Chazan dawał wybór

W świecie poprawności politycznej nazwanie kogoś wrogiem kobiet to ciężkie oskarżenie. Możliwe jednak, że profesor Chazan wrogiem kobiet nie jest. Ta możliwość sprawiła, że zdecydowałam się zabrać głos.

25.07.2014

Czyta się kilka minut

Im dłużej trwa medialna relacja z tej sprawy, tym lepiej widać, że oczywisty jest w niej tylko jeden fakt: prawo zostało złamane. Do tego zarzutu odnosić się nie będę. Cała reszta, począwszy od jakości tego prawa, a skończywszy na metodach, jakimi się go broni, ton mediów, skala, ale i rodzaj tragedii, jakiej doświadczyli rodzice, w człowieku trzeźwo myślącym powinna budzić lęk, a co najmniej zdrową rezerwę przed wydawaniem ocen.

Kosiarz umysłów

W okołoaborcyjnym sporze domagamy się przede wszystkim prawa wyboru – rodzice „dziecka Chazana” mówili w wywiadach o ubezwłasnowolnieniu, jakiemu poddano ich w Szpitalu Specjalistycznym im. Świętej Rodziny. Za to zniewolenie obwiniają, personalnie, byłego już w tej chwili dyrektora. Tyle że hospitalizacja, jak każdy rodzaj skoszarowania, zwłaszcza w naszym kraju, zazwyczaj jest kafkowska z ducha i zaskakująco często pojawiają się interwencje, artykuły, wręcz całe kampanie mające na celu zwrócić uwagę – pytanie: dokładnie czyją? – że pacjent to też człowiek.

Gdyby chcieć analizować, jak to się dzieje, że pacjent staje się przedmiotem, trzeba by wymienić szereg czynników, które składają się na ten opresyjny system, jakim jest polska służba zdrowia. Sprawę prof. Bogdana Chazana natomiast relacjonuje się w sposób histeryczny, jako historię demonicznego katotaliba, religijnego kosiarza umysłów, który zanim ubezwłasnowolnił i unieszczęśliwił rodziców śmiertelnie chorego dziecka, przedtem zniewolił do współudziału w tym unieszczęśliwianiu podległy mu personel. Czyli ileś tam dziesiątków dorosłych, wykształconych, dobrze zarabiających specjalistów. Pogratulować skuteczności w rządzie dusz. Zaraz po tym, jak się w taką wizję, oczywiście, uwierzy.

Znam profesora Chazana, chociaż nie sądzę, żeby mnie pamiętał. Mimo że jest to wysokiej klasy specjalista, nie chciałabym, aby prowadził moją niezagrożoną ciążę – jestem zdania, że takimi ciążami powinny zajmować się położne, a nie profesorowie. Gdybym natomiast miała urodzić dziecko, które umrze w trakcie porodu lub niedługo po nim, profesor Chazan byłby znakomitą i pożądaną opcją.

W świecie poprawności politycznej nazwanie wrogiem kobiet kogoś, kto wykonuje zawód zaufania publicznego, to oskarżenie ciężkie i przykuwające uwagę. Możliwe jednak, że profesor Chazan wrogiem kobiet nie jest. Ta możliwość sprawiła, że zdecydowałam się na polemikę. A może nawet nie polemikę: po prostu chciałabym – taki mam zawód – coś opowiedzieć.

Pożegnalne zdjęcie

Miałam trzy podobnie ważne wydarzenia w życiu. Dwa razy urodziłam w ramach tych wydarzeń własne, do dzisiaj żywe dzieci, a raz umarło mi cudze dziecko. To cudze dziecko umarło mi właśnie u Chazana.

Kończyło się lato i mama Piotrka, tego mojego trzeciego dziecka, powiedziała, że to już zaklepane: 1 października rodzimy w Szpitalu im. Świętej Rodziny na Madalińskiego. Sama jej ten szpital poleciłam, kiedy w połowie ciąży zadzwoniła do mnie, jako do przedstawicielki jedynej chyba w Polsce niepaństwowej organizacji, dedykującej swoje działania matkom dzieci, które nie mają przeżyć ciąży lub porodu (a są jakieś państwowe?). Zadała pytanie: gdzie z dzieckiem z taką diagnozą (potwierdzoną, notabene, przez zgoła niekatolickie konsylium) ma iść. Z relacji kobiet, które zgłaszały się do naszego stowarzyszenia, wynikało, że jeśli gdzieś ronić/rodzić martwe dziecko, na NFZ, to najlepiej u Chazana. Nie było wtedy wielkiego wyboru, ale cieszę się, że mogłam ją pokierować chociaż na Madalińskiego. Teraz, kiedy na Madalińskiego dokonano – zgodnych z prawem i wołaniem opinii publicznej – zmian, nie wiem, dokąd miałabym ją odesłać. Zresztą już nie pomagam w tym stowarzyszeniu. Ale przedtem pomagałam. I byłam jedyną osobą, która dała się przekonać do robienia tzw. pożegnalnych zdjęć.

Miałyśmy znakomite wzorce ze Stanów. Wierzyłyśmy – nie wiem, dlaczego – że sprawdzą się również w Polsce. Nie sprawdziły się. Ale co się napatrzyłam, to moje. Napatrzyłam się przede wszystkim na wybór – tak, wybór – który w tamtym czasie stworzył kobietom ich obecny „wróg publiczny numer jeden”. A rozpaczliwą wagę tej możliwości wyboru doceniłam, odwiedzając i oglądając przy okazji mojej pracy w stowarzyszeniu inne warszawskie szpitale.

Nie będę podawać ich nazw przede wszystkim z tego względu, że opisuję sytuacje sprzed czterech, pięciu lat, i nie mam pojęcia, jak wygląda teraz ich przygotowanie do opieki nad kobietą tracącą dziecko w czasie ciąży, porodu lub krótko potem.

Pokój pożegnań

Dość powiedzieć, że wszystkie placówki, o których mówię, określane są jako renomowane, a niektóre wręcz kultowe. Znieczulenie na żądanie, kolorowe sale, chcesz, to rodzisz w wodzie, a jak odpowiednio zapłacisz, urodzą za ciebie. W 2008 r. trafiłam do jednego z tych szpitali, żeby zrobić zdjęcia dziewczynce, która już bliżej końca ciąży niż dalej rodzi się z letalnym zespołem Edwardsa. Nie był to śliczny bobas. I był to ten rodzaj fundamentalnego, wynikłego z wady genetycznej braku urody, który dla niektórych z naszych polityków wystarczyłby za powód, żeby nie mówić o tym dziecku „ono”, a „to”. Wyciągnięta z lodówki przez położną, która pogania matkę, ojca i mnie: „ale zróbcie to szybko, bo u nas nie ma takiego zwyczaju”, mała leży na metalowym blacie i wygląda tak, że nie pokazałabym jej moim dzieciom. Zresztą dla moich dzieci jest pudełko Raffaello, które daje mi matka dziewczynki, szybko, bo położna przypomina po raz kolejny, że u nich w szpitalu nie ma zwyczaju robić zdjęć dziecku, które kobieta nosiła kilka miesięcy pod piersią, dla którego planowała przyszłość i może już kupowała polisy posagowe. „Wie pani, jednak jest to uczucie z niczym nieporównywalne – urodzić człowieka” – zdąży mi jeszcze w przelocie powiedzieć matka dziewczynki z uśmiechem. Wiem. A jej uśmiech zapamiętam do końca życia.

Inny szpital. Dziecko już jest w kostnicy, pracownik wystawia nam trumienkę na korytarz. Korytarz, tak, słusznie kojarzy się z zerowym pozorem intymności i ciągłym tranzytem. Dziewczynka zmarła podczas porodu i jest szczelnie owinięta – ma za sobą, wnoszę z tego, co mówią rodzice, chyba nie do końca potrzebną sekcję. Noworodka trzeba porządnie rozciąć, żeby ją zrobić, więc mała jest owinięta, żeby się nie rozpadła. Matka wykleiła trumnę naklejkami z motylkami. Moje dzieci wyklejają takimi naklejkami ściany swoich pokoi. Pracownika kostnicy słusznie niepokoi nasza przedłużająca się obecność na korytarzu, u nich też nie ma takiego zwyczaju.

Podczas którejś takiej wizyty w kolejnym z warszawskich szpitali zaczynam rozumieć, że taki jest standard. Zaczynam też podejrzewać, że robię coś złego, a na te dzieci w ogóle nie powinno się patrzeć. No ale przecież w Stanach – próbuję sobie wytłumaczyć – przecież w Stanach to tak świetnie hula! I nie, nie jest to przemysł – wszystko w ramach wolontariatu, NGO, dokładnie jak u nas. I, naprawdę, do pożegnalnych zdjęć czy filmów nie wybiera się tylko tych dzieci, które wyglądają, jakby spały. Te, które wyglądają jak nadżarte przez krokodyla, też w pojęciu rodziców, personelu medycznego i fotografów zasługują na to, by się z nimi godnie pożegnać.

Na szczęście trafiam na Madalińskiego. To jedyny w Warszawie szpital, gdzie wydzielono (kosztem, o ile pamiętam, palarni) pokój, który nazwano pokojem pożegnań. Zaopatrzony najpierw w zwykłą lodówkę, a potem w profesjonalną chłodnię, ukrytą przed oczami rodziców i innych krewnych, którzy chcą się pożegnać z dzieckiem, krzesła i – tak, ale dlaczego miałoby to kogokolwiek dziwić? – krzyż na ścianie, pokój ten był świadkiem scen, które wielu nie mieściłyby się w głowie.

Kobiety przynosiły w foliowych torebkach płatki kwiatków, które sypały do malutkich trumienek swoim dzieciom, w których tylko wykwalifikowany patolog dopatrzyłby się ludzkich cech i które w normalnym szpitalu poszłyby do spalarni razem z pooperacyjnymi odpadami. To dyrektor Chazan umożliwił im to sypanie kwiatków na sczerniałe, zmacerowane ciała ich wytęsknionych dzieci. Przypominam: Chazan, ten wróg kobiet.

To nie jest obrona

Przychodzi jesień i ma się urodzić Piotrek. Piotrek praktycznie nie ma serca. W każdym razie nie ma takiego serca, które pozwoliłoby mu przeżyć, nie nadaje się też do żadnych przeszczepów, umrze w trakcie porodu albo zaraz potem. Tak się składa, że matka Piotrka jest katoliczką. Mnie się na początku wydaje, że ona ma nadzieję na cud, ale im dłużej trwa jej ciąża, tym dobitniej dociera do mnie, że nadzieja na cud to nie jest to, co nią kieruje. Ona po prostu chce urodzić swoje skazane na śmierć dziecko. Nawet bez nadziei. Cóż, ostatecznie nadzieja to jest dopiero pierwszy stopień, potem jest wiara, a potem – wiadomo.

Piotrek rodzi się w efekcie cesarskiego cięcia. Nikt nie będzie zmuszał dziecka śmiertelnie chorego na serce, żeby się rodziło drogami natury. Piotrek jest rudy i prześliczny. Jest przy nim matka, ojciec, ksiądz i ja. Niebagatelne jest też, że poprzednie dziewięć miesięcy życia małego było sielanką, nawet jeśli jego rodzice miewali chwile rozpaczy. Ciągi rozpaczy. Ale i teraz nie dzieje mu się żadna krzywda poza tym, że jest, oczywiście, martwy. Lecz to nie Chazan mu tę krzywdę wyrządził, prawda?

Moje zdrowe, żywe dzieci nie rodziły się otoczone taką miłością, wyrażającą się w pieczołowitości, solenności podejścia do tego, co się dzieje, u wszystkich osób dramatu. Przy swoich porodach byłam nieco zmęczona, personel jechał na rutynie, wiadomo: dzieci się rodzą co chwila. Co chwila też umierają. Tylko szaleniec domagałby się wyjątkowego traktowania, czy choćby szacunku, gdy dzieje mu się jedna z tych tak popularnych wśród ludzi rzeczy, jak narodziny bądź śmierć. U profesora Chazana nie trzeba się było tego domagać, sam na to wpadł. Umożliwił kobietom wybór, którego nie miały wtedy w większości szpitali.

Pomyli się ten, kto odczyta mój tekst jako jego obronę, nawoływanie do kontynuowania ciąży za wszelką cenę, utyskiwanie na znieczulicę w szpitalach, zawoalowaną krytykę in vitro – nie, ten tekst jest prośbą, abyśmy w dyskursie publicznym nie używali zwrotów, których nie rozumiemy, tylko dlatego, że są retorycznie skuteczne, nie wypowiadali się w sposób ogólny o sprawach, których szczegółów nie znamy, i żebyśmy, jeśli sami chcemy mieć wybór, również innym ten wybór dawali. Więc prawdopodobnie powstał bez sensu.

JUSTYNA BARGIELSKA (ur. 1977) jest poetką i prozaiczką, dwukrotną laureatką Nagrody Literackiej Gdynia i finalistką Nike. Działała w Stowarzyszeniu Rodziców po Poronieniu. Utracie dziecka poświęciła książkę „Obsoletki” („Obsoletki jak szarytki, oblatki, zakon albo sekta – tłumaczy. – Sekta kobiet, które łączy to, że dowiedziały się, co znaczy gravid obsoleta”). O śmierci płodu/dziecka (autorka nie rozstrzyga między skłóconymi politycznymi dyskursami) pisała z miłością i grozą, penetrując niechętnie odwiedzane przez nasz język rejony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2014