węgrzech, przedostał się do Anglii. Do Polski skoczył 20 lutego 1943 r., wylądował w okolicach Opoczna. Wcześniej, 11 lutego, podpisał deklarację następującą: "Zobowiązuję się słowem honoru, że do końca wojny: zachowam całkowitą tajemnicę co do drogi, jaką przerzucony zostanę do Kraju. Nie będę nadużywał alkoholu. Przyjmę każdy zaproponowany mi w Kraju przydział".

Walka

W Polsce przydziałem Kazimierza Człapki okazała się praca radiotelegrafisty. "Do tej pracy nigdy nie było wielu amatorów, bo szkolenie trwało długo i było nudne, a potem codzienna, nieefektowna praca, bez jakichś widocznych wyników. (...) W rzeczywistości praca nasza nie była bynajmniej pozbawiona dreszczu emocji, nadziei i spięć, jak praca każdego żołnierza. Bo czyż nie daje specyficznej satysfakcji świadomość, że jest się ciągle tropionym, najbardziej poszukiwanym przez wywiad wroga? Pewność, że telegrafiści niemieccy siedzą bite 24 godziny na podsłuchu, że Gestapo zawsze trzyma w pogotowiu specjalny oddział pościgowy? I wreszcie: że to do ochrony mojej radiostacji i mojej »cennej osoby« jest zawsze gotowy nasz oddział, by mnie ostrzec na czas lub przyjąć walkę jako ostateczne rozstrzygnięcie?" - napisał Człapka we wspomnieniach.

Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, podobnie jak wielu "cichociemnych" był akurat w stolicy. Obsługiwał radiostację na warszawskim Żoliborzu. Człapka: "W okresie Powstania roboty miałem masę. Było nas tylko trzech telegrafistów na cały Żoliborz, a dyżurować musieliśmy całą dobę. Zaledwie co trzecią noc każdy z nas mógł się przespać 6 godzin. Mimo wszystko czułem się szczęśliwy, że mogę walczyć na polskiej ziemi".

"Zostałem ranny, szedłem przez kanały, grzebałem w ruinach, by wydobyć ciała poległych kolegów, którzy nie napiszą nic o swoich przeżyciach" - dodawał.

30 września 1944 r., kiedy padł Żoliborz, Człapka razem z innymi powstańcami trafił do niewoli. Gdy jego obóz jeniecki został wyzwolony, 11 maja 1945 r. stawił się na nowo w Oddziale VI [Specjalnym - red.] Sztabu Naczelnego Wodza, gotowy do dalszej służby. Ale trafił do lotnictwa, już nie do Polski.

Rysunek

W jego teczce, w archiwum przy Leopold Road, znajduje się list napisany starannie na cienkiej bibułce pod koniec sierpnia 1945 r. "Czołem Panie Majorze - melduje się w nim Człapka. - Zostałem wreszcie wciągnięty do RAF, lecz nie jako »latający«, lecz jako »ziemny«. Stanę się znów latającym po kursie odświeżającym. W międzyczasie dostałem dowództwo plutonu (160 ludzi) byłych jeńców wojennych. Sami chorążowie, ­ no i trochę się boję tego, ponieważ są tam również starzy moi instruktorowie oraz koledzy. Postaram się, aby jakoś to szło".

List ozdobiony jest wizerunkiem pikującego orła, precyzyjnie naszkicowanego ołówkiem i piórkiem - to znak spadochronowy, ustanowiony w 1941 r. przez Naczelnego Wodza generała Władysława Sikorskiego. Sikorski powiedział wtedy z patosem: "Gdy przyjdzie chwila, jak orły zwycięskie spadniecie na wroga i przyczynicie się pierwsi do wyzwolenia naszej Ojczyzny".

Patrząc, z jaką starannością na rysunku sprzed 66 lat Człapka naszkicował orła, można sądzić, jak ważny był dla niego ten list. Może brakowało mu dawnego dowódcy, może trudno mu było odnaleźć się w powojennej już Anglii, która - podobnie jak inni zachodni alianci - nie miała zamiaru walczyć dalej o wolność Europy Środkowej? Ale chyba postanowił specjalnie się nad sobą nie rozczulać: "Postaram się, aby jakoś to szło".

Człapka wydaje się modelowym "cichociemnym": młody, bystry, nieznoszący monotonii, chętnie podejmujący wyzwania. A także pełen energii, wiary, humoru i, również, wrażliwości.

Gryps

"Cichociemny" przechodził z rąk do rąk od chwili naboru w Wielkiej Brytanii aż do końca wojny. Także powrotna podróż lądowa Zabielskiego, z Polski do Londynu, choć nadzwyczajna, nie mogłaby się odbyć, gdyby nie łącznicy i przewodnicy. Człapka sam wspomina o akowcach, gotowych walczyć w obronie jego i radiostacji.

Czasem byli to ludzie nieznani, anonimowi. Czy któryś ­z ­"cichociemnych" zapamiętał męża Janiny Kazimierskiej, który przeprawiał ich przez Bzurę? A czasem - najbliżsi. Jak żona Józefa Zabielskiego, Wanda, która trafiła na Pawiak. Niemcy chcieli wiedzieć jedno: gdzie jest jej mąż. Nie powiedziała.

Trudno sobie wyobrazić, jak czuł się Zabielski, czytając gryps od żony z Pawiaka, przemycony przez podziemie i adresowany do jej współpracowników w AK: "Zawiadomcie męża, żeby ukrył się choć pod ziemią. Szukają go i za wszelką cenę chcą go dostać. Wyznaczona została nagroda pieniężna za jego głowę. Gestapo rozesłało za nim listy gończe i fotografie po całej Polsce. Widziałam to wszystko w czasie pierwszego mego badania. Błagam, ukryjcie syna, on jeden musi żyć - został sierotą. Badali mnie w Gestapo w alei Szucha. Przez trzy dni bito mnie, jestem cała sina. Chcieli koniecznie dowiedzieć się, gdzie jest mój mąż. Nie zdołali mnie złamać. Zakładano mi na głowę stalowy hełm wywołujący straszliwy ból. Wytrzymam wszystko, jeżeli mąż nie da się złapać. Jeżeli on wpadnie, nie odpowiadam za siebie i mogę się załamać. On musi żyć dla Januszka [syna]".

Nie pomogły starania podziemia i łapówki wręczane gestapowcom. Nie udało się wyciągnąć Wandy. Po strasznych przesłuchaniach trafiła do obozu koncentracyjnego Auschwitz, gdzie wkrótce zmarła. Zabielski przeżył wojnę.

Wiadomość

Możliwość spotkania z bliskimi po kilkuletnim rozstaniu była z pewnością motywacją - czy może nagrodą - dla wielu ­"cichociemnych". Wprawdzie nawiązywanie kontaktów z ludźmi z dawnego życia było zabronione, ale w szczególnych sytuacjach można było uzyskać specjalne pozwolenie dowództwa.

Dostał je także Stefan Bałuk. Chciał dowiedzieć się czegoś o żonie, z którą pożegnał się w Polsce we wrześniu 1939 r. Wspomina: - W Anglii nie miałem o niej żadnej wiadomości. Wzięliśmy ślub 6 września 1939 r., a zaraz po ślubie, po apelu, aby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni opuścili Warszawę, ruszyłem na piechotę w kierunku Lublina. Kiedy szykowałem się do skoku, zabrałem ze sobą swoje oszczędności z Anglii i swoją odprawę. Miałem tyle gotówki, że mogłem całą moją rodzinę w Polsce utrzymać. Kiedy jednak zobaczyłem się z moim ojcem, na podstawie specjalnego zezwolenia, dowiedziałem się, że moja żona ma już innego męża i córkę - opowiada zwięźle. - Wtedy stałem się obojętny na wszystkie inne rzeczy...

Nawet jeśli na "cichociemnego" nie czekały tak dramatyczne wiadomości, powrót do Polski bywał szokiem: po kilku latach niemieckiej okupacji (a na Kresach, wcześniej, także sowieckiej) było to inne miejsce. Nieporównywalne nie tylko z tym, co zostawiali w 1939 r., ale także z w miarę komfortową służbą w Wielkiej Brytanii. Funkcjonując w okupowanym kraju, żyli w nieustającym napięciu, ciągle z ryzykiem fatalnego błędu - tak wyglądała ich codzienność.

Pomoc "ciotek", kobiet, które wprowadzały skoczka w okupacyjne realia, była nieoceniona. Musiały zajmować się one nie tylko kolejnymi "cichociemnymi", ale także nieustająco organizować im bezpieczne lokale, wyżywienie, ekwipunek.

Służba

Służyli na całym terytorium okupowanej Polski - kto i gdzie, o tym można przeczytać w książkach, a także na kilku poświęconych im stronach internetowych. Niektórych rozkaz rzucił aż poza Kresy Wschodnie - poza granicę polsko-sowiecką z 1939 r. - gdzie pracowali, w Mińsku albo Kijowie, w strukturze wywiadowczo-dywersyjnej pod nazwą "Wachlarz". Podczas Powstania Warszawskiego walczyło aż 91 "cichociemnych", czyli niemal jedna trzecia wszystkich skoczków.

Wykonywali bardzo różne działania: od wywiadu po dywersję i walkę partyzancką, w której zwykle dowodzili większymi zgrupowaniami partyzanckimi. Byli, jak byśmy to dziś powiedzieli, profesjonalnie wyszkolonymi żołnierzami do zadań specjalnych. W jednej z AK-owskich depesz, dotyczących "zapotrzebowania" na kolejnych "cichociemnych", czytamy: "Proszę o kolejność zrzutów ludzi: 1 - kierowników i wykonawców, specjalistów dywersantów, 2 - wyszkolonych oficerów wywiadu, 3 - oficerów sztabu oraz specjalistów do dowództw krajowych".

Wraz z nimi do Polski trafiał także, na potrzeby podziemnej walki, sprzęt (w sumie alianci zrzucili dla AK około 670 ton sprzętu). A także pieniądze: w specjalnym pasie noszonym przez skoczka mieściło się 40 tys. dolarów, przeznaczonych dla AK.

Ale, prócz tego wszystkiego, znaczenie "cichociemnych" miało także wymiar moralny. Generał Kazimierz Sosnkowski, Naczelny Wódz w latach 1943-44, tak żegnał się ze skoczkami: "Idziecie jako straż przednia do Kraju. Macie udowodnić, że łączność z Krajem jest w naszych warunkach możliwa".

***

Po wojnie na Zachodzie ponownie znalazło się ponad 80 "cichociemnych"; niektórzy wracali potem do Polski, ­począwszy od drugiej połowy lat 50.

Ci, którzy bezpośrednio po wojnie zostali w kraju, byli narażeni na komunistyczne represje, aresztowania i śmierć - ostatnia śmiertelna ofiara na liście poległych i zamordowanych ­"cichociemnych" to więzień, który zmarł w mokotowskim więzieniu w 1953 r. Jako ostatni z nich wolność odzyskał Adam Boryczka, pierwszy szef Kedywu (Kierownictwa Dywersji) Okręgu Wilno AK, a potem kurier WiN-u: była już połowa lat 60.

Ci, którzy dziś jeszcze żyją - a jest ich zaledwie kilku - i którym stan zdrowia na to pozwala, starają się spotykać co roku, w rocznicę pierwszego skoku.

Korzystałam z antologii "Drogi Cichociemnych" oraz książki Stefana Bałuka "Commando Cichociemni", a także z zasobów archiwum Studium Polski Podziemnej w Londynie. Za okazaną mi pomoc ze strony pracowników Studium bardzo dziękuję.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2011