Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Świat dookoła po raz kolejny wariował, co otworzyłem internet, to lała się z niego nowa porcja szałów, w większości nienawistnych, tylko Leon spał spokojnie. Co zrobić, żebym i ja mógł spokojnie zasnąć? Miałem mnóstwo innej, pilnej roboty, więc natychmiast zabrałem się za lekturę. Przez dwa popołudnia czytałem tę opowieść o toskańskim mieście Prato, o którym wcześniej musiałem słyszeć, ale jakoś nie zapisało się w mojej pamięci. Historię znakomitego malarza Filippa Lippi, karmelity, który porwał z klasztoru w Prato młodą zakonnicę, żeby następnie uwiecznić ją na swoich obrazach jako św. Małgorzatę, Salome i Matkę Boską, znałem na pewno. W Starej Pinakotece w Monachium oglądałem nawet portret owej zakonnicy – teraz wiem, że nazywała się Lukrecja Buti – na obrazie „Madonna z Dzieciątkiem” tak pięknym, że warto było dla niego machnąć ręką na znacznie bardziej znane dzieła. Niestety, w czasach, kiedy dużo czytałem o sztuce, Filippo Lippi, a także jego syn Filippino (bo, jak pisze cytowany w „Żaglu...” Vasari: „brat Filip, wielce rozmiłowany w zaletach Lukrecji, uczynił ją ciężarną, a ta, w przewidzianym terminie, powiła mu dziecię płci męskiej”) byli upychani między sławniejszymi artystami, jak choćby Masaccio, od którego starszy z Lippich uczył się malarskiego fachu, czy Boticelli, który znacząco wpłynął na młodszego.
Esej-opowieść Włodyki de Simone konstrukcyjnie przypomina prozę Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, z charakterystycznym nakładaniem na siebie różnych historycznych planów i splataniem w jeden węzeł wątków, które z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego. Ulicami Prato przechadzają się więc równocześnie XIV-wieczny kupiec, XV-wieczny malarz-rozpustnik czy XX-wieczny pisarz; tym pisarzem jest Curzio Malaparte, którego – nawiasem mówiąc – Herling cenił, choć nie lubił, i którego umieścił pod zmienionym nazwiskiem w jednym ze swoich opowiadań. Malaparte, syn Niemca i Włoszki, przyszedł na świat w Prato tylko dlatego, że jego ojciec, trudniący się farbowaniem tkanin, szukał tam pracy. Na przełomie wieków miasto przeżywało ostatni w historii boom gospodarczy: zwożono doń z całego świata zużyte ubrania, z których „po długiej i szkodliwej dla zdrowia pracującego obróbce (...) odzyskiwano wełniane włókno i wytwarzano zeń nową, zregenerowaną tkaninę, która jak świeże bułki sprzedawała się w całej Europie po konkurencyjnych cenach”. Po latach pisarz wspominał, jak z rówieśnikami nurkował w stosach szmat, znajdując w nich muszle, zasuszone zwierzątka, chińską maskę, a nawet odciętą kobiecą dłoń...
Opowieść meandruje, ale składające się na nią historie znajdują w końcu swój ziemski, a bywa, że i niebieski finał. Ten ostatni chwyt nie każdemu pewnie przypadnie do gustu, pamiętajmy jednak, że opowiada się tu o czasach, w których wyobrażenie krewnych siedzących na chmurze i obserwujących, jak radzą sobie ich potomkowie, nie było uważane za naiwne. Intencję autorki rozumiem tak: jeśli mamy przenieść się w czasie, musimy przenieść się naprawdę, niejako wyrwać korzenie z miejsca, w którym jesteśmy (umysłowo i duchowo), i wsadzić je w miejsce, które pragniemy odczuć i zrozumieć. To się udało. Uczciwie powiem, że wolę pisanie raczej szorstkie, operujące krótszym, bardziej zdecydowanym zdaniem; a jednak „Żagiel na przełęczy” dał mi sporo przyjemności i wrażenie, że dotknąłem czegoś rzeczywistego, choć nieuchronnie minionego.
No cóż, miła to była przerwa. A teraz, drodzy Państwo, czas wracać do naszych szałów.©