Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po dawniejszych, przeważnie złych doświadczeniach z rocznicowymi przedsięwzięciami Polskiego Baletu Narodowego (do dziś wzdrygam się na wspomnienie grafomańskiego „Chopina”, którego nie uratowały nawet ofiarne wysiłki tancerzy), na „Casanovę w Warszawie” wybierałam się do TW-ON pełna obaw. Także z powodu tytułu, przywodzącego na myśl niezbyt fortunne skojarzenia z filmową komedią Stanisława Lenartowicza. Kolejna premiera warszawskiego zespołu baletowego tym razem wpisała się w nurt obchodów 250-lecia teatru publicznego w Polsce. Autor libretta Paweł Chynowski oparł je (jak sam podkreśla, luźno) na pamiętnikach weneckiego uwodziciela, który wprawdzie do przedstawień Operalni Saskiej nijak się nie przyczynił, ale istotnie spędził w Warszawie kilka miesięcy na przełomie 1765 i 1766 r., i jak na swoje możliwości, stosunkowo niewiele narozrabiał. Być może dlatego, że płeć żeńską uznał „w ogólności za brzydką” w naszej krainie.
Obracał się za to w kręgu włoskich tancerzy baletu królewskiego i nawiązał szereg znajomości z polskimi arystokratami. I o tym właśnie – o intrygach zazdrosnych balerin, kontaktach z warszawską masonerią i konflikcie z awanturnikiem Branickim, późniejszym współtwórcą konfederacji targowickiej – opowiada balet Chynowskiego w choreografii Krzysztofa Pastora. Elegancki, stylowy, wyreżyserowany w nieco staroświeckich, ale wybornych pod względem rzemiosła teatralnego dekoracjach Gianniego Quaranty (laureata Oscara za scenografię do filmu „Pokój z widokiem” Jamesa Ivory’ego, pamiętnego też ze współpracy z Franco Zefirellim przy filmowej wersji „Traviaty”).
Adaptacja wydarzeń z epoki jest istotnie luźna: Casanova pojedynkował się z Branickim nie na szpady, tylko na pistolety. Ukrywał się później w klasztorze reformatów, nie – wśród ponętnych mniszek. Twórcy baletu podjęli jednak celną decyzję, by nagiąć fakty do wymogów konwencji tanecznej, tworząc swoisty kolaż stylów, znakomicie zgrany z charakterem poszczególnych scen (ekspresjonistyczny epizod masoński w stylu Kurta Joosa; „filmowa” sekwencja pojedynku ze świetnie wykorzystanym efektem zwolnionego ruchu). Dramaturgia chwilami szwankuje, zwłaszcza w I akcie, z upływem czasu akcja nabiera jednak tempa i po przesileniu rozładowuje się w sennym, niejednoznacznym, przepięknym wizualnie epilogu.
Ci, którzy oczekiwali popisów wirtuozerii w duchu ubiegłorocznego „Don Kichota”, mogli się poczuć rozczarowani. Kręcili też nosem moderniści. A ja się naprawdę cieszę, że na warszawską scenę baletową trafiła wreszcie jakaś fabuła: porządnie opowiedziana językiem tańca, osadzona w klimacie epoki, z wyraziście zarysowanymi postaciami (brawa dla Vladimira Yaroshenki w partii tytułowej i Maksima Woitiula w roli Branickiego). Szkoda tylko, że oprawa muzyczna, złożona przez Jakuba Chrenowicza z utworów Mozarta, zabrzmiała pod jego batutą tak kanciasto i nieudolnie. To, co dobywa się z fosy orkiestrowej, zbyt często bywa „w ogólności brzydkie” w tym pięknym teatrze. ©
CASANOVA W WARSZAWIE – balet w dwóch aktach, libretto Paweł Chynowski na motywach pamiętników Giacoma Casanovy, choreografia i reżyseria Krzysztof Pastor, wykonawcy Polski Balet Narodowy i Orkiestra Teatru Wielkiego – Opery Narodowej.