Cała prawda w gminach

Wybory do samorządów to nie „ostatnia bitwa o demokrację”, lecz raczej okazja do zderzenia partii z ich własnymi wyobrażeniami na swój temat.

01.10.2018

Czyta się kilka minut

Konwencja programowa PiS w Rzeszowie, 3 września 2018 r. / PATRYK OGORZAŁEK / AGENCJA GAZETA
Konwencja programowa PiS w Rzeszowie, 3 września 2018 r. / PATRYK OGORZAŁEK / AGENCJA GAZETA

Wszystkie główne siły polityczne stanęły już w szranki – zarejestrowały w wyborach samorządowych kandydatów i otrzymały numery list wyborczych. Media pełne są sondaży i można już wychwycić generalny obraz tego, jak zapowiadają się ostatnie tygodnie kampanii. Jest on znacznie bardziej stonowany, niż starają się go przedstawić rozgorączkowani uczestnicy krajowego sporu. Przekonanie, że za wszystkie sznurki pociągają ogólnopolscy liderzy, na razie ma bardzo mało podstaw.

PiS musi więcej

Bez wątpienia w medialnym przekazie ogólnopolskim dominuje wyobrażenie, w którym PiS jest głównym graczem. Nie dlatego, że ma w samorządach całą władzę – wszyscy wiedzą, że nie ma – ale dlatego, że chciałby taką zdobyć. Źródło aspiracji partii rządzącej jest oczywiste. U kogoś, kto osiągnął w skali ogólnokrajowej taki sukces jak PiS w 2015 r. i jest liderem sondaży, rodzi się naturalna potrzeba poszerzenia swojej władzy. Bardzo podobnie wyglądała sytuacja Platformy Obywatelskiej po sukcesie wyborczym w 2010 r. Ona również podejmowała próby zwiększenia swojego stanu posiadania w samorządach i tworzyła przekonanie, że ma w garści wszystkie sznurki. Rozbuchane oczekiwania skończyły się wieloma niepowodzeniami i frustracją. Generalnie PO zachowała swój stan posiadania, w jednych miejscach coś zyskując, w innych zaś tracąc. Za każdym razem przesądzały o tym indywidualne starcia, a nie osobiste zaangażowanie premiera.

Dziś historia się jakby powtarza. Padają z ust rządzących nawet podobne argumenty, tylko wyrażane w znacznie mniej zawoalowany sposób. Znów sugeruje się, że gminy, gdzie lokalną władzę sprawują ludzie z innych opcji niż rządząca, będą mieć gorzej. Jarosław Kaczyński zarzucając samorządom, że „warczą na władzę”, wywołuje natychmiast skojarzenie z historią o psie, który wpadł do gabinetu lustrzanego. Widząc wszędzie wokół psy, zawarczał, one odwarknęły, a przecież wystarczyło zamachać ogonem – to znaczy zająć bardziej otwartą postawę, nie traktować samorządów jako wrogiego środowiska, co do którego nie wiadomo, czy chce się je raczej opanować, czy unicestwić.

Taka strategia PiS względem samorządów częściej pomnaża szeregi przeciwników, niż pozwala coś zyskać. Różnica z 2010 r. nie polega jednak tylko na tym, że konkurencyjne ośrodki władzy bardziej irytują liderów PiS. Wyjściowy stan posiadania partii w samorządach jest tak słaby, że tylko jego zachowanie byłoby uznane za deprymującą klęskę.

Będzie uczciwie

Wygórowane aspiracje łączą się z obawą, że PiS będzie się rozpychał łokciami tak, jak w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, mediów publicznych czy Sądu Najwyższego. Takie przypuszczenia towarzyszyły zmianom samorządowej ordynacji przeprowadzanym ubiegłej zimy. Jednak pomimo wszystkich obaw i zastrzeżeń nic nie wskazuje na to, by miały się pojawić jakiekolwiek zagrożenia dla uczciwości wyborów. Newralgiczny moment, jakim jest rejestracja i nadawanie numerów list, przyniósł zaskakującą sytuację. To partia rządząca miała kłopot z rejestracją – do tego w swoich matecznikach wyborczych na Podkarpaciu, w Jaśle i Przemyślu. Zastrzeżenia zgłaszali komisarze powołani już w trybie nowej ustawy i zgłoszeni przez ministra spraw wewnętrznych. Jeśli zatem wcześniej mogły zaistnieć obawy co do ich bezstronności, to tego typu sytuacje powinny je rozwiać. W każdym razie nie pojawiły się żadne sygnały o podobnych problemach z rejestrowaniem list zgłaszanych przez opozycję.

Kolejna różnica wynika ze swoistego szpagatu, który politycy PiS muszą robić wobec efektów kalendarza wyborczego. Przed trzema laty przejmowali władzę na fali niezadowolenia, lecz teraz trudno im się określić: czy mają ogłosić wygaśnięcie tej fali dzięki własnym sukcesom, które głoszą co dzień bez względu na to, czy są realne i wynikają z ich działań, a zatem przenieść się na wznoszącą falę społecznego zadowolenia? Czy raczej podkreślać to, jak źle się dzieje, na co remedium mogłoby być przekazanie władzy w społecznościach lokalnych właśnie im? Tyle tylko, że ta druga strategia może rodzić istotny dysonans. Bo przecież w opowieści rządu kraj wreszcie kwitnie i tylko rozhisteryzowana opozycja robi co i rusz z igły widły.

Szanse na masową wymianę władzy są wątpliwe, bo wyborcy odsuwają lokalnie rządzących „za całokształt” sytuacji. O wiele słabiej działa na nich przekaz „źle nie jest, ale mogłoby być dużo lepiej”. Natomiast nie zwykli nagradzać kandydatów za to, że ludziom z tej samej partii gdzie indziej idzie dobrze. Bardziej już to działa w drugą stronę – niepowodzenia władzy w jednych miejscach mogą odbić się czkawką w innych. Ale nawet z chwaleniem się lokalnymi sukcesami PiS ma problem.

Kłótnie w rodzinie

Jeśli spojrzeć na kandydatów z dziesięciu największych miast, w których PiS wygrało wybory w 2014 r., to okaże się, że obraz jest daleki od wizji zwartych szeregów wojowników „dobrej zmiany”. Te dziesięć miast to nie są metropolie – mają poniżej 100 tys. mieszkańców, zaczynając od Nowego Sącza, a kończąc na Wieliczce. W połowie są to byłe miasta wojewódzkie: Łomża, Zamość, Siedlce i Biała Podlaska, a druga połowa to spore miasta powiatowe – Bełchatów, Zgierz, Tomaszów Mazowiecki i Stalowa Wola. Z tych dziesięciu miast jedynie w trzech zwycięzcy z 2014 r. ponownie walczą o władzę pod tym samym szyldem.

W każdym z tych trzech miast, w których przed czterema laty wygrali urzędujący już wcześniej włodarze, partia rządząca ma problemy. Stosunkowo najprostsza jest sytuacja w Siedlcach, gdzie z kandydowania zrezygnował poprzedni, wieloletni prezydent, a na jego miejsce startuje szef partii w okręgu. To, że jest synem ministra energetyki, jest już jednak pewnym punktem zaczepienia dla ewentualnych konkurentów. Nie jest to wszak oczywiste dla partii, której jednym z głównych haseł jest zwalczanie lokalnych sitw. Odejście poprzedniego prezydenta poprzedzone zostało jego porażką w wyborach władz partii, źródeł konfliktu nikt jednak opinii publicznej nie wyjaśnił.

Głośny konflikt dotyczący sukcesji wybuchł w największym z tej dziesiątki – w Nowym Sączu. W wyborach zmierzy się tam co najmniej trójka kandydatów związanych z PiS. Oficjalna kandydatka partii, żona wpływowego posła; była radna PiS, która w proteście przeciw tej kandydaturze postanowiła startować samodzielnie, oraz kandydat popierany przez odchodzącego, wcześniejszego prezydenta z tej partii. Jeszcze dalej poszły sprawy w Wieliczce, Łomży, Zgierzu i Bełchatowie, gdzie urzędujący włodarze rozstali się z partią w atmosferze konfliktu, ta zaś wystawiła przeciwko nim konkurentów. W Tomaszowie niegdysiejszy kandydat PiS wystartował z poparciem partii, ale tworząc osobny komitet.

Nawet jeśli w jednym z tych miast, Stalowej Woli, zwycięzca poprzednich wyborów Lucjusz Nadbereżny jest wschodzącą gwiazdą partii i w wybijający się sposób zabiera głos na jej konwencji, to jednak ogólny obraz sytuacji w całej dziesiątce jest daleki od opowieści o zwartej organizacji przejmującej twardą ręką kontrolę nad Polską. Nie zmienia to faktu, że pewność siebie partii rządzącej nie pozwala konkurentom na obojętność. Wybory samorządowe są dla partii opozycyjnych walką o życie – szczególnie w przypadku PSL – i wielokrotnie wykazują one z tego powodu panikę. Niejeden włodarz ogólnokrajową polaryzację próbuje zaprząc do swoich wyborczych strategii. Tu układ ścieżek jest jeszcze bardziej zatarty, co wcale nie znaczy, że nie prowadzą one do sukcesu.

Schować szyldy

Wysokie aspiracje PiS i daleko posunięta ostrożność po stronie opozycji widoczne są na przykładzie liczby kandydatów, jaką każda partia rejestruje. PiS już w poprzedniej kadencji miało ich najwięcej, więcej niż partie poprzedniej koalicji rządzącej razem wzięte (choć nadal w mniej niż połowie gmin). Obecnie liczba kandydatów z partii rządzącej wzrosła o jedną piątą, ale nadal nie doszła do połowy wszystkich gmin. Natomiast bardzo wyraźnie, o ponad jedną trzecią, spadła liczba przypadków, w których PO i PSL rejestrują swych kandydatów pod szyldem ogólnopolskim. Jeszcze większa zmiana widoczna jest w przypadku SLD, który ze skromnej puli 10 proc. gmin, gdzie wystawił kandydatów otwarcie, doszedł do raptem 3 proc. – to już jest wąski margines.

Różne strategie biorą się z tego, że po stronie opozycji znacznie ważniejsze wydaje się utrzymanie samej władzy niż promocja ogólnokrajowego szyldu. Dlatego ludzie związani z tymi partiami, którzy znacznie częściej sprawują lokalną władzę niż politycy związani z PiS, rejestrują się jako kandydaci niezależnych komitetów. To racjonalna strategia w obliczu faktu, że w wyborach samorządowych idą głosować setki tysięcy „nowych” wyborców, niezainteresowanych wcale ogólnopolską polityką. A przecież twardy elektorat partii sejmowych i tak rozpozna swoich, choćby poutykanych na liście niezależnego komitetu.

PiS, startując z pozycji pretendenta, dużo częściej usiłuje wygrać również w zupełnie innej dyscyplinie. Walczy o to, by zaistnieć i zdobyć punkty przed przyszłorocznymi wyborami. Dlatego jego kandydaci wyraźnie częściej startują otwarcie pod partyjnym szyldem. To zarówno przejaw większej pewności siebie, jak i ignorowania dotychczasowych doświadczeń. Przed czterema laty żadna inna partia nie miała tak słabego przełożenia uzyskanych głosów na realnie zdobytą władzę. Być może liderzy partii rządzącej kalkulują, że w tych wyborach wszystko się zmieni. Jednocześnie bardzo mało jest sygnałów, że istotnie tak się stanie. Bez wątpienia PiS nadal ma problem widoczny już w wynikach z 2014 r. Jest znacznie lepsze w zdobywaniu niż w utrzymywaniu władzy. Bo wbrew ogólnopolskim przekazom tej partii zachowanie raz zdobytej w samorządzie pozycji dalekie jest od oczywistości.

Modelowy przykład demokracji

Sytuacja w polskim samorządzie, w szczególności w gminnym, jest właściwie modelowym przykładem demokracji. Nie chodzi jednak wcale o to, że przy władzy cały czas są geniusze i nic nikomu nie można zarzucić. Wiara w taki społeczny raj nieraz prowadziła już na manowce. Siła lokalnej demokracji polega na tym, że następuje tam stała rotacja. Nie jest tak, że urzędujący włodarze są skazani na sukces, nawet jeśli są faworytami. Wygrywają w dwóch przypadkach na trzy – to naprawdę dobra proporcja. Na pewno zaś trudno jest uzasadnić, dlaczego rządzący mieliby przegrywać znacznie częściej lub znacznie rzadziej. To dokładnie oznacza, że jeśli rządzący się starają, to zostają, jeśli zaś nie, to muszą odejść. Nie decyduje o tym rzut monetą, lecz ich kompetencje i starania.

Oczywiście, są typy miejscowości, w których stabilność jest trochę większa – w największych miastach i w najmniejszych gminach. W pierwszych z nich o sytuacji przesądzają sympatie związane z ogólnopolskimi partiami politycznymi. Większość wyborców, którzy w nich głosują, to osoby zaangażowane w ogólnopolską politykę. Stąd przynależność do krajowych partii jest ważnym elementem układanki. Kandydatom PiS łatwo jest tam zaistnieć, a nawet zająć drugie miejsce, ale trudno jest wygrać. To powoduje silne ustabilizowanie miejscowego układu, które widać np. w Gdańsku. Tam standardowe wahadło pomiędzy partią opozycyjną i rządzącą nie działa tak prosto, a faworytem jest raczej kandydat rządzącej do tej pory miastem Platformy, pomimo że jej wcześniejszy nominat (Paweł Adamowicz) stracił jej poparcie z powodu ciężkich oskarżeń.

Z drugiej strony w bardzo małych gminach nie jest łatwo zebrać kapitał ludzki i polityczny, a szczególnie zasoby organizacyjne niezbędne, by rzucić wyzwanie dotychczasowemu włodarzowi. W takich jednostkach dużą część głosujących stanowią wyborcy nowi, którzy nie są zaangażowani w ogólnokrajowe wybory. Tam partie sejmowe, jako wyraziciel niezadowolenia, trafiają na znacznie poważniejszą barierę. Ale przecież i tam rotacja wcale nie jest mała. Im bardziej wójt czuje się pewniej, tym bardziej ryzykuje porażkę.

Sznurki w rękach obywateli

Dlatego nadchodzące wybory nie będą pojedynkiem pomiędzy dwiema wielkimi siłami. Raczej będziemy świadkami setek małych, indywidualnych starć. Podobnie zapowiada się zresztą sytuacja w wyborach sejmikowych. Szczegółowa analiza pokazuje, że wyniki są oczywiście zależne od siły poszczególnych opcji i gdy dana strona zyskuje bądź traci w notowaniach poparcia w skali kraju, to trend ten znajduje odzwierciedlenie – jednak nie we wszystkich szczeblach samorządu w takim samym stopniu. Duży wpływ ma też siła lokalnych kandydatów i zachowania tych, którzy w ogólnopolskich podziałach odnajdują się słabo. Jeśli będą tu jakieś zaskoczenia, to też raczej punktowe niż ogólno- krajowe.

Będzie to nie tyle „ostatnia bitwa o demokrację” – ta, patrząc czy to ogólnie, czy na sytuację w konkretnych miejscach, w opałach nie jest. Będzie to raczej zderzenie partii sejmowych – na czele z partią rządzącą – z ich własnymi wyobrażeniami na swój temat. Czy ulegną one korekcie i będą poszukiwać nowych sposobów doskonalenia, odkrywając swoje słabości i realne przewagi? To starcie może być w dłuższej perspektywie znacznie ważniejsze dla polskiej polityki niż obsada tego czy innego urzędu.

Bez wątpienia na rozgorączkowane głowy polityków i ich zagorzałych zwolenników przydałby się kubeł zimnej wody. Bez tego trudno będzie o więcej realizmu w ocenie polskiej rzeczywistości. Ta zaś jest znacznie bardziej złożona, niż próbują to przedstawić tożsamościowe tygodniki czy twitterowe burze, tyleż gwałtowne, co krótkotrwałe. Sznurki władzy nie są w jednych rękach, lecz tworzą swoisty splot, w którego powstaniu obywatele odgrywają nieodmiennie decydującą rolę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2018