Chleb i ryba z Kairu

Aisz. Kto tak pięknie woła na chleb, jest mi bratem.

08.05.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Mohamed Abd El Ghany
/ Fot. Mohamed Abd El Ghany

Słowa przerzucają niepojęte mosty, nawet gdy nie dochodzi do żadnej sytuacji komunikacyjnej, jaką uczenie roztrząsają językoznawcy. To nieprawda, co mówi Fortynbras w wierszu Herberta, gdy żegna się: „żyjemy na archipelagach / a ta woda, te słowa / cóż mogą, cóż mogą, książę”.

Otóż mogą. Nazwa egipskiego chleba przebiła kokon, którym się otorbiłem w pierwszych dniach wędrówek po ulicach Kairu. Tego normalnego, nieturystycznego, zresztą ten podział już nie istnieje, masakry z okresu tłumienia rewolucji skutecznie odstraszyły turystów. Nie spotkałem żadnego, nawet kręcąc się po suku; nikt nie wołał „heloł maj frend”, kupcy odzwyczaili się od widoku białych jeleni i nie próbowali zedrzeć ze mnie frycowego za krzywdy kolonialne. Jaki ze mnie zresztą potomek Cromera i Balfoura! Gdyby hrabiom zdarzyło się zarządzać Polakami w imieniu królowej Wiktorii (pomyślcie, jakie to mogło być piękne: zabór brytyjski...), toby nas traktowali pogardliwie i opiekuńczo jak dzikusów, nie inaczej niż ludy Egiptu czy Indii. Przemykałem niezauważony, doskonale obcy i niepotrzebny. Odcięty od języka, nie tylko mówionego, bo z napisów ledwo rozpoznając cyfry, zaglądałem ludziom do misek i zawiniątek, z których jedli, patrzyłem, jak robią zakupy.

Odruchowo zawsze od tego zaczynam uchylanie drzwi do cudzego świata. Ten voyeuryzm w Kairze sam się narzuca, skoro dookoła jeden wielki street food na każdym rogu i krawężniku. Z tą niebagatelną różnicą, że nie jest formą rozrywki z wyboru i nie nadaje się na widoczki etno chic rodem z podróżniczych kanałów tematycznych. Tak samo jak zlepione brudem klatki z żywym drobiem i królikami na targu albo muchy broniące wstępu do wnęki ulicznego rzeźnika. Dlaczego na zdjęciach nigdy nie widać chmary połyskliwych much?

Z podglądanych gestów i interakcji rozumiałem te najbardziej podstawowe, choć część mogę znać tylko z przekazów. Przecież u nas już nikt nie praktykuje najlogiczniejszego sposobu, żeby mieć pewność, czy kaczka na obiad jest świeża: wybrać najżywszą, dobrze ją obmacać, a potem poczekać, aż sprzedawca sprawnymi ruchami pozbawi ją głowy, części krwi i ewentualnie piór. Od straganów i kanciapek sprzedających najczęstszą formę posiłku, czyli kilka miseczek z piklami i smarowidłami do zjedzenia w placku, odchodziłem spętany językową niemożnością. Kiedy głód na serio docisnął, podszedłem tam, gdzie na węglach piekły się ryby. Jeden tylko rodzaj, więc przynajmniej odpadał problem ustalania wyboru na migi. Obtoczoną w dziwnej posypce rybę nafaszerowano w miejsce wnętrzności mieszaniną ziół i warzyw, których nawet nie miałem ambicji rozpoznać.

Siadłem na stołku przy kawałku czegoś, co kiedyś było dyktą, i to był ten moment, kiedy sprzedawca zorientował się, że chcę zjeść na miejscu. Zawołał więc na chłopaczka sprzedającego obok kapciowate chlebki: aisz! Wewnętrzny blask tego słowa przeprowadził mnie na drugą stronę niewidzialnej ściany: wyparowały ze mnie resztki oporów natury czystościowej (tak, nawet ja, wróg wybujałego sanepidu, wierzę w mycie rąk) i nabyte w przedszkolu przyzwyczajenia (zawsze proszę o podwójne serwetki). Własne palce mając za jedyne i wystarczające narzędzie, rwałem poprzez strzępy chleba gorące mięso i tak zjadłem najlepszą rybę w tej pięciolatce. Ani przez moment nie doznałem dreszczyku międzykulturowej zabawy w barbarzyńcę. Po prostu na tę chwilę wiedziałem, że do szczęścia starczają palce i chleb, choć zachowałem świadomość, że za tydzień wrócę do świata sztućców.

Bo też nie o to chodzi, by ulec rzewnym złudzeniom, że można się tak bez reszty roztopić w inności. Po to, żeby w Innym dostrzec człowieka, musimy zachować obrys własnej tożsamości, przekraczając granice tam, gdzie zechcemy się zdobyć na ten wysiłek. Nie zdecydowałem się zachodzić do ulicznych pijalni owoców, choć sok z melona niemożebnie kusił. Bałem się, że mój system odpornościowy nie zdąży szybko oswoić dużo nowych bakterii naraz; za krótko trwała podróż, by mieć luksus spędzenia dwóch dni w toalecie.

Nikogo nie można narażać na biegunkę, dosłowną czy metaforyczną, ale ostatnio chyba przesadzamy z postawą totalnego unikania cudzych bakterii i cudzych horyzontów. Nie chcemy sobie pobrudzić palców poglądami ludzi żyjących tuż obok. Edward Said w „Orientalizmie” pyta, czy i jak możemy utrzymywać podział rzeczywistości na różne kultury, tradycje, historie, by przeżyć konsekwencje tego podziału w sposób ludzki – czyli unikając wrogości wyrażonej przez podział na „nas” i „ich”. Prawie zawsze takie generalizacje bywają używane do nie całkiem chlubnych celów. Said ma na myśli oczywiście podział na Zachód i Orient. Ja jednak, podczytując tę wielką książkę w kairskie wieczory, łapałem się na tym, że opowiada mi o dalekim kraju na finiszu kampanii wyborczej. Dobrze, że mnie wśród was nie było. ©

Po kebabach przeszliśmy szczebelek wyżej w oswajaniu bliskowschodniej kuchni, jedząc humus; powstają nawet specjalistyczne bary. Kompletnie za to ignorujemy jego brata – zwie się ful – szczególnie cenionego w Egipcie. Robi się go z suszonego bobu i w tym kłopot, bo z racji małego popytu u nas trudno go dostać. Żądajmy go więc i pytajmy uporczywie w sklepach, a może niewidzialna ręka rynku zabezpieczy podaż. Gdy go już kupimy, oto co radzi Yotam Ottolenghi: moczymy całą noc, potem zalewamy podwójną ilością zimnej niesolonej wody i gotujemy przez ok. 3 godziny. Po tym czasie bób powinien dać się łatwo rozdziabdziać widelcem. Jeśli wchłonie całą wodę przed osiągnięciem tego stanu, dolewamy, jeśli zaś jej trochę zostanie – odlewamy. Doprawiamy solą, oliwą pół na pół z sokiem z cytryny, kminem rzymskim i czosnkiem. Najlepiej smakuje na ciepło. Pasta ze świeżego (i wyłuskanego) bobu też ma swoje uroki, byle tylko ją rozprowadzić szczodrym strumykiem oliwy i dodać mięty. Dużo świeżej mięty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2015