Cebulaki mojej matki

Wojciech Pszoniak, aktor: Mam pod powiekami swój film o Lwowie, który podświadomie czasem sobie puszczam. Rozmawiał Tadeusz Lubelski

01.06.2011

Czyta się kilka minut

Tadeusz Lubelski: Przyjechał Pan do Gliwic ze Lwowa, z rodzicami i dwoma starszymi braćmi, w 1946 roku, kiedy miał Pan cztery lata. Nie zdążył więc Pan zaznać legendarnego Lwowa przedwojennego, który cieszył się opinią najradośniejszego z polskich miast. Czy pamięta Pan Lwów choć trochę?

Wojciech Pszoniak: Dziecko zapamiętuje obrazy. Pamiętam, jak podczas nalotów - naturalnie nie wiem już których - zbiegaliśmy do piwnicy, i siedzieliśmy tam przy świeczkach. Pamiętam kamienicę, z której wyjeżdżaliśmy, cofniętą od ulicy. Pamiętam też oczywiście przyjazd do Gliwic, w wagonach bydlęcych. Podróż trwała chyba miesiąc; co jakiś czas maszynista się zatrzymywał i mówił, że jak nie dostanie spirytusu, czyli praktycznie bimbru, to nie pojedzie dalej. Zwoływała się delegacja pasażerów, udawała się do najbliższej wsi i wracała z alkoholem; dopiero wtedy pociąg ruszał. Takie rzeczy pamiętam.

Czyli raczej obrazy grozy niż sam Lwów?

Nie, z samego Lwowa tylko obraz kamienicy. Ale musiałbym braci zapytać o jej adres. - Czy to była ulica Akademicka, czy Dwernickiego? - nie wiem, przy której ostatnio mieszkaliśmy.

Akademicka? To znaczy korso, lwowskie Champs-Elysées...

No tak, matka była przyzwyczajona do komfortu. Jako dziecko mieszkała z dziadkami w apartamencie, złożonym z dziesięciu pokoi w amfiladzie, we Lwowie na Bogdanówce. Przez tych dziesięć pokoi przebiegał dywan; jego szczątki leżały potem u nas w Gliwicach pocięte przed łóżkami. Dziadek, który był Węgrem i nazywał się Babisz, studiował chemię w Wiedniu, a we Lwowie został dyrektorem i głównym chemikiem fabryki wódek Baczewskiego, specjalistą od likierów; słynny Goldwasser to był jeden z jego przepisów.

Dziadek z babcią zamieszkali po wojnie pod Poznaniem, a rodzice trafili do Gliwic. Mój ojciec, jako odpowiedzialny za jeden z ostatnich transportów, po przyjeździe na miejsce mógł sobie wybrać willę; tam były "jeszcze ciepłe" naczynia po niemieckich użytkownikach, ale ojciec, który był kryształowo uczciwym człowiekiem, uważał, że mu nie wypada. Zamieszkaliśmy w końcu przy ulicy Arkońskiej 7, w trzypokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze, z trójkątnym wykuszem; z tyłu był ogród, który mój ojciec uwielbiał. W tej samej kamienicy zamieszkało zresztą wielu innych pracowników Politechniki (ojciec kierował uczelnianą biblioteką); nad nami państwo Zagajewscy z małym Adamem.

I zaczęło się życie w mitologii utraconego miasta?

Do fizycznego, realnego Lwowa nigdy nie pojechałem i nie pojadę. On już nie ma nic wspólnego z moją rzeczywistością. Wszyscy, którzy zobaczyli Lwów, są zachwyceni. Ale Tadeusz Różewicz mi kiedyś powiedział: "Co ty mówisz o tym Lwowie? To są już tylko mury. Ludzie tworzą miasto". Mam albumy, mam piękną starą mapę Lwowa, którą dostałem niedawno. Jest na niej widoczna fabryka Baczewskiego. Matka mi opowiadała, że kiedy wybuchła I wojna, kule trafiały w cysterny, z których lał się spirytus. Ludzie podbiegali i nalewali go sobie do wiader. Mam więc pod powiekami swój film o Lwowie, który podświadomie czasem sobie puszczam.

Podobno kiedy zapytali hrabinę Branicką, jak znajduje dzisiejszy Wilanów, czy ładniejszy niż ten, który jej kiedyś odebrano, ona odpowiedziała, że w ogóle się tam nie wybiera. Ja to traktuję podobnie.

To jest świadomość utraconej własności, prawda?

Ta świadomość skróciła życie mojemu ojcu. Umarł z nostalgii. A umarł młodo, miał raptem 64 lata. Miał wprawdzie i inne, bardziej praktyczne powody - stracił pracę, kiedy nie chciał zapisać się do partii. Ale tak naprawdę, to nie mógł pogodzić się z utratą Lwowa. Mówił, że gdyby mógł, to wziąłby ręczny wózeczek i poszedłby tam piechotą. Matka co innego - miała stosunek bardziej pragmatyczny: są dzieci do wychowania, trzeba pójść coś kupić, coś załatwić... Ojciec przed wojną marzył o tym, żeby mieć własny dom. Kupił teren na Wysokim Zamku z pięknym widokiem na Lwów. Robotnicy mieli zacząć budowę 1 września 1939 roku. Architekt, przyjaciel ojca, zrobił mu projekt, którym ja potem, w Gliwicach, bawiłem się jako dziecko. Plany domu były trzymane na wierzchu, ja sobie na nich coś rysowałem, gryzmoliłem. Myślę czasem, że gdyby się zachowały - to w imię pamięci ojca wybudowałbym dziś taki dom.

Co zdołali przywieźć z sobą do Gliwic? Pamiętam garnitury ojca i etolę matki. Szczątki dywanu, o których mówiłem. A także portrety olejne babci i dziadka, ale wszystko w rodzinie było do tego stopnia rozregulowane, że one stały w piwnicy, obok węgla i kartofli.

Jak to wszystko działało na Pana? Bardziej Pan był po stronie tęsknoty ojca czy praktycyzmu matki?

Ja tego nie rozumiałem. Dziecko żyje w swoim niezależnym kosmosie. Do rodziców przychodzili znajomi ze Lwowa i w ich rozmowach Lwów był nieustannie obecny. Wszystkie ciotki, ale to były nie tylko lwowianki - niektóre pochodziły ze Stryja, Stanisławowa czy Gwoźdźca koło Kołomyi, w którym urodził się mój ojciec. Był też taki muzyk Wiktor Kolankowski, wybitny organista, o rok starszy od mojego najstarszego brata. Mama zaprzyjaźniła się z panią Kolankowską, matką Wiktora, jeszcze w Parku Stryjskim, i ona potem ze swoją siostrą odwiedzała rodziców w Gliwicach. Stopniowo zaczynałem czuć, że ten Lwów stanowi problem.

Ale w Gliwicach z tą melancholią utraty musiał przecież współzawodniczyć duch nowej, powojennej energii? Starzy lwowiacy odtworzyli swoją Politechnikę, a właściwie - stworzyli ją od nowa.

Lwów pozostał w ludziach. Pamiętam z dzieciństwa pana Saniarza, który był naszym stróżem jeszcze we Lwowie. W Gliwicach hodowaliśmy w ogrodzie króliki; on do nas przychodził je sprawiać, to znaczy zabijał i przygotowywał do spożycia, bo ojciec się tego nie tykał. Pan Kozak, inżynier chemik, odwiedzał nas, żeby zrobić w domu mydło. Lwowska niania mojego najstarszego brata zamieszkała w Gliwicach na Stawowej ze swoim mężem, charakterystycznym wysokim mężczyzną, który miał zakład fotograficzny. Do tego jeszcze doktor Tomaszewski, który był nauczycielem, ale tak kochał dzieci, że został pediatrą. Był naszym lekarzem rodzinnym. Mieszkał w Zabrzu, jeździliśmy do niego na wizyty tramwajem.

Równocześnie jednak odczuwało się pewnego rodzaju degradację. Mój najstarszy brat, Jerzy, postanowił zostać wojskowym. Uparł się; zmieniły się czasy, wojna wybuchła, a on dalej chciał być oficerem. Ojciec, który był spokojnym człowiekiem, nie mógł sobie z tym poradzić. I powiedział mu tylko: "Nie mam do ciebie zdrowia, zrobisz, co zechcesz. Ale musisz przedtem zdać maturę". On zdał maturę i wyjechał do Poznania, do Szkoły Oficerskiej Wojsk Pancernych. Był jedynym, który miał maturę. Taki to był poziom.

Jednak szkoła, do której obaj w różnych latach chodziliśmy, przy ulicy Zimnej Wody, nazwanej tak na pamiątkę uzdrowiska pod Lwowem, była przyzwoita.

Owszem, swoją polonistkę, panią Zdobylak, która była wychowawczynią naszej klasy, wspominam z wdzięcznością. W książce swoich wspomnień pedagogicznych opisała Wojtusia, jednego ze swoich uczniów. Po jej śmierci pewna pani przysłała mi ją do Paryża.

Generalnie jednak, ta Zimna Woda źle mi się kojarzy. Wieloletnia dyrektorka tej szkoły, Jadwiga Fligierowa, niedawno zresztą zmarła, zmieniła moje życie. Nie przyjęła mnie do liceum, bo dostałem na koniec podstawówki czwórkę ze sprawowania i kazała mi powtarzać klasę. To było dla mnie tak straszliwe upokorzenie, że rzuciłem szkołę i postanowiłem pójść do wojska. A potem, kiedy zostałem już znanym aktorem, ona przyszła na spotkanie ze mną, zorganizowane w Klubie na Politechnice. Powiedziałem do niej: "To wszystko przez panią". Ale gdyby mnie pan spytał, czy mam do niej żal, to dzisiaj bym powiedział, że nie. Gdyby nie ona - wszystko potoczyłoby się normalniej: zdałbym przy tej Zimnej Wody maturę i może nie trafiłbym do teatru.

Wspomina Pan w rozmowach z Michałem Komarem, że gliwicki dom przy ulicy Arkońskiej 7, w którym mieszkał Pan z innymi lwowskimi uchodźcami, to była enklawa, a wokół rozpościerał się obcy świat. Ale czy nie czuło się, że ten obcy świat to jest czyjeś miejsce?

Powiem panu, co się czuło. Pamiętam, że w sąsiedniej klatce schodowej było kilka rodzin śląskich autochtonów: państwo Szymichowie, których syn chodził ze mną do szkoły muzycznej; ja grałem na skrzypcach, a on na wiolonczeli. Było jeszcze małżeństwo na pierwszym piętrze, uroczy ludzie; on miał w piwnicy warsztat z różnymi narzędziami, zaglądałem tam, okienko było zawsze otwarte, białe, wymyte. Kiedy się tam wprowadziliśmy, wszędzie była uderzająca czystość: ogródki, parkaniki, piwnice, klamki.

Musiałby pan to zobaczyć po dziesięciu latach naszego gospodarowania... Wszystko zaczęło być brudne, powyrywane, byle jakie. Jeden sobie pomalował witrynę na swój kolor, drugi na swój, jeden sobie zrobił takie drzwi, drugi całkiem inne. Odrapana klatka schodowa ze schodzącym lakierem, pozrywane wizytówki. Miejscowi musieli odczuwać, że wkroczył do nich Wschód.

Czuł Pan wstyd wobec państwa Szymichów?

Tak. Pamiętam, że się o tym w domu mówiło. Na to była wyczulona zwłaszcza moja matka; nie uznawała bylejakości. We Lwowie był cieć, który pilnował porządku, a jego żona myła klatkę schodową. Po wojnie tego zabrakło.

Czyli to był też efekt nowego systemu. Ale czy ten cały miszmasz dwóch mieszczaństw o różnych tradycjach, lwowskiego z miejscowym, dawał w Gliwicach jakąś nową wartość?

Myślę, że wtedy nie. Moja matka, z nie wiem skąd wziętą pogardą, mówiła: "a to Niemra". Być może z podobnego przeświadczenia, z jakim niedawno wygłupił się Kaczyński, że Ślązacy to Niemcy. Mój ojciec tego nie miał. A mama tak. Może inaczej wyrażała swoje nieszczęście. Ja na przykład bardzo lubię Śląsk. Moja żona Basia jest Ślązaczką, pochodzi z Rudy Śląskiej. Czasem do niej mówię: "Ale by cię pokochała! Ale bym jej zrobił niespodziankę, że ze Ślązaczką się ożeniłem".

Bo ożenił się Pan już po śmierci Mamy?

Tak. Wie pan, na pewno by powiedziała: "To jesteś ty, a Basia to co innego".

Ambiwalentne uczucia wzbudza w nas to dziedzictwo. Pamiętam taki moment, z połowy lat 70., z okresu "Hubala". Szedłem ulicą Szpitalną i zauważyłem, jak władczo Ryszard Filipski stara się zatrzymać taksówkę; pomyślałem: "Ach kresowiacy! Lwowiak Filipski i wilnianin Poręba. Aleby nam urządzili życie!".

Prawda? Lepiej uciekać! Natomiast nie jestem w stanie sobie wyobrazić - bo tak naprawdę tego przecież nie przeżyłem - co to znaczy stracić miasto. To musi być straszna trauma. Z zazdrością patrzę czasem na swoich francuskich albo angielskich przyjaciół. Kręciłem niedawno film w Southampton, oglądam dom wynajęty do zdjęć - piękny, z kamienia - patrzę na datę: 1514. Pytam właściciela: "A kto tu wtedy mieszkał?", a on: "No jak to, kto? Moja rodzina!".

Gdyby rodzice nie musieli opuścić Lwowa, pewnie bym tam został. Ale stało się, jak się stało. Przeszło trzydzieści lat mieszkam w Paryżu, mam w nim swoje ulice, swoje sklepy. Lwowskie ulice, Park Stryjski mam na zdjęciach, które robił ojciec. Uratowały się nawet dwa dagerotypy moich prapradziadków; stoją na kominku. Miałem dwie popielniczki, z których jedną stłukła mi służąca, lampę na biurko, już z innym abażurem, srebrną łyżeczkę, którą dostałem na chrzciny... i to wszystko.

Kiedy Pan, paryżanin od trzydziestu lat, rozmawia z paryżaninem od pięciuset lat - odczuwa Pan żal, zazdrość? Czy może także element przewagi?

Żal, na pewno. Zazdrość mogę odczuwać także wobec poznaniaków albo krakusów. To dwa polskie miasta, w których zachowana jest ciągłość, bo nie ma w nich tylu zniszczeń, architektonicznych i ludzkich.

Ciągle się zastanawiam, czy ten żal wygnańca równocześnie coś buduje?

Tak, absolutnie. Zrozumiałem w pewnym momencie, że wszystkie złe doświadczenia, wszystkie bóle i porażki, wyszły mi na dobre. Byle mnie nie zabiły. Wszystko, włącznie z upokorzeniem ze strony dyrektorki szkoły, w wyniku którego mając trzynaście lat, poszedłem do wojska. Chłopak z mieszczańskiego domu, w którym wszystko miało swoje miejsce i było się karconym, kiedy się zagwizdało w domu albo szklankę z wodą położyło na książce, nagle trafił na dwa lata do pułku czołgów. Po dwóch latach takiej zaprawy stałem się - w porównaniu z moimi rówieśnikami - dojrzałym człowiekiem. Przypuszczam, że wyrzucenie kogoś na zawsze z jego miasta daje równie piętnujące doświadczenie.

To wszystko przełożyło się zapewne na Pana aktorstwo. Mam przeświadczenie, że w swojej najsłynniejszej roli filmowej - Moryca Welta w "Ziemi obiecanej" Wajdy - gra Pan nie tyle Żyda, ile człowieka wykorzenionego, który szuka dla siebie formy. I że ten problem zbliża Pana do obu Pańskich filmowych przyjaciół.

Tu znów musimy wrócić do Lwowa. Bogdanówka, gdzie wychowała się moja matka, to była dzielnica żydowska. Pamiętam, że jeszcze w Szkole Teatralnej, kiedy występowałem w sztuce Babla, pierwszy raz doszło do mnie to pytanie, z ust profesor Zofii Jaroszewskiej: "Skąd Pszoniak tak umie grać Żyda, sam nie będąc Żydem?". Ale ja rosłem w takiej atmosferze. W dzielnicy matki nie było gojów i mama miała tylko koleżanki Żydówki. Przeżyła więc Holokaust na swój sposób: straciła wszystkie koleżanki i swoją najbliższą przyjaciółkę, Cesię Gruder.

Może dlatego tyle we mnie zostało z tamtej kultury? Swój pierwszy krakowski wiersz napisałem, chodząc po opustoszałym Kazimierzu. Kazimierzu bez Żydów. Myślałem o tym parę dni temu, będąc ze spektaklem w Kaliszu - starym polskim mieście, w którym Żydzi stanowili przed wojną jedną trzecią mieszkańców. Bylibyśmy dziś innym społeczeństwem, gdyby Żydzi z nami pozostali.

A co zostało Panu po rodzicach?

Ojciec zostawił mi swój smutek, a matka - miłość do teatru. Jako dziewczynka jeździła do Opery Lwowskiej powozem z dziadkiem, mającym tam stałe miejsce. Zbierała libretta i programy, mam w Warszawie jej kolekcję. Uratowały się skrzypce dziadka, na których uczyłem się grać. Na tych pamiątkach zbudowana jest moja lwowskość. Na pamiątkach i na stosunku rodziców do tych pamiątek. Na ich miłości do tego miasta.

Na intonacji, która Panu została. A to już w Pana pokoleniu rzadkie.

Kiedyś miałem silniejszy ten zaśpiew. Ale mój brat Antoni, aktor, ostrzegł mnie: "Słuchaj, jak będziesz tak zaciągał, to nie zdasz do szkoły teatralnej". I ja, dla złamania tego akcentu, zacząłem opowiadać w kabaretach śląskie dowcipy, za którymi przepadam zresztą.

O Willim Masztalskim? Bardzo chętnie bym posłuchał.

Opowiem panu przy okazji. Wracając do lwowskości - ona jest oparta także na przepisach. Gotuję według książki Monatowej, na której się wychowałem. Matka też wcześnie umarła, podobnie jak ojciec, i nie zostawiła mi przepisów na żydowskie cebulaki, które robiła rewelacyjne. Ale ja tak długo prosiłem mamę mojej żony, tak długo jej opowiadałem, jak to robiła moja matka, że mama próbowała, próbowała, aż powiedziałem: to jest to. Odzyskałem więc przepis.

W tych odzyskanych żydowskich cebulakach Śląsk zjednoczył się ze Lwowem...

Wojciech Pszoniak (ur. w 1942 r. we Lwowie) jest jednym z najwybitniejszych i najbardziej znanych polskich aktorów ostatniego półwiecza. Dorastał w Gliwicach, ukończył szkołę aktorską w Krakowie, występował m.in. w krakowskim Starym Teatrze oraz w Teatrze Narodowym i Teatrze Powszechnym w Warszawie, w filmach Andrzeja Wajdy, Jerzego Kawalerowicza i Andrzeja Żuławskiego. Od lat 80. mieszka w Paryżu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Gliwice (23/2011)