Byle dalej stąd

Co takiego stało się z nami, że przeszłość – bo już nie przyszłość – pobudza dziś zbiorową wyobraźnię? Dlaczego stała się najskuteczniejszym paliwem politycznych namiętności?

23.07.2018

Czyta się kilka minut

Zygmunt Bauman / LEONARDO CENDAMO / LEEMAGE / EAST NEWS
Zygmunt Bauman / LEONARDO CENDAMO / LEEMAGE / EAST NEWS

Franz Kafka tak to opisał w swoim opowiadaniu: „Z daleka usłyszałem granie trąbki, zapytałem służącego, co to znaczy. Nie wiedział o niczym i nic nie słyszał. Przy bramie zatrzymał mnie i zapytał:

– Dokąd pan jedzie?

– Nie wiem – powiedziałem – byle dalej stąd, byle dalej. Tylko dalej, jedynie tak mogę osiągnąć swój cel.

– Znasz zatem swój cel? – zapytał.

– Tak – odparłem – powiedziałem przecież. Oddalić się stąd – oto mój cel”.

Ten fragment przypomina w swojej ostatniej książce „Retrotopia” Zygmunt Bauman. Pytał w niej, od czego staramy się uwolnić i ku czemu zmierzamy. Tylko tyle, aż tyle.

Wydana niedawno, została uznana za doskonały opis nas – współczesnego Zachodu. Czy rzeczywiście nim jest? Przecież nowy kształt świata rodzi się właśnie na naszych oczach.

Utopia w stylu retro

Czym jest tytułowa retrotopia? Jak każde utopijne marzenie, zawiera w sobie pragnienie ucieczki. Obiecuje przedostanie się do krainy, w której bolączki i dylematy, obecnie boleśnie przeżywane, przestaną nam doskwierać. Różni się jednak wyraźnie od klasycznej utopii tym, co stanowi najgłębsze źródło jej wyobrażeń. Jest nim w tym przypadku wizja utraconego raju, który kiedyś zamieszkiwaliśmy. Jak przekonuje Bauman, naszą wyobraźnię przestała ożywiać wizja przyszłości, którą możemy zbudować, dokonując społecznego i politycznego postępu.

Karmi ją teraz wizja przeszłości, do której można wrócić, osadzając kulturę z powrotem na fundamentach, z których się jakoby zsunęła. Podobnie jak wyśnione wyspy przyszłej szczęśliwości, o których mówią utopie, również retrotopia to jednak fikcja.

Retrotopia jest zdaniem Baumana dzieckiem „płynnej nowoczesności”. Stanowi reakcję na charakterystyczne dla niej poczucie niestabilności. Poczucie to towarzyszyło ludziom od zawsze. Dawniej uśmierzała je religia, a w czasach nowożytnych – jej świeckie substytuty.

„Utopie nowoczesne różniły się między sobą w wielu szczegółach, ale wszystkie były zgodne co do tego, że »świat doskonały« może być tylko światem na wieki takoż samym, światem, w którym mądrość dziś zdobyta pozostanie mądrością jutro i pojutrze” – zauważał Bauman w „Ponowoczesności jako źródle cierpień”. Wszystkie te śmiałe plany przebudowy ludzkiego świata zawaliły się jednak jeden po drugim.

Wiek XX był areną ich katastrofy. I, jednocześnie, momentem narodzin nowej odmiany nowoczesności, określanej przez Baumana mianem „płynnej”. Wszystko teraz podlega nieustannej zmianie, a ludzie w nieskrępowany sposób mogą wybierać swoją wizję szczęścia i próbować ją realizować: „W ponowoczesnym świecie swobodnie konkurujących stylów i wzorów życia pozostał wszak jeden surowy egzamin, który wszyscy ubiegający się o przyjęcie doń zdać muszą; trzeba dowieść, (...) że się sobie upodobało i że się praktykuje nieznaną przedtem możność wdziewania i odrzucania na przemian coraz to innych tożsamości i że jest się gotowym spędzić życie na poszukiwaniu coraz intensywniejszych przeżyć i coraz bardziej podniecających wrażeń”. Skoro obietnice „twardej” nowoczesności zawiodły, odpowiedzią miał być nowy raj płynności.

Sprowadźmy te dość abstrakcyjne rozważania na ziemię. Synonimem wzrastającej przez ostatnie dziesięciolecia swobody przepływów – ludzi, towarów, informacji etc. – była globalizacja. Przez wiele lat widziano w niej raczej obietnicę niż zagrożenie. Świat miał połączyć jeden system gospodarczy, ludzkość wyznająca coraz bliższe sobie wartości byłaby mniej skłonna do wszczynania wojen, nierówności pomiędzy poszczególnymi państwami czy klasami społecznymi miały się niwelować.

Nadzieje te okazały się płonne. Najbardziej dotkliwe okazało się pęknięcie pomiędzy wyraźnie zglobalizowanym kapitałem a uwięzioną w lokalności polityką. Jak pisze w „Retrotopii” Bauman: „w wyniku globalizacji oraz postępującego wraz z nią rozdziału i oderwania polityki od władzy, państwa rzeczywiście zmieniają się obecnie w nic więcej, jak tylko leżące na sporym obszarze społeczności lokalne z ledwie zauważalnymi, nieszczelnymi i słabo ufortyfikowanymi granicami – podczas gdy historyczne regiony, które kiedyś miały zakończyć swój żywot tak jak inne pouvoirs intermédiaires na śmietnisku historii, walczą o objęcie roli »małych państw«, maksymalnie wykorzystują resztki quasi-lokalnej polityki oraz prerogatywę rozróżniania »nas« od »innych« (i odwrotnie), która niegdyś, zazdrośnie strzeżona, niepodzielna i nienaruszalna, leżała w gestii państwa-monopolisty”.

Państwo – dawny hegemon, zdolny zaprowadzić porządek na podległym mu obszarze – zostało więc wskutek procesów globalizacyjnych radykalnie osłabione. Rządy, dbając o dobrobyt obywateli, muszą zabiegać o inwestycje międzynarodowego kapitału, zachęcać wielkie firmy do budowania swoich siedzib właśnie u nich, a nie gdzie indziej.

Państwo stało się ciężkie, przywiązane do ziemi; kapitał – lekki, zdolny z największą łatwością ulecieć do innych, bardziej atrakcyjnych miejsc. Politycy w coraz mniejszym stopniu trzymają w rękach ster. O wiele częściej są biernymi obserwatorami mających miejsce wydarzeń. Globalizacja nie tylko włącza więc wszystkich do sfery dobrobytu w czasach wzrostu gospodarczego, ale również wsysa wszystkich w kryzys, gdy na którymś rynku ma miejsce drastyczne załamanie. Politycy niewiele mogą wobec tych toczących się ponad ich głowami procesów poradzić. Tak luminarze postępu i piewcy globalizacji tracą wiarygodność.

Jak narcyz się utopił

Zatem bezradność rzekomych władców została brutalnie obnażona? Jak pisze Bauman: „raz pozbawiona mocy, by kształtować przyszłość, polityka zwykle przenosi się w przestrzeń pamięci zbiorowej – przestrzeń znacznie bardziej podatną na manipulacje i zarządzanie, a z tego właśnie powodu obiecującą szansę na błogą wszechwładność, dawno (i prawdopodobnie raz na zawsze) utraconą w naszych czasach i być może równie utraconą dla czasów nadchodzących. Rzeczą najbardziej oczywistą, a zatem najbardziej szkodliwą dla naszej pewności siebie, dla naszego poczucia własnej wartości i dumy z nas samych, jest poczucie, że to nie my kontrolujemy teraźniejszość, z której ma wykiełkować i zakwitnąć przyszłość – i dlatego nie żywimy wielkich nadziei, że będziemy mieć nad nią kontrolę; w procesie jej kształtowania przeznaczona jest nam rola pionków na szachownicy należącej do kogoś innego, w grze prowadzonej przez kogoś innego, kogo nie znamy i nigdy nie poznamy. Z tej przyczyny prawdziwą ulgę przynosi powrót z owego zagadkowego, abstrakcyjnego, nieprzyjaznego, ­wyalienowanego i alienującego świata pełnego pułapek i zasadzek do znanego, wygodnego i przytulnego świata pamięci, który choć czasem się zachwieje, jest nam pocieszeniem, nie rozstawia przeszkód i daje swobodę ruchów; świata naszej pamięci – a więc mojej pamięci, bo jestem jednym z nas; naszej pamięci – pamięci o naszej, nie ich, przeszłości – pamięci, którą to my i tylko my posiadamy (to jest: używamy jej i nadużywamy)”.

Drogą ucieczki jest więc agresywna polityka tożsamości, która chaosowi nowoczesnych żywiołów przeciwstawia wizję zamkniętej wprawdzie, ale dzięki temu właśnie jasno określonej wspólnoty: „Atrakcyjność populistów wynika z tego, że ich słowami przemawia gniew wykluczonych”.

Ich triumf jest wynikiem klęski lewicy, która w latach 90. i na początku nowego stulecia poszukiwała „trzeciej drogi”, starając się połączyć społeczną wrażliwość z regułami zglobalizowanej gospodarki wolnorynkowej – o tym już jednak Bauman nie pisze. Reguły rządzące kapitalizmem – jasne i czytelne – zdominowały trudne do uzgodnienia sprawy wrażliwości socjalnej. Co gorsza, lewica nie wypracowała żadnej krytyki obecnego systemu, która byłaby nośna i wiarygodna. Uwierzyła w skuteczność protestów alterglobalistów podczas szczytów G8 albo w okupowanie Wall Street. I na tym, zachwycona własnym odbiciem, jakie ujrzała w zwierciadełku mass mediów, poprzestała.

Zachłysnęła się płynnością nowoczesnego świata, elastycznością jego granic. Swobodę ich przesuwania utożsamiła z wolnością, nie zauważając najwyraźniej, że opowiadając się za takim jej rozumieniem, otwierała szeroko drzwi dla ekspansji mentalności kapitalistycznej. Kim jest bowiem człowiek wyzwolony z wszystkich krępujących go więzów (ekonomicznych, kulturowych, religijnych etc.)? Okazało się, że to konsument, który do wszystkiego podchodzi jak do towaru i na wszystko patrzy przez pryzmat własnego zaspokojenia. Tak oto na scenę wkracza właściwy bohater naszych czasów – narcyz.

Kiedy wszyscy są skupieni na sobie, każdy staje się bardziej wyalienowany. Konsekwentny indywidualizm rodzi nieznośne poczucie zagubienia, nudy i samotności. Dla narcyza nawet miłość jest tylko środkiem zaradczym: „na jednej twarzy – roześmianej – maluje się wolność od wszelkich kłopotów, na drugiej – ponurej i posępnej – rysy wykrzywia groza utraty pozycji społecznej i obawa przed wykluczeniem”.

Strefy komfortu

Dokąd mamy więc uciekać? Gdzie można znaleźć schronienie przed rzeczywistością, w której nie znajdujemy żadnych trwałych punktów oparcia? „Wolna od niepokojącej i zniechęcającej kakofonii »sfera komfortu« to miejsce, w którym jedyną rzeczą, jaką słyszymy, są echa dźwięków wytwarzanych przez nas samych, a jedyne obrazy, jakie dostrzegamy, to odbicia własnej twarzy; ów stan zdaje się najbardziej przypominać stan nirwany przypisanej łonu – stan, który mogą nam zapewnić (i zapewniają, przy naszej asyście) urządzenia elektroniczne”.

Z pomocą – ratując nas od nas samych – przychodzą więc taki Mark ­Zuckerberg od Facebooka, Sergiej Brin od ­Google’a i im podobni apostołowie roześmianej nowoczesności rodem z Doliny Krzemowej. Uciekać, jak przekonują, można tylko do przodu. Dlatego wszyscy stajemy się ludźmi przekonywanymi „do wydawania pieniędzy, których nie posiadamy, na rzeczy, których nie potrzebujemy, po to tylko, aby na krótko zaimponować ludziom, o których zdanie nie dbamy”. Bauman podkreśla, że „chroniczny brak usług zaspokajających autentyczne potrzeby staje się znośny dzięki strategii iluzorycznego zaspokajania potrzeb fantomowych”.

Chodzi o to, aby płynnie przechodzić od zaspokojenia jednej fantomowej potrzeby do drugiej, zanim dopadnie nas jakiś rzeczywisty, a więc niemożliwy do łatwego odparcia lęk czy bolączka. Sęk w tym, że każde rozwiązanie jest tu ściśle indywidualne, a w dodatku obarczone grzechem „krótkiego oddechu”. Jak tabletka przeciw­bólowa, działa jedynie przez chwilę. Zanim ból do nas dotrze, musimy zażyć następną.

Świat nieskrępowanej niczym indywidualnej swobody w praktyce okazuje się więc nie do zniesienia. Pełno w nim wynikających z samej jego natury problemów, nie znajdziemy w nim jednak żadnych strukturalnych rozwiązań: „W naszym na wskroś zindywidualizowanym i rozregulowanym społeczeństwie krótkich, coraz to krótszych sojuszy i koalicji, w istocie swej doraźnych, ulotnych, tymczasowych, szybko przemijających i powodujących społeczne podziały, w którym każde przedsięwzięcie szybko traci swą przydatność i staje się kontrproduktywne, w społeczeństwie nawykłym do polityki społecznej, która zrzeka się swych zadań na rzecz indywidualnie prowadzonej »polityki życia«, panującą dziś filozofię oraz wynikający z niej i podtrzymywany przez nią model życia można postrzegać jako strategię mającą na celu odarcie z wartości i umniejszenie znaczenia solidarności między ludźmi spoza kręgu najbliższej rodziny. Zachodzi również nikłe prawdopodobieństwo, że wspólna nam kondycja egzystencjalna trwale przełoży się na wspólne cele i działania. Zamiast wspierać budowanie solidarności, panujące dziś warunki egzystencjalne, wspomagane przez nową filozofię zarządzania i strategię dominacji, stają się fabryką wzajemnych podejrzeń, antagonistycznych interesów, rywalizacji i konfliktu”.

Histerie tożsamości

Skoro nieskuteczna okazuje się ucieczka do przodu, kuszącą opcją staje się ucieczka wstecz: nie ku temu, co będzie, ale temu, co było. Tak wykorzenieni konsumenci zaczynają śnić sen o mocnych korzeniach, jednorodnej i dającej poczucie bezpieczeństwa wspólnocie. Tak rodzi się w nich resentyment wobec wszystkiego, co obce – co mąci poczucie jedności, powoduje dyskomfort, co trzeba tolerować. Inny staje się winny – odpowiedzialny za moje poczucie niestabilności, rozchwianie świata.

Pragnienie plemienności jest, jak stwierdza Bauman, „produktem ludzkiej, arcyludzkiej potrzeby, by zredukować niepojmowalną, a przez to paraliżującą złożoność kondycji egzystencjalnej człowieka, która jest udziałem nas wszystkich, do wymiaru postrzegalnego zmysłami i dającego się pojąć: wymiaru logicznej oczywistości”. Pragnienie to, innymi słowy, pojawia się jako nieodparte wszędzie tam, gdzie abdykuje rozum; gdzie rzeczy okazują się zbyt skomplikowane i chaotyczne, aby dało się je w racjonalny sposób uporządkować.

Czy pisząc w ten sposób, Bauman ma rację? Być może warunkiem zrozumiałości świata jest z konieczności arbitralne wytyczenie mu pewnych nieprzekraczalnych ram. Dopiero w ich wnętrzu możemy jasno nazywać i określać zarówno to, co widzimy wokół siebie, jak i to, co przeżywamy we wnętrzu. Pozbawiony tych meta­fizycznych podpórek rozum zapada się w sobie. Logiczne zdania zmieniają się w bełkot, zrazu jasne przejścia od przyczyn do skutków nagle stają się niewyraźne, nie ma po nich śladu.

Obsesją epoki staje się więc tożsamość – ta indywidualna, swobodnie kreowana przez konsumentów na wolnym rynku, oraz ta zbiorowa, wytwarzana przez polityków. Dzięki specom od marketingu politycy szybko dokonują epokowego odkrycia. Ludzie bynajmniej nie głosują zgodnie ze swoim realnym interesem – raczej zgodnie ze swoją tożsamością i swoimi wartościami – powtarza Bauman za noblistą z dziedziny ekonomii, George’em Lakoffem.

To w tożsamości i wartościach dopatrujemy się zabezpieczenia przed nowoczesnym żywiołem powszechnej zmiany. Punktem zapalnym polityki w naszych czasach – o czym Bauman już wprost nie pisze – okazuje się więc pojęcie granicy. Gdzie mamy je wytyczać – między tym, co swojskie i obce, własne i cudze, dozwolone i zakazane? Oto wielkie pytanie czasów, w których prysła iluzja powszechnej otwartości: granica miała nie istnieć, bo globalizacja (w gospodarce, a z czasem i w polityce) oraz oświecenie (w ludzkich głowach) miały zburzyć wszystko to, co ludzi do tej pory dzieliło.

Ze stwierdzeniem, że ludzie nie głosują zgodnie ze swoim realnym interesem, są jednak dwa problemy. Pierwszy polega na tym, że redukujemy w ten sposób politykę do ekonomii, bo to ona oznacza tutaj „swój interes”. Podejście takie jest nieuzasadnione, bo ani fanatyzm religijny, ani polityczny nie mają przecież źródła wyłącznie w biedzie. Nie każdy międzyludzki konflikt jest przekształceniem sporu bogaczy i nędzników.

Kto właściwie i na jakiej podstawie może rościć sobie prawo do rozstrzygania, co jest obiektywnym interesem danej osoby czy grupy społecznej? Czy przyjmując taką perspektywę nie patrzymy na ludzi z góry, niczym na zagubione we mgle dzieci, nieświadome wybranej przez siebie drogi i konsekwencji podejmowanych działań? Taki paternalizm, prześwitujący niewyraźnie przez karty dzieła Baumana, jest nieznośny i szkodliwy. Tym bardziej że do wyboru tożsamości, swobodnego tworzenia swojego jestestwa zachęcali nas czołowi przedstawiciele szeroko rozumianej kulturowej lewicy (z którą Bauman się identyfikował). Nie przewidzieli jednak, że da się go z łatwością zabarwić tradycjonalistycznie. Że można dokonać płynnego wyboru niewzruszonych wartości. Ba! – że te ostatnie można właśnie tworzyć na zasadzie postmodernistycznego kolażu, w tonie znakomitej zabawy.

Wystarczy połączyć nitką wyobraźni Zawiszę Czarnego, żołnierzy wyklętych oraz dzisiejszych wmawiających nam swoją „niezłomność” polityków i publicystów, a każdy zyska tożsamość naraz bezpieczną i dającą poczucie wartości. A nawet więcej, każdy zyska coś, co na politycznym rynku jest towarem bezcennym: poczucie moralnej przewagi nad „nimi” – tymi, którzy są po drugiej stronie.

Zmienność wszystkiego zostanie zatrzymana, zupełnie jakby ktoś wcisnął przycisk „pauza” na telewizyjnym pilocie. Co było rozchwiane, na powrót stanie się stabilne; co nie miało wyraźnego kształtu, zastygnie w kamień. A przynajmniej: będzie się nam takim wydawało dopóty, dopóki będziemy patrzeć na rzeczywistość przez okulary retrotopii.

Odwet zwierzęcia politycznego

„Oto i my – mieszkańcy ery zamętu i rozdźwięku, ery, w której wszystko – lub prawie wszystko – może się zdarzyć, a przy tym nic – lub prawie nic – nie daje się przedsięwziąć z przekonaniem i pewnością, że uda się doprowadzić to do końca” – pisał Bauman. Oto my – dodajmy od siebie – ludzie zagubieni, przeczuwający coraz wyraźniej, że zapierający dech gmach nowoczesnej cywilizacji wzniesiony został na pustce. Z potrzebą stabilności, którą nosimy w sobie, nie ma co walczyć. To jedna z naszych najbardziej nieodpartych, najbardziej ludzkich potrzeb. Kto chciałby ją zagłuszyć, wydaje bezwzględną wojnę ludzkiemu sercu. I przegra wszystko.

Zygmunt Bauman kończy książkę dramatycznym wezwaniem: „Bardziej niż kiedykolwiek przedtem jesteśmy postawieni – my, ludzie, mieszkańcy Ziemi – w sytuacji albo-albo: albo wkroczymy we wspólną przyszłość, albo skończymy w zbiorowej mogile”. Polski socjolog zdawał się wierzyć w konieczność utworzenia czegoś na kształt rządu światowego, który zastąpiłby wyraźnie nieskuteczne już (jego zdaniem) państwa narodowe.

Jednak granic nie da się z polityki usunąć, a człowieka – zmienić w niepolityczne zwierzę. A gdyby nawet było to możliwe, rezultatem takiej transformacji mogłaby być jedynie globalna społeczność konsumentów. Nie ma więc żadnej cudownej receptury, która pozwoliłaby rozwiązać raz na zawsze napięcia między globalnymi procesami cywilizacyjnymi z jednej a lokalną polityką z drugiej strony.

Nie zmienia to faktu, że dzisiejsi populiści nie mają do zaoferowania żadnej rzeczywistej alternatywy. Przypominają bohatera przytoczonej na początku Kafkowskiej przypowieści. Oddalić się stąd, gdzie współcześnie jesteśmy – oto ich jedyny cel. Dokąd? Nie wiadomo, byle dalej. Jak każdy sen o ucieczce, również ten jest iluzją.©

Zygmunt Bauman, RETROTOPIA, przeł. Karolina Lebek, PWN, Warszawa 2017.

Fragment opowiadania Franza Kafki przytaczamy w tłumaczeniu Romana Karsta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018