Chłopcy z biednych domów

24.12.2018

Czyta się kilka minut

Było zimno i po godzinie zapadł zmrok. Wypiłem kawę na stacji Gazpromu i wjechałem w las. Gdzieś z tyłu dogasała zorza, ale z przodu nadciągała chmurna ciemność. I ten las. Ciągnął się nieprzerwanie przez dziesiątki kilometrów. Bez żadnego światełka, bez żadnego skrzyżowania. Pierwszy raz wjeżdżałem do tego kraju, chociaż wiele lat błąkałem się wzdłuż jego granic. Czasami, jadąc od siebie do Warszawy, potrafiłem dołożyć 300 kilometrów, żeby przez kilka godzin niespiesznie jechać drogą 816 z graniczną rzeką po prawej. Stawać w klasztorze św. Onufrego, w Kodniu, w Okczynie, stawać nad samą wodą i patrzeć na ciemny nurt, w którym odbijają się stare topole i wierzby. Traciłem mnóstwo czasu, ale nie mogłem się oprzeć. Zimą, latem, wiosną. Jakby tam, po tamtej stronie, było jakieś pole magnetyczne. Dopiero w Siemiatyczach skręcałem na zachód, nie porzucając jednak rzeki.

Albo na wschód, jeszcze przed miastem, żeby dotrzeć do błękitnej cerkwi pobudowanej w lesie na czarnych bagnach, niecały kilometr od granicy. Może dla tej nazwy: cerkiew pod wezwaniem Ikony Matki Boskiej Wszystkich Strapionych Radość. Zawsze była zamknięta, a przy cudownym źródełku stał blaszany kubek. Ale najpewniej dlatego, by znaleźć się w ostatnim miejscu w kraju i nasłuchiwać odgłosów z tamtej strony. Z ciemności, z gęstego lasu, znikąd. Tak jak wiele lat temu, za chłopackiej młodości, gdy z wysokiego wzgórza nad rzeką patrzyłem na wschód, a Związek Radziecki był ledwo o 50 kilometrów. Wielki, wszechobecny, ale spowity mrokiem. Istniejący i zarazem nieistniejący. Złowróżbny i pociągający. Tak jak złowróżbna i hipnotyzująca wydaje nam się nicość.

Tak więc od lat snułem się wzdłuż granicy, nie mając ani odwagi, ani okazji jej przekroczyć. W Krynkach patrzyłem na bagienną dolinę Swisłoczy i baraki kryte eternitem po tamtej stronie. Myślę, że zawsze interesował mnie zanik mojego kraju. To jak przestaje istnieć. Jak zastępuje go coś innego. Ale przecież to inne bardzo go przypominało. Jakbym szukał ukojenia dla duszy uwięzionej w ciele, w pejzażu i tych wszystkich granicach biegnących dolinami rzek, leśnymi przecinkami, w szczerym polu. Może o coś takiego chodziło w tropieniu znaków zaniku i rozpadu, o dowód na to, że w istocie materia nie istnieje, albo istnieje tylko fantomatycznie, skoro tak niezauważalnie zmienia formy, wymyka się spojrzeniu i nigdy go nie syci.

Czasem las trochę się rozstępował i jakieś światełka pełgały w ciemnościach. Stanąłem coś zjeść. Na ciemnym parkingu stało kilka aut. Pod podeszwami chrzęściły zmrożone resztki śniegu. Zaraz zaczynał się las. W knajpie dudniła popsa.

DWÓCH FACETÓW FLIRTOWAŁO Z BARMANKĄ. POZA TYM ŻYWEJ DUSZY. Tylko stoliki z białymi obrusami w półmroku. Ten półmrok wyglądał tak, jakby snuł się z lasu za ścianą. Tak, ciemnawo, drogo i pusto. Trochę jak zasadzka na podróżnych, delikatne zbójnictwo przydrożne. Poszedłem więc do lokalu naprzeciwko, a tam było jasno, ubogo-chędogo, grał telewizor, ale nienachalnie, jak w domu, i pachniało jedzeniem. Ludzie siedzieli nad talerzami i spokojnie jedli. Wziąłem draniki, czyli placki ziemniaczane i śmietanę. Taką prawdziwą mieli, niepasteryzowaną, lekko podkwaśniałą, taką jak kiedyś. Pani kelnerka była jak się patrzy, jakby niczym innym tylko tymi plackami się odżywiała, i do tego milkliwa w ten przyjemny sposób, który sugeruje, że spotykamy się jak równy z równym i nikt nikomu tutaj łaski nie robi. Bez tej tresury w rodzaju „miłego dnia i zapraszamy ponownie”.

Dobre były te placki. Porządnie przyrumienione na brzegach i odpowiednio cienkie. W ogóle od pierwszych chwil w tym kraju, nic jeszcze nie widząc, czułem, że tak jak śmietana, jest on „jak kiedyś”. Nic na to nie poradzę. Przypominał dzieciństwo. Nie w sensie niedorozwoju, zapóźnienia, o których obsesyjnie rozmyślają ludy, narody i kraje w swoim pojęciu nie dość cywilizowane. To mnie kompletnie nie obchodziło. Widziałem za wiele miejsc na świecie, by świecić komuś w oczy arogancją. Przypominał moje własne dzieciństwo. Któż by nie chciał odwlec swojej śmierci? Któż by nie chciał paść łupem ułudy, że oto czas zwalnia, że się zatrzymuje i zawraca w górę swojego nurtu.

NIC JESZCZE NIE WIDZIAŁEM, ALE BYŁEM NIEMAL PEWIEN, ŻE TEN KRAJ PRZECHOWAŁ ŚLADY, CIENIE, ODBICIA DAWNYCH DNI. To samo czułem, ilekroć wjeżdżałem na Ukrainę. Zwłaszcza na tę prowincjonalną, wiejską, zastygłą sennie przy dziurawych bocznych drogach. W maju, pomiędzy kwitnące sady i babcine chaty skryte w zieloności i kwieciu z ławeczkami, gdzie przesiadywali starcy, patrząc w głąb czasu, w głąb własnej stygnącej pamięci. Tak, zgoda: mogło to przypominać melancholijne safari w poszukiwaniu własnych, dawno obumarłych uczuć. Ale ja tylko nabierałem sił na przyszłość.

Mińsk... cóż rzec o Mińsku... Że się wynurzył z mroku bez żadnych wstępów i przedmiejskich uwertur? Że przypominał miasto wybudowane na wielkiej leśnej polanie? Że łuna nad nim była czerwona, ale ciemna i trochę złowroga? Jak łuna pożaru? Jak ognisko rozpalone na bezkresnej równinie, gdy nadciągają jeźdźcy, a na lud w drewnianych domach pada strach? Tak. Ale potem w tej krwawej poświacie zjawiły się kominy i pióropusze dymu i czarne rozjazdy w rudawym, wątłym świetle latarń i odległe galerie handlowe z pustoszejącymi już parkingami, i dziwne wielkie skrzyżowania, na których mimo czerwonych świateł wszyscy jechali i tylko ja stałem jak idiota, dopóki nie zaczęli na mnie trąbić, i wielkość tego miasta się zjawiła, wielkość nie do końca wypełniona życiem, ruchem i ludzką obecnością. Jakby za duże było i trochę za ciemne i jakby reklamy i telebimy nie miały dla kogo świecić, jakby coś się miało dopiero zacząć, albo właśnie się skończyło. Pewnie dlatego zajechałem pod hotel Sputnik jak mistrz miejskiego ruchu, którym wcale nie jestem.

Miałem już iść spać po tych 600 kilometrach, ale nie wytrzymałem. Wypiłem łyk koniaku i wyszedłem. Była pierwsza w nocy, zimno jak diabli, może z minus dziesięć, a ja szedłem ulicą Czkałowa w stronę centrum. Nie było żywej duszy, nie było samochodów. Na wiadukcie nad torami minął mnie radiowóz. Ach, pomyślałem, tak wygląda państwo rządzone przez tyrana. Jest puste, zimne i groźne. On sam zapewne nie sypia nigdy i wysyła swoje straże, by patrolowały pustkę, której nikt nie śmie naruszyć, ani zakłócić, bo sam jest pustką i nicością. Tak myślałem wsłuchany we własne kroki na zmrożonym betonie. Pod wiaduktem zobaczyłem ciemny grzbiet pociągu. Sunął wolno w stronę dworca. Jak gigantyczny zimny wąż. Będę tak szedł i szedł i nikogo nie spotkam, pomyślałem. Przejdę całe miasto i w końcu zacznie się las. Nie spotkam nikogo, bo on nakazał, by wszyscy w nocy spali. On sam nie zasypia nigdy i całymi nocami patrzy na monitory, śledzi życie, czy też jego brak, w swoich posiadłościach. No ale nie chciałem znaleźć się w ciemnym i zimnym lesie, więc wróciłem.

NIGDZIE NIE BYŁO JEGO WIZERUNKÓW. OD RANA CHODZIŁEM PO MIEŚCIE I NIGDZIE ŻADNEGO PORTRETU, ŻADNEJ FOTOGRAFII. Może gdzieś w urzędach mieli, ale w mieście nie. Podróżując po różnych satrapiach czy półsatrapiach, byłem przyzwyczajony do wszechobecnego spojrzenia władzy. Rahmon w Tadżykistanie, Nazarbajew w Kazachstanie nie spuszczali ze mnie oka. Śledzili mnie z telewizorów, telebimów, plakatów, spoglądali z witryn, etykiet i gadżetów. W Chinach martwy Mao patrzył zewsząd.

Azja przyszła mi natychmiast do głowy, gdy zobaczyłem miasto w jasnym świetle dnia. Kamienne, monumentalne, wypełnione lodowatym wiatrem, który musiał wiać znad pustyń i stepów. Wiedziałem, że dookoła są lasy, ale musiało wiać gdzieś z głębi lądu, z nagich otchłani. Takie miasta buduje się przecież, by powstrzymać napór nicości, niczym ostrogi, warownie i tamy naprzeciw kosmosowi. Zobaczyłem Wrota Mińska i chciałem uklęknąć. Tak jak kiedyś w Licheniu, ale jeszcze bardziej. Bo to był lodowaty Babilon. Wyrastał z bagiennej, lesistej Słowiańszczyzny – pełen arogancji i pychy i zupełnie od czapy. Jakby nic tu wcześniej nie było. Pinakle, pilastry, kartusze, potęga i bezczelność. Górne Miasto, czyli starówka ze swoimi kościołami, cerkwiami, barokiem i zaułkami, wyglądało przy tym jak galicyjska pipidówa. Wielkie socrealnoazjatyckie kwartały przywodziły na pamięć Wiedeń. Tak samo jak cesarskie pałace i pompatyczna zabudowa wokół Ringu nie pasowały do niewielkiego kraju, któremu amputowano na dodatek historię. Mógł ją wspominać, ale nie był już jej panem. Tak, w Mińsku było jak we Wiedniu. Panowała taka sama nieadekwatność.

MÓJ BOŻE, POWINNI TO WSZYSTKO PRZENIEŚĆ DO MOSKWY, POMYŚLAŁEM. A pozostawili Baćce. Może po to, by mieć go w szachu. Żeby go onieśmielało, odbierało mu pewność, żeby błądził w niekończących się amfiladach, gubił na dziedzińcach i nieśmiało, wstydliwie otwierał kolejne drzwi. On, nieślubny syn dojarki, nieznający nawet własnego ojca, dziecko bezkresnych kartoflisk i kołchozów. Niewykluczone, że gdzieś za tymi białymi fasadami, na jakimś skromniejszym podwórcu miał latem swój ogródek z krzakami pomidorów, ogórkami i zagonem ziemniaków i po godzinach przebrany w dres karmił kury, bo władza jednak wyczerpuje i trzeba mieć kawałek własnego świata, żeby odpocząć. Tak się pocieszałem.

Ale było chyba inaczej. Przypomniał mi się Dom Ludowy w Bukareszcie. Wybudowany kilkadziesiąt lat później niż monumentalny Mińsk i nigdy nie skończony. Ceauşescu, biedny wiejski chłopak, który nie potrafił zostać nawet szewcem, wybudował sobie coś w rodzaju faraońskiej piramidy. Tak samo białej, tak samo szalonej i tylko trochę mniejszej niż Pentagon. Ech, ci chłopcy z biednych domów, jakże ich rozumiałem... Skoro nieudany szewc mógł wybudować coś tak wielkiego i niedorzecznego, to tym bardziej kołchoźnik bez ojca. W dodatku wcale nie musiał budować, tylko dostał w prezencie. Żadne karmienie kur, żadne pomidory. Przechadzał się po pańsku, jak dobry gospodarz po obejściu, po stajniach, oborach i polach. Albo jak głupi, pogardzany Jaś z bajki, który dzięki sprytowi zdobył na koniec królestwo i królewnę. Ale nie „żyje długo i szczęśliwie”, tylko bierze wszystkich za twarz i mówi: teraz ja rządzę i będziecie mnie, k..., słuchać. Teraz ja. Za bękarcie życie, za kołchoz, za szyderstwa, za wstyd, za pogardę. Teraz ja. Bo po to jest władza, ta prawdziwa, gdy się wszyscy boją, a nie ta wymyślona, demokratyczna, gdy niby się rządzi, ale tak naprawdę trzęsie portkami przed ludem, do którego trzeba się wdzięczyć i uśmiechać. Już w młodości, gdy jako tako okrzepł i został kierownikiem kołchozu, podobno bił traktorzystów. Więc wyobrażałem sobie, jak przemierza komnaty i patrzy w monitory, i sprawdza, czy wszyscy dostatecznie się boją, kładą spać o właściwiej porze i budzą się rano gotowi do wykonywania poleceń. Niewidoczny, nie tak jak ci dziecinni azjatyccy satrapowie, którzy muszą wciąż oglądać swoje twarze, bo to koi ich satrapią samotność. Ale przecież obecny podwójnie przez swoją nieobecność.

PRZYJECHAŁEM TUTAJ, ŻEBY WYSTĄPIĆ Z MICKIEWICZEM I HAYDAMAKAMI. Graliśmy w porządnym klubie. W barze mieli wszystko, co się tylko chciało. Wokół postindustrial jak się patrzy i surowe, szare blokowiska, którymi obrastało piękne, złowrogie centrum. Na próbie podeszła do nas Białorusinka, która zajmowała się organizacją, i powiedziała: „Na scenie możecie wszystko, tylko ani słowa o Baćce”. Ok, pomyślałem. Siedziałem cicho w Kazachstanie, w Tadżykistanie i Chinach też trzymałem buzię na kłódkę, więc na Białorusi też nie będę się rwał do głosu. Tylko przy „Reducie Ordona” tradycyjnie powiedziałem, że to dla ukraińskich żołnierzy w Donbasie i marynarzy na Morzu Azowskim. I tyle było tego mołojeckiego kozactwa.

Wyjechałem o świcie. Było zimno, ale wstawał świetlisty dzień. Po kilkudziesięciu kilometrach zniknęły auta. Minąłem górę usypaną na równinie. To był narciarski stok pośród bagien. Na szosie w środku lasu stały dwie ciężarówki. Miały zmiażdżone kabiny. Milicja już przyjechała i obstawiła miejsce biało-czerwonymi pachołkami. Niebieskie światła radiowozu migały bezgłośnie. Na szarym asfalcie leżał zakrwawiony trup. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019