Ciała zatrata i zbawienie

Jedzą bezmyślnie, ilekroć ich wezwie dzwonek. Jak psy dobrze wytresowane nadbiegają i siadają grzecznie, każdy przy swoim stole. Jedzą całymi latami tak obficie, że nawet sekretne właściwości powietrza w Davos nie w pełni tłumaczą, jak to możliwe.

22.04.2013

Czyta się kilka minut

...a tak karmią w Davos w XXI wieku. Międzynarodowe Forum Ekonomiczne, styczeń 2011 r. / Fot. Fabrice Coffrini / AFP / EAST NEWS
...a tak karmią w Davos w XXI wieku. Międzynarodowe Forum Ekonomiczne, styczeń 2011 r. / Fot. Fabrice Coffrini / AFP / EAST NEWS

Powietrze w Davos nadzwyczaj czyste, krystaliczne. Dokoła Alpy i śnieg. A jednak to klimat zdradliwy: choroba, powiada niespieszny uzdrowiciel radca Behrens, naczelny lekarz uzdrowiska, nie tylko się dzięki niemu cofa, ale i szybciej rozwija. Taka jest ta góra, ta z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna: zniewala zanim wyzwoli, zniewala zamiast wyzwalać. Niemal wszyscy jej mieszkańcy są chorzy; a kto w porę nie ucieknie na równiny – jak wuj Hansa Castorpa, James Tienappel, który w drugim tomie powieści wymyka się chyłkiem nad ranem – może tu zostać na zawsze. Chyba że rodzina zażyczy sobie sprowadzić ciało na dół, zamknięte w metalowej trumnie; tak zajechał do domu kuzyn Castorpa, Joachim.

Zarys historii rozegranej na tysiącu stron jest prosty. Hans Castorp przybył do Davos z krótką wizytą do kuzyna, Joachima Ziemssena, na nic nie znaczące – nieznaczące tu, na górze, gdzie czas płynie inaczej – trzy tygodnie. Joachim choruje na gruźlicę. Castorp też na nią zapada, choć niegroźnie. Musi zostać, a wtedy czas (to jedna z jego właściwości w sanatorium „Berghof” prowadzonym przez radcę Behrensa) i dla niego zaczyna płynąć inaczej: trzy tygodnie puchną w siedem lat. Podczas swego pobytu kocha się w kobiecie (choć może głównie dlatego, że mu przypomina chłopca, w którym jeszcze w szkole się kochał), uczy się życia od swoich mistrzów, też chorych, Settembriniego, Naphty, także Peeperkorna (choć ten nie mówi wiele); obserwuje. Wyjeżdża z początkiem wojny, kiedy w popłochu uciekają wszyscy kuracjusze.

Zadziwia mnie, jak bardzo starannie Mann podkreśla, że ten świat nażarty jest aż po gardło, aż mu się czasem wraca. Żaden z bohaterów się temu obżarstwu nie opiera. Powieść przeładowana jest opisami śniadań pierwszych i drugich, obiadów, podwieczorków, kolacji, wypełniona szczelnie relacjami z posiłków poza planem, z hucznych zabaw. (Tę cechę „Czarodziejskiej góry” podkreśla Małgorzata Łukasiewicz w znakomitej książce „Jak być artystą. Na przykładzie Thomasa Manna”). Niemal każde wydarzenie w „Czarodziejskiej górze” zakotwiczone jest przy stole: przy stole Castorp obserwuje Kławdię Chauchat, swoją przyszłą kochankę, tęskni do niej przy posiłkach, przy stole Kławdia objawia mu się po raz pierwszy, kiedy tak niegrzecznie trzaska drzwiami. Wszystko tu z jedzeniem się kojarzy, jakby Mann ponad wszystko pragnął jedno przekazać: jesteśmy mięsem, papką, szlamem, tą niewyraźną tkanką wokół kości, widoczną na rentgenie zrobionym przez radcę Behrensa.

ŻYĆ ZNACZY ŻREĆ

Wielkie obżarstwo zaczyna się od samego przyjazdu Castorpa, od pierwszej kolacji. „Podano zupę szparagową, faszerowane pomidory, pieczeń suto garnirowaną, wyjątkowo smaczną leguminę, sery i owoce. (...) Joachim ledwie tknął potraw. Mówił, że mu się tutejsza kuchnia przejadła, że oni wszyscy mają jej dosyć i że się już przyjęło wymyślać na jedzenie, bo przecie siedzą tu wieczność całą z okładem...”. To małe wprowadzenie w intymne życie ludzi góry, jeszcze dla Castorpa niezrozumiałe. On dobrze się bawi i w kolacji wykwintnej a sutej dostrzega tylko wspaniałości stołu. Kuzyn Joachim przeciwnie – w doskonałym posiłku widzi odbicie własnego znużenia, uprzykrzony upływ dni, które wolałby spędzić gdzie indziej, na dole.

Żyć to na górze znaczy – żreć. I nie byle co żreć: „na śniadanie i na kolację podawano zawsze w wielkiej ilości zimne mięsa, kraby i łososie, węgorze, gęsinę i tomato catsup [przypis ratuje czytelnika z opresji: „ostry sos pomidorowy”] do rostbefu”. „Obiad był równie obfity jak świetnie przyrządzony. Wliczając weń pożywną zupę, składał się z nie mniej niż sześciu dań. Po rybie było garnirowane mięso, potem bukiet jarzyn, pieczony drób, legumina (...), wreszcie ser i owoce. Każdy półmisek obnoszono dwa razy, i nie na próżno. Nakładano sobie na talerze i zjadano olbrzymie ilości – wilczy apetyt panował w tej sali, dziki głód, którego widok byłby może przyjemny, gdyby jednocześnie nie sprawiał jakiegoś niesamowitego, a nawet odpychającego wrażenia. Nie tylko ci weselsi, ci, co beztrosko gawędzili i obrzucali się nawzajem kulkami z chleba, wykazywali zdolności w tym kierunku, ale i tamci, spokojni i smutni, którzy w przerwach między daniami opierali głowę na ręku i patrzyli ponuro przed siebie”.

Po obiedzie chwila przerwy i podwieczorek o czwartej: roznoszono „wszelkie napoje, jakie tylko mogły wchodzić w grę o tej porze. Miss Robinson piła znowu krwistoczerwony odwar z głogu, a amatorka jogurtu jadła go łyżką. Poza tym było mleko, herbata, kawa, czekolada, a nawet rosół, i wszyscy goście, choć po sutym obiedzie spędzili dwie godziny w pozycji leżącej, z zapałem smarowali sobie masłem wielkie kawałki ciasta z rodzynkami”.

Trudno bardziej się napchać, ale niektórym i tego mało. Apetyt holenderskich kuracjuszy „był tak olbrzymi, że każdy z nich na początku codziennej kolacji, złożonej z pięciu dań, kazał sobie jeszcze przed zupą podawać trzy jajka sadzone”. Przy tym „nie pomijano żadnej okazji do obchodów i brzęku kielichów, podczas gdy ogólne i wielkie akcenty w rytmie i tętnie roku uzupełniano jeszcze możliwie największą ilością prywatnych i nadzwyczajnych, obchodząc w restauracji, wśród ucztowania i strzelania korków, urodziny, generalne badania lekarskie”.

ZGRYZOTĘ ZOSTAWMY ZGRYZOTOM

Wieczny bankiet, święto nieprzerwane. W niedzielę posiłki, „nie mogąc być obfitsze niż zwykle, odznaczały się przynajmniej większym wyrafinowaniem potraw. (Na obiad było chaud-froid z drobiu, przybrane rakami i połówkami wisien, do lodów podano pâtisserie w koszyczkach plecionych z karmelu, a potem świeże ananasy)”. Lodovico Settembrini, humanista nieodmiennie w nadniszczonej włochatej marynarce i w spodniach w kratę, pierwszy nauczyciel i mistrz Castorpa, pożera wszystko razem z nimi, a w uwiązaniu do stołu nie widzi nic zdrożnego. On się burzy przeciw sprawom bardziej zasadniczym, a aksamitnego kagańca z pieczeni i wina w ogóle nie dostrzega. O współtowarzyszach (względnej) niedoli mówi z pogardą, „cała ta banda chorych na płuca”, a „jej lekkomyślność, głupota, rozwiązłość i brak szczerej woli odzyskania zdrowia” doprowadza go do wściekłości. Ale siada z nimi do stołu i pochłania posiłki, żre, jednak konfrater o chorych płucach, nie wyrzutek. Jedzą razem, jakby płynęli jakimś błyszczącym nowością transatlantykiem, skazanym (o czym oni jeszcze nie mogą wiedzieć) na nieuchronną zagładę. Leczenie w „Berghofie” zawiera w sobie element zbytku, luksusu dostępnego nielicznym; a wszystko to straceńcze.

Pobyt w „Berghofie” jest balem umarłych, których nie martwi własna śmierć. Zaślepia ich pełnia: jedzenia, czasu, który wydaje się nie mieć granic. Pacjenci nie boją się z krótkowzroczności, z ospałości; czasem tylko wyrwie ich z letargu jakaś myśl i przedrze się przez zwały tłuszczu, którymi obrosły ich zwoje. Uciekną wtedy w popłochu – żeby wrócić potem na „małą dodatkową kurację”, jak mawia się tam, na górze, albo nie zdążyć już wrócić wcale. Ale i ucieczka jest powodem do świętowania i jedzenia; jedna z uciekających wydaje „pożegnalną kolację, wystawne przyjęcie z kawiorem, szampanem, likierami, podczas którego Joachim przeważnie zachowywał milczenie (...). To nic, ojczulku – mówiła doń – nic sobie z tego nie rób, tylko pij, jedz i rozmawiaj, wrócimy niebawem. Wszyscy jedzmy, pijmy i gawędźmy, zgryzotę zostawmy zgryzotom”.

 Jeść dużo jest jak najlepiej, można wyczytać między wierszami, bo tutejszy klimat sprzyja przemianie materii. Śniadanie, drugie śniadanie, podczas którego jadalnia bieli się szklankami mleka, obiad, podwieczorek, kolacja. A kiedy wrócą do pokoju, będzie na nich czekało mleko – które Hans Castorp zaprawia sobie koniakiem, „by je uczynić smaczniejszym”. W ogóle z dzisiejszej perspektywy dziwne się wydają niektóre tamtejsze obyczaje, nie tylko żywieniowe zresztą. Castorp, w końcu płucny pacjent, kurzy swoje znakomite i śmiesznie tanie cygara, Marie Mancini – a radca Behrens, naczelny lekarz domu uzdrowiskowego, nie tylko nie widzi w tym niczego zdrożnego. Palenie pochwala, sam pali i z Castorpem się na cygara wymienia. Wygląda to tak, jakby dwóch znawców się spotkało w klubie: „jak panu smakuje ten zwitek ziela, Castorp?” – pyta Behrens. A przecież sam był albo i wciąż jest toczony robakiem piersiowej choroby, i swoją żonę w Davos pochował; jak wszyscy tutaj, umarła na gruźlicę. Oto więc cudowne czasy, bajkowe, kiedy gruźlik leżakuje w Davos pijąc mleko z koniakiem i pali ulubione cygara. Ich zapas, dwieście sztuk, ma się wkrótce wyczerpać, Castorp każe sobie podesłać następne pięćset. (Lepiej nie ryzykować, że zabraknie).

PRZYBYWA BOŻEK CIAŁA

Jedzą w uzdrowisku całymi latami tak obficie, że nawet sekretne właściwości tutejszego powietrza nie w pełni tłumaczą, jak to możliwe.

Jedzą po brzegi, żrą, i samo to gdzieś znika. Jedzą bezmyślnie, ilekroć ich wezwie dzwonek. Jak psy dobrze wytresowane nadbiegają i siadają grzecznie, każdy przy swoim stole. Dla osoby z zewnątrz to doświadczenie z pogranicza, choć, jak się wydaje, nikt się tej gastronomicznej tresurze nie sprzeciwia.

W „Berghofie” znany jest jeden tylko wyjątek od reguły dzikiego obżarstwa: konanie.

 Wydaje się więc, że nie da się zjeść więcej – póki na scenie nie pojawi się mynheer Peeperkorn, ten wielki mistrz ciała. Peeperkorn jest tak zaplątany w swojej jąkaninie, że niemal pozbawiony mowy, a jednak emanuje z niego pierwiastek boski. Mowa, okazuje się ku rozpaczy dyskursywnych szermierzy, Settembriniego i Naphty, jest w gruncie rzeczy zbędna. Holender to udowadnia: mówi bełkotliwie, ale emanuje mocą.

Mynheer Peeperkorn bez trudu znosi granice dotąd nieprzekraczalne: jedzenie z nim, picie z nim wypełnia od teraz całe życie mieszkańców góry. Przerwy pomiędzy posiłkami, te dotąd starannie zachowywane krótkie okresy wstrzemięźliwości, po jego przyjeździe poszły w niepamięć. Po kolacji organizuje wieczór przyjemności zakazanych, z pijaństwem i grą w karty, z rozpasanym obżarstwem. Chablis, na początek trzy butelki, „oraz słodyczy, suszonych owoców i cukierków, ile się tylko znajdzie”; ale było mu mało, dla tego bożka ciała to wstęp tylko, przygrywka. „Dał do zrozumienia, że trzeba jeść, porządnie jeść, aby uczynić zadość wymaganiom – i zamówił posiłek dla całego grona, mięso, wędliny, ozór, gęsinę, pieczyste, kiełbasę i szynkę – półmiski pełne przysmaków, garnirowane kulkami masła, rzodkiewkami i pietruszką, co upodabniało je do wspaniałych klombów kwietnych”; i tak dalej, i tak dalej. „Peeperkorn ostrymi i wytwornymi ruchami dyrygował bachanalią, a nie zapominał, że puste butelki należy zastępować pełnymi. Po szampanie kazał podać kawę, mocca double, ze zwykłym płynnym »chlebem« [czyli w jego języku wódką] i czymś słodkim a ostrym, Apricots-brandy, Chartreuse. Crème de Vanille oraz Maraschino dla dam. Później podano ostre filety z ryb i piwo, a wreszcie herbatę chińską i rumianek, dla tych, co nie woleli pozostać przy szampanie i likierach lub też wrócić do jakiegoś poważnego wina”. Było już nad ranem, wszyscy bardzo pijani.

Anarchistyczna natura Peeperkorna objawia się w każdej chwili jego pobytu i jest nie tylko kulinarnej natury. Pieter Peeperkorn jest inny, wszystko robi inaczej. Przyjeżdża z kochanką, zajmuje królestwo osobne w królestwie Behrensa, najbardziej luksusowy apartament. Jest w nim całkowicie wolny. Chorobę też ma własną, inną niż reszta kuracjuszy – cierpi na malarię. W końcu zaś pije do woli, „przy każdym z głównych posiłków jedną, a czasem półtorej albo dwie butelki” wina, od śniadania raczy się „chlebem”, czyli „wódeczką” (wzrusza niewinność polskiego tłumaczenia). Organizuje surowo zakazane wieczory karciane z ciężkim piciem. Jest wolny – aż po śmierć, którą też ma własną: zadaje ją sobie sam, w momencie przez siebie wybranym, narzędziem, które sam obmyślił.

LEKARSTWO NA CZAS

Kiedy odrzeć „Czarodziejską górę” z miękkich tkanek, kiedy pozostawić tylko kostną strukturę, to widać, jak ważna jest w niej kuchnia.

Je się tu niezwykle regularnie, żadne odstępstwa nie są możliwe; jeśli już, to w razie dalszej wycieczki. Czas w Davos tyka kolejnymi posiłkami, jedzenie wypełnia życie – a czas jest przecież tematem jednego z głównych rozważań powieści. Jedzenie więc ten świat na górze tworzy i mierzy jednocześnie, jest jego istotą i zegarem, podtrzymuje zainteresowanie życiem i dzieli je na strawne kawałki: nie siedem Castorpowych lat, ale godzina-dwie między posiłkami, w nieskończoność. Castorp ulega przemianie, zmienia się jego stosunek do czasu, ale jest w Davos niezmienny porządek: porządek jedzenia. Dzwonek na śniadanie, dzwonek na drugie śniadanie, dzwonek na obiad, dzwonek na podwieczorek, dzwonek na kolację. „Przynoszą ci zupę na obiad, tak jak ci ją przyniesiono wczoraj i przyniesie się jutro. I w tej chwili coś ci się przypomina – nie wiesz sam co i jak, dostajesz zawrotu głowy, gdy widzisz, jak przynoszą ci tę zupę; formy czasu zacierają ci się, zlewają się ze sobą, i to, co ci się objawia jako prawdziwa forma bytu, jest bezwymiarową teraźniejszością, w której wiecznie podają ci zupę”. Jedzenie pomaga nadać sens życiu, pozbawić kuracjuszy strachu przed czasem, przed jego nadmiarem, stąd tak go pełno na każdej stronie. Posiłki są w sanatorium uspokajającym lekiem, chloroformem, dzięki nim można dobę, tydzień, w końcu zaś lata podzielić na nieszkodliwe, łatwe do zapomnienia „jednostki”.

Jedzenie jest koniecznością, bo góra nie tylko chorobę leczy, ale i wyzwala. Góra spala ciała, więc trzeba tym ciałom dawać wciąż nową, wciąż obfitą pożywkę: życie „jest gorączką materii towarzyszącą procesowi rozkładu i odradzania się drobin białka”, a lekarstwem na spalanie jest nieustanne żarcie (tylko anarchista Peeperkorn twierdzi, że życie „to jest kobieta, rozłożysta kobieta”). Obżerają się w „Berghofie” od świtu do zmierzchu, żeby trwać przy życiu. I obżerają się, żeby o życiu zapomnieć.

Mann użył jedzenia jako powszechnie zrozumiałego znaku, bo w ogólnych zarysach kuchnia tłumaczeń nie wymaga. Stół gromadzi ludzi i pozwala na ich bezkarną obserwację, na wyciąganie wniosków o ich kulturze, wychowaniu, a choćby i tylko wyglądzie; stoły zakładu takiego jak „Berghof” to wieczne pole do popisu dla bystrego obserwatora.

Leon Naphta, ziejący jadem jezuita, drugi mentor Castorpa, mieszka poza „Berghofem”. A jednak niemoralna natura Naphty, spowitego w jedwabie, w nieledwie niewieścich pantoflach z kokardą, jest od razu widoczna – bo do kompletu ma jeszcze dowolne ilości pokrytego czekoladą sękacza, co Mann zresztą podkreśla. Otoczenie, lokajczyk i ciasto to wyraz ciemnych, jezuickich mocy, bogatych w pieniądz i (mówi Settembrini) złą wolę. Ale jak to wszystko smakuje, znów nie wiadomo. Wiadomo tylko, czym Settembriniemu pachnie: bezmyślną rozrzutnością, dekadencją, rozkładem.

Settembrini mieszka na strychu, w tym samym domu krawca damskiego, co Naphta. Meble ma odziedziczone po przodkach, biedne i proste. Jedyny pokarm w jego klitce to woda w karafce.

Przy siedmiu stołach „Berghofu” krzyżują się drogi ludzi rozmaitego pochodzenia. Obdarzone ptasim móżdżkiem dziewczyny (Manna słowa, nie moje) siedzą ze skandalicznie zanieczyszczającymi toaletę rosyjskimi młodzieńcami, Marusia o wysokich piersiach pachnąca pomarańczą porusza wyobraźnię sztywnego kuzyna; na całość patrzy z ukosa człowiek pióra. Oraz pewien młodzieniec bez właściwości, ani mądry, ani idiota, który przyjechał z Hamburga do Davos po życiowe nauki, a skończy, jak mu było pisane.

DONIKĄD

Najdziwniejsze, że w całej powieści nie pada ani słowo o smaku, o aromacie, o przyjemności. W Davos jedzenie jest jakby pozbawione swojej istoty. Wiadomo o nim tylko, że jest odpowiednie i dostatecznie bogate, w końcu służy hodowli mięsa, niczemu poza tym. Pija się tu dobre wina i szampany, ale czy powodują radość, oprócz radości rauszu, nie wiadomo; jada się kawior, ale i on jest jak metka z ceną. Jedzenie oznacza dostatek, „Berghof” jest dla wybranych. Na ten transatlantyk nie każdy może się dostać. W końcu to przedsiębiorstwo, które wabi klientów nie tylko obietnicą zbawienia ciała, ale i rozpustą. Firmowe obżarstwo jest przeznaczone dla toczonych zwykłą gorączką gruźliczą: pochłaniają dowolne ilości jedzenia, byle było odpowiednio wykwintne. I tylko dla pacjentów na przedśmiertnej diecie, starannie ukrytych przed wzrokiem pozostałych, jest kleik i zupa. Zmiana w jadłospisie, odstawienie od żłobu oznacza umieranie.

Tomasz Mann proponował czytelnikom, żeby natychmiast po pierwszej lekturze przeczytali „Czarodziejską górę” ponownie. Wydawał się butny, równie butny jak radca Behrens, władca czasu, skazujący kuracjuszy na wieloletni pobyt w „Berghofie”. A jednak Mann wiedział, co mówi: pierwsze czytanie może ograniczyć powieść do jednego z jej wątków, choćby do historii miłosnej bez szans na przyszłość, rozegranej wśród śniegów i dziwnie rozciągniętej w czasie. Dopiero druga lektura, o kolejnych nie wspominając, wyciąga na powierzchnię inne pokłady „Czarodziejskiej góry”, każe dokładniej się wczytać w istotę sporu Naphty z Settembrinim (bo trzecia osoba trójkąta, mynheer Peeperkorn, bez dyskusji bierze świat we władanie, i tyle), pozwala już bezkarnie bawić się ironią, która spowija całą powieść.

Mój egzemplarz „Czarodziejskiej góry”, po kim innym odziedziczony, kupiony wieki temu w antykwariacie (granatowe płótno spełzło na grzbietach, nieco się wytarły złote litery), jest obficie poplamiony – sam nie wiem, kawą, krwią, czerwonym winem? Tej akurat książce do twarzy z takimi plamami, bo o krwi, ciele, o sprawach stołu mówi zaskakująco dużo; nie tylko o świecie ludzi gnijących bezmyślnie, o świecie zmierzającym ku wojnie. Z niej się dowiaduję – a to bardzo aktualna wiedza – że mrzonką jest ślepa wiara w kulinarne zbawienie. Sam stół donikąd nie prowadzi. Nieważne, że kuchnia na europejskim poziomie, kawior nieważny i szampany: od jedzenia łatwo się psuje umysł i ciało, od nadmiaru karleją ludzie.  


Pierwszy tom „Czarodziejskiej góry” przełożył Józef Kramsztyk, drugi – Władysław Tatarkiewicz.


WOJCIECH NOWICKI jest pisarzem, eseistą i krytykiem kulinarnym. Jego zbiór esejów „Dno oka”, złożony z tekstów, które ukazały się na łamach „TP”, znalazł się w finale nagrody Nike w 2011 r. Właśnie nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się jego nowa książka pt. „Salki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013