Chłopski opór

Piotr Zaremba, autor powieści „Zgliszcza”: Przed wyborami w 1947 r. mieliśmy wielki zryw narodowy. To było coś równorzędnego z wyklętymi: cywilny ruch, w który angażowały się setki tysięcy ludzi. Chcę przywrócić ich naszej pamięci.

21.05.2017

Czyta się kilka minut

Powitanie prezesa opozycyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisława Mikołajczyka (w jasnym płaszczu z kwiatami) w Poznaniu, lipiec 1945 r. / Fot. Archiwum Zakładu Historii Ruchu Ludowego
Powitanie prezesa opozycyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisława Mikołajczyka (w jasnym płaszczu z kwiatami) w Poznaniu, lipiec 1945 r. / Fot. Archiwum Zakładu Historii Ruchu Ludowego

OPOWIEŚĆ O POWOJNIU

Dla komunistycznych władz, które po II wojnie światowej rozpoczęły w Polsce instalowanie swojego systemu, najpilniejszym zadaniem była konfrontacja z niepodległościowym zbrojnym podziemiem. Dlatego przez pierwsze powojenne lata, 1944–1947, tolerowano legalną jeszcze opozycję – Polskie Stronnictwo Ludowe. Rozprawa z PSL miała nastąpić później: podczas sfałszowanych wyborów do Sejmu w styczniu 1947 r. i w kolejnych miesiącach.

Tematem powieści historycznej Piotra Zaremby „Zgliszcza. Opowieści pojałtańskie” są właśnie ludowcy: to, jak podejmują grę z komunistami, wierząc, że można ocalić Polskę, że demokracja i wolność nie są stracone. Ponad 800-stronicowa książka opowiada o losach działaczy PSL i innych ludziach, głównie pochodzących ze wsi – z perspektywy Warszawy i niewielkiego miasteczka Ryki, skąd pochodzi partyzancki dowódca Marian Bernaciak ps. „Orlik”. Oparta na historycznych źródłach, pokazuje dramatyczne wybory Polaków w latach powojennych.

Piotr Zaremba, rocznik 1963, znany jest głównie jako publicysta polityczny, związany z mediami konserwatywno-prawicowymi. Jako dziennikarz zaczynał w 1991 r., pracował i pisał w wielu tytułach, m.in. „Życiu Warszawy”, „Newsweeku” czy „Rzeczpospolitej”. Wydał też szereg książek polityczno-reporterskich, m.in. biografię Jarosława Kaczyńskiego. Obecnie związany jest z tygodnikiem „wSieci”.

„Zgliszcza” są pierwszą powieścią historyczną Zaremby (wcześniej wydał „Romans licealny”). Jest też autorem historii opozycyjnego Ruchu Młodej Polski oraz kilkuczęściowej (nieukończonej jeszcze) historii Stanów Zjednoczonych w XX wieku.

PATRYCJA BUKALSKA: „Zgliszcza” to społeczna panorama powojennej Polski. Dlaczego „Zgliszcza”?

PIOTR ZAREMBA: Tytuł ma wymiar praktyczny i metaforyczny. Praktyczny, bo takie były wtedy realia. Warszawa, gdzie toczy się znaczna część akcji, jest zburzona. Także w mniejszych miejscowościach co rusz pojawia się kwestia spustoszeń i strat. Ludzie żyją w głodzie, marzną. Ale to także tytuł metaforyczny: to duchowy stan Polski po wojnie.

Niemal wszyscy bohaterowie to ludzie zranieni, z traumami.

Jeśli główny bohater, sędzia Jarosz, w czasie wojny dwa razy trafia do niemieckiego obozu koncentracyjnego, to trudno oczekiwać, aby jego umysł działał jak u zwykłego człowieka.

A również wygląd. Powieść zaczyna się, gdy ten działacz Mikołajczykowskiego PSL przybywa do Warszawy, by objąć stanowisko prezesa sądu. Jest ubrany tak nędznie, że minister wciska mu w rękę pieniądze na ubranie. Ale przecież mimo nędzy materialnej w wielu z tych, którzy wracali do Warszawy, była nadzieja, chęć życia.

Tej witalności w książce wbrew pozorom nie brakuje. Choćby sylwester 1946 r. Nawet ludzie zagrożeni aresztowaniem po prostu się bawią. Wtedy kobiety w Warszawie, biorąc pod uwagę warunki, były podobno całkiem eleganckie. Życie się odradzało. Natomiast rzeczywiście dla moich bohaterów koniec wojny nie oznacza spokoju i stabilizacji, bo próbują walczyć z komunizmem. A to czas, gdy nawet drobne incydenty mogą mieć dramatyczne skutki. Opowiadam historię – zupełnie autentyczną – dwóch dziewcząt, które jadą tramwajem i zostają zatrzymane przez ubeków, bo rozmawiają o tym, że jest jak za Niemca, że miała być wolność, a nie ma. Jedna zostaje zmuszona do podpisania zobowiązania o współpracy i potem próbuje popełnić samobójstwo.

Ludzie udzielają sobie różnych wytłumaczeń, wybierają różne strategie.

Są też tacy, którzy wybierają niezaangażowanie, np. rodzina Lechciców. Jest tam kobieta, która po prostu chce mieć mężczyznę. Jest jej córka – dodam, że trochę wzorowana na mojej mamie – która pisze wiersze na cześć marszałka Roli-Żymierskiego i wstępuje do Związku Młodzieży Polskiej. Nie z przekonania, lecz aby się dostosować. To dostosowanie jest silnie obecne. Nawet sędzia Jarosz zaleca swoim siostrzeńcom ze wsi, żeby się przystosowali, wstąpili do ZMP. To jest strategia przetrwania. Smutna i bolesna. A przecież komuniści, np. słynna Luna Brystygierowa z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, i tak uważają, że oni się tylko chytrze maskują. Bo tak w wielu przypadkach było.

Pisząc o powojennej rzeczywistości, wybrał Pan na pozór mało atrakcyjny temat: losy ruchu ludowego. Nie ludzi ze zbrojnego podziemia czy starcie komuniści–Kościół.

Chciałem o nich napisać, o ludowcach. Ale przecież w książce występuje też „Orlik”, dowódca partyzanckiego oddziału, pochodzący z pogranicza Mazowsza i Lubelszczyzny. Lubię tę postać, zresztą autentyczną. Gdy on ginie i jego rodzice muszą zidentyfikować ciało, matka podpisuje się krzyżykiem, bo jest niepiśmienna. Dla mnie „Orlik” to przykład awansu młodzieży wiejskiej: rodzice są biedni, a jednak kształcą syna, on przed wojną robi maturę, a w czasie wojny staje się ważnym dowódcą. I to on walczy przeciw komunistom.

O ludowcach pisał Pan już na studiach.

W latach 1981-82, gdy kończyłem liceum, książki o tamtych czasach, które pokazywały temat prawdziwie, były trudno dostępne. Istniało jednak źródło, dzięki któremu w oficjalnej bibliotece mogłem przeczytać, że komuniści zabijali ludzi i robili inne złe rzeczy. To były stenogramy z obrad Krajowej Rady Narodowej i Sejmu Ustawodawczego: tam były zapisy wystąpień posłów PSL, legalnej opozycji, którzy przestrzegali przed rodzeniem się totalitarnego systemu. Widziałem ten czas ich oczami. I pojąłem, że kiedyś o tym napiszę.

Sfałszowane przez komunistów wybory w styczniu 1947 r. były kluczowym momentem dla PSL, ale też dla ludzi ze zbrojnego podziemia, z których wielu popierało PSL. Wcześniej wielu Polaków naprawdę sądziło, że można te wybory wygrać i odsunąć komunistów od władzy.

Kampania wyborcza 1946/47 to był wielki zryw narodowy, potężna mobilizacja. To coś równorzędnego z wyklętymi. Przed wyborami w styczniu 1947 r. bardzo różne środowiska jednoczyły się przeciw nowemu systemowi. Do PSL-u wstępowali także ludzie, którzy wcześniej nie mieli nic wspólnego z ruchem ludowym – angażowali się, bo to była możliwość legalnego sprzeciwu. To doświadczenie wielkiej liczby ludzi, które chciałbym przywrócić naszej świadomości. Bo to przecież także był opór, cywilny, w który angażowało się wiele znanych potem postaci. Np. Jan Olszewski, któremu dedykowałem tę książkę, był działaczem młodzieżówki PSL. Dlatego mam żal do polskich władz, że nie wykorzystały 70. rocznicy sfałszowanych wyborów ze stycznia 1947 r., by przypomnieć tamten zryw.

Co ciekawe, w opór przeciw komunizmowi angażowali się masowo ludzie ze wsi, o których komuniści zabiegali, obiecując im awans społeczny.

To był kolejny powód, dla którego wybrałem ten temat: przemiana społeczna. Po strasznej wojnie musiało do niej dojść. PSL chciało zmieniać Polskę w duchu większej sprawiedliwości, ale miała to być zmiana łagodniejsza, bardziej dostosowana do polskiego ducha. W tym kontekście jego chłopskość jest dla mnie niezwykle ważna. Tymczasem my dziś pamiętamy głównie, że o wolną Polskę walczyła inteligencja, elity. A co z ludźmi ze wsi? Przecież nawet ogromna większość powojennych partyzantów to były chłopskie dzieci. Choćby „Orlik”, syn rymarza, urodzony w chałupie w Rykach. On nie był z dworu! Tego się nie pamięta.

Moim zdaniem jedną z najmocniejszych stron powieści są przekonujące psychologicznie postacie. Na ile to autentyczne portrety?

Wielką pomocą były dokumenty znajdujące się obecnie w archiwum IPN. Wbrew temu, co wielu sądzi, nie są one tylko historią inwigilacji i łamania ludzi. Przy okazji utrwalały masę szczegółów dotyczących ówczesnych realiów. Np. pierwowzór sędziego Jarosza, czyli poseł PSL Stanisław Jagusz, jest opisywany w nich z różnych perspektyw, także ze szczegółami z życia prywatnego. W książce jest scena, gdy w 1948 r. Jarosz chce zastrzelić psa, który się w jego kierunku rzuca, bo ma skojarzenie z psami w obozie. To autentyczna sytuacja, utrwalona w donosie UB. Oni rzeczywiście zapisywali wszystko jak leci. Jest też wątek „sztubowego” z obozu, który pojawia się w powojennym życiu sędziego. To prawdziwe historie, wzięte z raportów bezpieki.

A szczegóły dotyczące historycznych postaci, które też występują w książce?

Np. romans Mikołajczyka z jego sekretarką Marią Hulewiczową? Ona zostawiła szczególny dziennik polityczny tego, co każdego dnia Mikołajczyk mówił i robił. Opisuje np. jego starcia z komunistami w rządzie. Ale są tu też fragmenty, w których widać jej żal do Mikołajczyka.

Trudno się dziwić, w końcu ją zostawił.

Ale to było pisane wcześniej, przed jego ucieczką z Polski. Np. Hulewiczowa utrwala scenę, gdy puka do jego sypialni, a on odpowiada, że chce się wyspać, i mówi do niej per pani. Dla mnie to moment, gdy widzę ją jako kobietę: ona trwa przy nim, a on jest typowym politykiem, traktującym ludzi instrumentalnie. Na Hulewiczową było zresztą mnóstwo donosów, często kobiety na nią donosiły, rzekome przyjaciółki. Pisały o jej frustracji, że ma żal, że chciałaby być kochana.

Intymność na podsłuchu.

Wiem, że to może wydać się straszne. Kogoś śledzono, a ja to wyciągam. Pamiętajmy jednak, że to postacie historyczne, a od ich śmierci minęło sporo czasu. Długo się nad tym zastanawiałem, bo to jak podglądanie kogoś przez dziurkę od klucza, do której – w pewnym sensie – dopuściła mnie bezpieka. To dotyczy też innych historii, choćby tragicznego wątku posłanki PSL Hanny Chorążyny: atrakcyjna i wartościowa kobieta wiąże się z chłopakiem, który jest agentem wroga. Ale znów, ta historia jest do wyczytania nie tylko w papierach UB, są też kapitalne wspomnienia Haliny Zakrzewskiej, z którą Chorążyna siedziała w więzieniu na Mokotowie w latach 50.

Dla mnie najbardziej przejmującą postacią jest jednak Jarosz.

On przywraca historii ludzki wymiar. Dobrze jest czasem spojrzeć na nią oczami kogoś, kto ma historię wypisaną na własnej skórze, ale jest zagubiony w danym momencie. Jarosz taki jest.

Wstrząsnęła mną scena, gdy ubek chce złamać Jarosza, przywołując jego traumę z kacetu. Każe mu się rozebrać i stać przy otwartym oknie, w lodowatym wietrze.

Bezpieka rzeczywiście stosowała czasem taką metodę wobec byłych więźniów niemieckich obozów. Wielu tak złamano.

Wracając do ludowców – czy ich gra z komunistami mogła się udać?

Nie mogła, ale w okresie 1945-46 oni nie musieli tego wiedzieć. Mikołajczyk nie znał przecież planów Stalina. On początkowo obiecywał Zachodowi, że zostawi Polskę w spokoju. Opowiadał, że nie musi być ona komunistyczna. Wprawdzie po sfałszowanym referendum z czerwca 1946 r. Mikołajczyk miał podstawy sądzić, że to się nie uda. Ale wtedy pojawia się nowy dylemat: jak się z tego wycofać? Rozkręciliśmy wielką machinę, istnieje legalna partia opozycyjna, zmobilizowaliśmy setki tysięcy ludzi i co im teraz powiedzieć? Rozchodzimy się do domów? Ryzyko zostało już podjęte, więc próbował dalej, a nadchodził styczeń 1947 r. Dopiero po tych wyborach, też sfałszowanych, nie ma już złudzeń, jest tylko tragiczne podtrzymywanie oporu. Zwieńczeniem jest ucieczka Mikołajczyka na Zachód.

Wielu miało mu to za złe.

Nie rozstrzygam wątpliwości moralnych. Nie wiem, czy można wymagać od polityka męczeństwa. Choć on mówił ludziom, że trzeba walczyć do końca, a oni mu ufali. Zostawił ich, dlatego nie jest dla mnie jednoznacznym bohaterem. Natomiast niewątpliwie jego klęska i los były dla Zachodu mocnym ostrzeżeniem przed komunizmem.

„Egzamin z Polski trzeba zdawać raz za razem” – mówi jeden z Pana bohaterów. Czy przedstawione przez Pana postacie go zdają?

Zależy które, oczywiście. Gdy zbierałem materiały do książki, uderzyło mnie, że zostawieni przez Mikołajczyka ludowcy nie chcieli się przyłączyć do obozu zwycięzców. Np. Jarosz pisze oświadczenie odcinające go od Mikołajczyka, ale tylko po to, by móc dalej działać jako adwokat. Dziś można powiedzieć, że posunął się za daleko, ale przecież nie przeszedł na drugą stronę. To były tragiczne wybory Polaków, którzy starali się zachować godność i wolność sumienia, aby być choćby częściowo wolnym, choćby tylko we własnej głowie. Z tego punktu widzenia Polacy zdali tamten egzamin z Polski. Nie powinniśmy nakładać na nich zbyt wielkich ciężarów. Tymczasem mamy tendencję albo do zbytniej heroizacji własnego narodu, albo do twierdzenia, że wszyscy byli umoczeni w system. Nie, nie wszyscy. Między taką Brystygierową a sędzią Jaroszem była jednak różnica. ©℗

Piotr Zaremba, ZGLISZCZA. OPOWIEŚCI POJAŁTAŃSKIE, Zysk i S-ka Warszawa 2017

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2017