Ciało wciąż się słucha

Magdalena Fikus, biochemik: Nie mogę zrozumieć, że to, co mam najwspanialszego, czyli mój umysł, przestanie istnieć. Nie mam ochoty rezygnować z własnej świadomości. Dlatego trzymam polisę od księdza.

22.12.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Kuba Dąbrowski / PRZEKRÓJ / FORUM
/ Fot. Kuba Dąbrowski / PRZEKRÓJ / FORUM

JUSTYNA DĄBROWSKA: Możemy o uczuciach porozmawiać?

MAGDALENA FIKUS: To zależy o jakich. Nie o wszystkich możemy. O tych najbardziej intymnych to nie.

Chciałam tylko zapytać: w jakim Pani jest nastroju?

W dobrym! Choć właściwie to jest zadziwiające, ponieważ w tym roku obchodziłam swoje osiemdziesięciolecie. To mnie zupełnie zaskoczyło. Nigdy nie miałam nadziei na taki wiek. Przecież to jest strasznie długo. I jak na te 80 lat, to uważam, że jestem w świetnej formie. Wie pani dlaczego? Bo długo pracowałam. Właściwie jeszcze dziś nie poszłam tak całkiem na emeryturę, wciąż mam jedną trzecią etatu w Instytucie Biochemii i Biofizyki, który widocznie uważa, że mu się opłaca, żebym tam była. Do 75. roku życia byłam zawodowo bardzo aktywna.

Współorganizowałam Festiwal Nauki, a to jest duża impreza. Przez kilkanaście lat moje życie polegało na tym, że szłam do pracy i pracowałam, pracowałam, pracowałam. Pisałam listy, wysyłałam maile, spotykałam się. Wracałam do domu koło osiemnastej i byłam już tak zmęczona, że mogłam tylko poczytać książkę, obejrzeć głupi serial i pójść spać. W którymś momencie doszłam do wniosku, że dłużej tak nie mogę, i odeszłam. Wtedy zaczęła się moja psychiczna emerytura, którą bardzo lubię.

Ale nadal Pani pracuje.

Tak. Raz na miesiąc organizuję Kawiarnię Naukową, piszę felieton do pisma „Delta” – taki mus. To mnie mobilizuje i dyscyplinuje. Poza tym robię dużo innych rzeczy w dziedzinie upowszechniania nauki.

Skąd ma Pani tyle energii?

Bo byłam zdrowa całe życie. I do sześćdziesiątki uprawiałam sporty. Biegałam, jeździłam na nartach, pływałam. To wiele daje na przyszłość. Nie wierzyłam w to, ale widzę, że procentuje.

A psychikę jak Pani gimnastykowała?

Nie wiem... Wie pani, szczerze mówiąc to ja mam podły charakter. Taką skorupę, którą łatwo odgradzam się od innych. I dlatego bardzo szybko zapominam urazy. Niby wiem, że ten człowiek zrobił mi jakąś krzywdę, ale już dawno nie wiem jaką. To samo dotyczy mnie samej – popełniałam w życiu różne nietakty, robiłam głupstwa i przez pewien czas czułam się nieswojo. Ale dosyć szybko to wykasowałam. Mnie się mój charakter nie podoba, ale łatwiej się z nim żyje. Mówiąc prymitywnie, myślę, że to jest zwykły egoizm.

Ale przecież Pani współpracuje z tłumem ludzi na rzecz ludzi. Oprócz egoizmu coś tam musi być jeszcze.

To prawda, pracując przy Festiwalu Nauki muszę się liczyć z wieloma ludźmi, ich żądaniami, chęciami. I to się odbywa bezkonfliktowo, bo ja jestem człowiekiem bardzo ugodowym. Miałam męża, który podobno był dość twardy w pracy, natomiast w domu niekoniecznie. Ja też nie byłam twarda i umieliśmy się dogadać bez kłótni. Psychologowie mówią, że jak ludzie nie mają konfliktów, nie kłócą się, to z tego nie może być dobrego małżeństwa. A jednak nam się udało.

Raz wyszłam z siebie, kiedy mój syn, wtedy dwunastoletni, poszedł razem z mężem odbierać nowy samochód. Potem gdzieś pojechali tym autem. A gdy wrócili, syn powiedział: „Mamo! A tata mi pozwolił prowadzić”. Wtedy faktycznie wrzasnęłam i wyszłam z domu na godzinę. To był jedyny raz, że się tak mocno zezłościłam. Mieliśmy zgodne małżeństwo. Rozmawialiśmy. Nie zamiataliśmy pod dywan. Ja nie wchodzę w konflikty. Czasami myślę, że może za bardzo? Kiedyś byłam w bliskim związku z mężczyzną, który był dość apodyktyczny, i z nim też nigdy się nie kłóciłam, bo jak dochodziło do różnicy zdań, to się cofałam. Umiem sobie urządzić życie psychiczne.

Ale mówi Pani, że się to Pani nie podoba.

No bo to jest egoizm. Ale niepamiętanie o zmartwieniach i kłopotach – własnych i innych – bardzo mi pomaga. Nie zamartwiam się zmartwieniami. Nie torturuję się tym. Może dlatego patrzę na siebie źle. Miałam cudowną teściową, wierzącą, ale nienarzucającą swoich przekonań, bardzo spokojną. Moja mama była od niej o wiele bardziej apodyktyczna. I kiedyś one dwie się spotkały. Ja już miałam dwoje dzieci. I moja mama cały czas narzekała, że ja te dzieci tak źle chowam. Teściowa siedziała spokojnie, a w którymś momencie mówi: „Słuchaj, a ty uważasz, że swoją córkę dobrze wychowałaś?”. Mama chwilę się zastanowiła i mówi, no nie, nie jestem zadowolona. I na tym się rozmowa skończyła.

Oj.

Byłam jedynaczką. Rodzice bardzo się starali, żebym nie była wpatrzona we własny pępek, jednak nie do końca im się to udało. Ale może dzięki temu, że tak o sobie umiem myśleć, czuję się dobrze.

Jak to zrobić, żeby czuć się dobrze w wieku 80 lat?

Po pierwsze, mam pod kontrolą swoje choroby. Mam cztery choroby przewlekłe, takie, co będą ze mną do końca życia. Miałam cukrzycę, to schudłam. Poprawiło się. Biorę systematycznie leki. Pilnuję tego. Miałam naprawdę bardzo wyćwiczone ciało i ono się nadal mniej więcej mnie słucha. Mogę się jeszcze schylić, jak mi coś upadnie. Wymieniłam też soczewki w oczach, dzięki temu dobrze widzę. Lubię czytać, to dla mnie bardzo ważne. Słuch też mniej więcej działa. Czyli jestem w niezłej formie fizycznej, co wynika z dobrych genów i życia bez wielkiego stresu, w jakim takim komforcie, choć bez luksusów. Mam spokojny sen, mogę spać do ósmej.

Byle co Pani nie roztrzęsie.

Nie. Właśnie dlatego, że mam ten pancerz. Może to niedobrze, ale bym się nie zamieniła.

Polityka też Pani nie trzęsie?

To mnie akurat trzęsie. Ale ponieważ mnie to trzęsie, to postawiłam sobie ramy. Kupuję tylko jedną gazetę i tylko trzy razy na tydzień. Oglądam tylko jedne wiadomości. I tylko wtedy, jeżeli tam nie ma pana Brudzińskiego, bo jeżeli on jest, to nie chcę oglądać tego napuszczania człowieka na człowieka. Nic z tego wtedy nie mam. Jestem na Facebooku i to mi też coś daje. Obecna sytuacja bardzo mnie denerwuje, ale zdaję sobie sprawę, że jest wynikiem poparcia części społeczeństwa. To jest jakaś emanacja kawałka naszego narodu. Ona mi niekoniecznie odpowiada, bo ja zostałam wychowana w czymś innym. Ale przyjmuję do wiadomości, że są też inni ludzie, którzy uważają, iż byli niedocenieni, i teraz jest ich czas.

Co będzie dalej?

Nie wiem. Oni robią straszne rzeczy. Na przykład niszczenie organizacji pozarządowych jest dla mnie gorszą zbrodnią od niszczenia Trybunału Konstytucyjnego. Bo to jest niszczenie zaufania. Nie podoba mi się psucie tkanki społecznej, która z bólem powstawała i nadal jest słabiutka. Choć widzę, ilu tych młodych pomaga nam – jako wolontariusze – przy Festiwalu Nauki, i to mnie podnosi na duchu.

Ma Pani dla młodych jakieś rekomendacje?

Nie. Nie lubię niczego rekomendować. Nie nauczam, daję przykład.

A jakby przyszli i zapytali, co jest w życiu warte starania?

Trzeba znaleźć taką pracę, którą człowiek lubi. Moja satysfakcja z życia polega na tym, że nigdy nie pracowałam w dziedzinie, która by mnie nie interesowała. Kiedy robiliśmy jakąś imprezę na Festiwalu Nauki, to myślałam o tym przez cały dzień. O innych rzeczach mogłam zapomnieć, a o tym nie. I to mi sprawiało przyjemność. Trzeba znaleźć pracę, którą się kocha i która wciąga.

Zaczęłam zajmować się propagowaniem nauki wtedy, kiedy w Polsce jeszcze nikt tego nie robił. Nie wiedzieliśmy, jak to robić, nie mieliśmy pieniędzy, żeby jeździć na Zachód i się tam przyglądać. Wymyślaliśmy wszystko od początku i myślę, że z sukcesem, właśnie dlatego, że robiliśmy to z pasją. Teraz jestem wielką entuzjastką debat oksfordzkich. Nie ja to wymyśliłam, ale mnie to pasjonuje.

To się nie spodoba. Teraz ma być jeden punkt widzenia. Wspólny dla wszystkich. I jedna odpowiedź.

Wiem. I dlatego debata oksfordzka jest czymś wspaniałym, ponieważ pokazuje, że można myśleć i tak, i tak. Można różne argumenty znaleźć za każdym stanowiskiem, a jeszcze sala, która tej debaty słucha, dodaje swoje argumenty. Myśmy ostatnio robili debatę o tym, czy należy zmieniać ludzkie geny w sposób kontrolowany. Brakowało nam po jednej stronie człowieka, prawnika. W końcu kogoś znalazłam i mówię: „Proszę pana, ale pan musi być przeciw”. A on mówi: „Jak się zastanowię, to jestem za. Ale proszę bardzo, będę przeciw”. Tak Amerykanie uczą dzieci w szkołach.

Ale do tego trzeba się nie bać dyskutować.

My w Polsce absolutnie tego nie umiemy. Teraz robimy cztery debaty w różnych miejscach Polski i bardzo się cieszę, bo to się rozkręciło. Teraz jest już nawet konkurs na debatę. Około stu szkół bierze w nim udział! Jak pani widzi, jestem człowiekiem małych kroków. Trzeba pokazywać, że na jedno pytanie może być kilka odpowiedzi. Że warto krytycznie myśleć.

Robi Pani jakieś podsumowania z okazji tej osiemdziesiątki?

Sześć lat temu umarł mężczyzna, na którym mi bardzo zależało – cierpiałam, byłam bardzo nieszczęśliwa. Wtedy siadłam i opisałam swoje życie. To mi bardzo pomogło.

Co pomogło?

Miałam zajęcie. Oderwałam myśli.

Można sobie poradzić z taką stratą?

Nie można. On umarł w 2009 r., a mnie jego brak do dzisiaj. To nie jest tak, że żałoba trwa rok, a potem możesz już sobie żyć wesoło. Gdybym miała 30 lat, być może po roku zaczęłabym patrzeć, że są jeszcze inni przystojni mężczyźni na świecie. Ale jak się ma 75 lat, to się już nie patrzy. Z tą śmiercią sobie nie poradziłam. Nie ma go.

Nadal smutno.

Jest smutno, jest brak. Ponieważ byliśmy sobie również bardzo bliscy psychicznie, często, kiedy przeżywam coś ważnego, jemu pierwszemu chciałabym o tym powiedzieć. To było strasznie ważne. Jeżeli z kimś byłam, musiałam go lubić. Oprócz tego, że go kochałam. Jak się lubi, to się chce wymieniać myśli. I tego jest mi najbardziej żal. Jakby mnie ktoś zapytał, czego bym teraz najbardziej chciała, odpowiem: żeby ten człowiek nadal żył.

Czyli miłość jest tym, co jest warte starania?

Tak! Miłość jest najważniejsza w życiu. Ale to jest niezwykle trudne.

Trudne?

Strasznie trudne, bo człowiek nigdy nie wie na początku, jakie to naprawdę będzie. Na początku jest oczarowanie, wszystko jest nadzwyczajne, facet jest bezbłędny. A potem bywa różnie. Ja i mój mąż byliśmy małżeństwem 30 lat – i to bez bólu. Mieliśmy szczęście.

Zula Wielowieyska mówi, że jeśli się kogoś kocha, to nie ma wielkiego znaczenia, jaki ten ktoś jest.

To dobre! No nie, troszkę jednak ma... Strasznie ważne jest, czy umiemy być ze sobą. Bo możemy mieć różne wspaniałe cechy, ale ze sobą być nie umiemy. Ale tego człowiek nie wie, jak się z kimś wiąże. To się okazuje dopiero potem. Niestety żyje się tylko raz.

Czuje się Pani staro czasami?

Nie. Ale też nie wymagam od siebie za dużo. Kiedy wstaję rano i wchodzę do łazienki, i patrzę na swoją twarz, to myślę sobie: Boże, to straszne, co tam widzę... A potem myję twarz, smaruję kremem, jem śniadanie i już o tym nie myślę.

Twarz w lustrze jest inna od tego, co w środku?

Zupełnie! Bo ja w środku nie mam 80 lat.

A ile?

Chciałabym mieć 35. Ale mam jakieś... 50. I nie mogę uwierzyć w to, co widzę w lustrze. Dlaczego te zmarszczki się pojawiły, przecież ich przedtem nie było. Widzi pani to zdjęcie tutaj? To mi zrobiła partnerka mojego syna. Piękne, prawda? Ona jest fotograficzką. Napatrzeć się na siebie nie mogę. Prawie nieretuszowane, a ja nie jestem pomarszczona.

Sama pani widzi, nic z tej naszej rozmowy nie będzie. Nudy same. Nic tu nie ma.

Jak to nie ma? To są ważne rzeczy.

Bo rozmawiamy o uczuciach, a ja jestem przyzwyczajona do rozmowy o faktach.

Wszyscy z Panią o faktach rozmawiają, ja wolałabym o uczuciach.

No niech będzie. Irena Cieślińska, z którą piszę teraz książkę, zapytała, jaki jest mój ideał mężczyzny. Odpowiedziałam, że mężczyzna musi mi imponować czymś umysłowym i jeszcze żeby był sprawny fizycznie. Na przykład żeby świetnie jeździł na nartach albo robił coś takiego, co i ja bym mogła z nim razem robić – tylko żeby był ode mnie lepszy. Żebym mogła być małą dziewczynką przy kimś.

To nie jest łatwe dla silnej kobiety.

Dlatego mówię, że nie było to takie proste. Ja muszę widzieć jego wyraźną wyższość nade mną. Broń Boże, żeby był pod pantoflem.

A jakie są Pani stosunki z Panem Bogiem?

Trudne. Mama była do końca życia osobą wierzącą. Ojciec był w partii. Jego wielokrotnie prosili w KC, żeby nie chodził do kościoła. A on bardzo kochał mamę i mówił, że chodzi do kościoła ze względu na żonę i jeżeli nie chcą, żeby chodził do kościoła, to on nie musi być ministrem. Stawiał sprawy ostro, a oni odpuszczali. Jestem ochrzczona, byłam u komunii, byłam bierzmowana. W wieku 17 lat odbyłam ostatnią spowiedź.

Ale są księża, których mogę słuchać – Krupę czy Bonieckiego. Oni robią wrażenie, że są w stanie zrozumieć ludzkie słabości.

Krupa kiedyś zrobił spotkanie przed- wigilijne. Było jakieś winko, wypiłam to winko i potem mówię do niego: „Proszę ojca, kiedy mój ojciec już wiedział, że jest śmiertelnie chory, to odbył spowiedź z całego życia, choć wcześniej nie miał nic wspólnego z Panem Bogiem”. Umarł, będąc z Bogiem pogodzony. I pytam, czy jeszcze teraz się takie spowiedzi praktykuje. A on mówi: „Proszę bardzo...” – i daje mi swoją wizytówkę. Mam ją. To jest taka moja polisa.

Myśli Pani o tym?

Myślę. Ponieważ boję się umierać. Bardzo boję się śmierci, bo wciąż nie mogę się pogodzić z tym, że potem już nic nie będzie. Nie mogę zrozumieć, że to, co mam najwspanialszego, czyli mój umysł, przestanie istnieć. Nie mam ochoty rezygnować z własnej świadomości, a przecież nie wierzę, że tam jest jakiś dalszy ciąg – i to mnie przeraża. Dlatego mam tę polisę. Bo może, jak już będę wiedziała, że za dwa miesiące umrę, to się poddam i do księdza Krupy pójdę.

Po co?

Dobre pytanie. Trudno mi jest wyobrazić sobie, że musiałabym uznać na serio, iż grzeszyłam, i na serio tego żałować. Powiedzieć, że naprawdę się tego wyrzekam. Byłoby bardzo trudno.

Uważa Pani siebie za taką grzesznicę?

Na pewno zrobiłam wiele rzeczy, które domagają się rozgrzeszenia. I zastanawiam się, czy mogłabym szczerze przyznać, iż tego żałuję. Jeśli Bóg jest, to przecież dokładnie wie, jakie mam myśli, uczucia. Nie mogłabym go oszukać. A z drugiej strony, są takie grzechy, których nie żałuję. I jakbym jeszcze raz była postawiona wobec takiej sytuacji, zrobiłabym to drugi raz. Więc nie mogłabym w całości przyjąć tego moralnego kodeksu Kościoła. Mogłabym zrobić to tylko ze strachu przed śmiercią – bo a nuż tam jest piekło...

Dlatego trzyma Pani tę polisę?

Mam nadzieję, że nie zgubiłam tej wizytówki. To fajny ksiądz. Ale najwspanialszy ksiądz w moim życiu to był Józef Tischner. Nic o nim nie wiedziałam, dopóki nie poszłam do kościoła św. Krzyża na jego rekolekcje. Nazywały się „dla wątpiących”. Nie wiedziałam, że kościół będzie tak wypełniony, iż szpilki wetknąć nie będzie można. Stałam na schodach na ulicy. I się zachwyciłam.

Czym?

Otwartością. Nie było żadnego potępienia. Nigdy, a słyszałam wiele jego kazań. Zauroczyłam się. Pojechałam nawet na rekolekcje dla środowisk twórczych w Częstochowie. To był człowiek, za którym mogłabym chodzić. Z tym panem, który był moją ostatnią miłością, pojechaliśmy kiedyś do Łopusznej na grób Tischnera. Pogoda była listopadowa, okropna, ale nie padało. I znaleźliśmy ten grób. I pamiętam taką moją myśl nad grobem: że tam jest coś nie tak, bo on powinien leżeć twarzą do Turbacza, a nie bokiem.

To ciekawe. Mówi Pani, że po śmierci nic nie ma, ale Tischner powinien leżeć twarzą do Turbacza.

Jestem wychowana w domu, w którym się w to wierzyło i tego mnie nauczono. Mnie się ten Bóg Chrystusowy podoba. Ten, co każe i jest surowy, już mniej.

Coś pani opowiem. Pojechałam kiedyś z mężem do Wilna, w jego rodzinne strony. I poszłam do Ostrej Bramy. Wygląda to tak: jest brama, kaplica w wąskim przesmyku, a na końcu ławeczka, na której można sobie przysiąść. Było zupełnie pusto. Przyszłam i sobie na tej ławeczce siadłam. I popatrzyłam na Matkę Boską.

I co Pani zobaczyła?

Poczułam, że jestem u niej. Nawet teraz się wzruszam, jak o tym mówię. Ona była sama, bez Dzieciątka. Byłam ja i nikogo więcej. Taki miałam z Matką Boską Ostrobramską kontakt. I to mi wystarczy. ©


Prof. MAGDALENA FIKUS (ur. 1936) zajmuje się biologią molekularną, genetyką molekularną i biotechnologią. Od 1975 r. pracowała w Instytucie Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk. W 1996 r. należała do grupy inicjatorów warszawskiego Festiwalu Nauki, przez lata pełniła funkcję jego wicedyrektora, a także członka Rady Programowej. Jest przewodniczącą Rady Upowszechniania Nauki Polskiej Akademii Nauk.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2017