Był sobie las

Ofiary nawałnicy mówią: „Ze znajomymi się śmiejemy: napić się czy powiesić? Ale powiesić się nie ma na czym”.

18.08.2017

Czyta się kilka minut

Rytel, sierpień 2017 r. / Fot. Mariusz Sepioło
Rytel, sierpień 2017 r. / Fot. Mariusz Sepioło

Dwadzieścia kilometrów przed Rytlem wymijam wojskową ciężarówkę. Na pace wiezie drewnianą łódź. Jest czwartek, sześć dni po nawałnicy.

Na wjeździe do wsi cicho, spokojnie. Samochody mogą już tędy jeździć jak wcześniej. Więc jeżdżą. Niektóre zatrzymują się na poboczu. Kierowcy wysiadają, rozglądają się. Patrzą na powalony las. Wyciągają telefony, pstrykają zdjęcia zniszczonych pól. Niektórzy mają lustrzanki z długimi obiektywami, żeby uchwycić to, co zostawił po sobie żywioł.

Mieszkańcy Rytla mówią, że czują się jak małpki w zoo. I że zaraz ci turyści usłyszą parę ostrych słów, bo wchodzą na pola jak na swoje. Zadeptują to, co zostało z tegorocznych plonów. Rzadko który rwie się do pomocy. – Jeden na stu – powie rolnik z pobliskiej wsi – zatrzyma się, zapyta: „Może panu pomóc przy tych gałęziach?”.

Pięćset metrów dalej stoją domy pozbawione dachów. Wokół ich właściciele w roboczych rękawicach układają drewno na stosy, żeby załadować je na przyczepy i wywieźć.

Mieszkaniec Rytla mówi: – Były Bory, nie ma Borów.

Latające dachówki

Hitler – on podobno też tędy jeździł. Tak mówią w Rytlu. O ten kawałek ziemi chodziło Hitlerowi, kiedy mówił o „korytarzu polskim”. Tędy miała przejść nawałnica wojny. Przeszedł deszcz i wiatr, w nocy z piątku na sobotę.

Trwało to 20 minut. Może dłużej. Pamięć o tych wydarzeniach jest zaburzona, bo towarzyszyły im takie emocje, że serce podchodziło do gardła.

Pani Monika z Zapędowa mówi, że przeżyła szok. Wychowuje dwoje małych dzieci w domu w pobliżu lasu. Dzisiaj wyszła z nimi na spacer, chodzi wzdłuż połamanych drzew, omija leżące konary. – To było coś strasznego, koszmar – opowiada. – Jedna ściana deszczu i taki wiatr, że nigdy takiego nie widziałam.

Deszcz szedł z góry, prawie pod kątem prostym – mówią świadkowie. Dlatego jedne drzewa się całkiem połamały, a z innych zdmuchnęło tylko koronę. Gdyby zacinało z boku, w całych Borach nie przetrwałaby ani jedna sosna.

Lasy Państwowe szacują, że w całej Polsce powalonych zostało ok. 8 mln metrów sześciennych drzew, a obszar zniszczeń to 45 tys. hektarów. Zginęło sześć osób. Dwie to dziewczynki – harcerki, które przebywały na obozie w Suszku. W sołectwie Rytel przez burzę zniszczonych zostało 8 tys. hektarów lasu i 150 domów. Wiatr zrywał dachy, deszcz zalewał pomieszczenia. Zdarzało się, że dachówki z jednego domu wbijały się w elewację drugiego. Na budynki spadały złamane konary, gałęzie i drzewa. W Rytlu jest dom, z którego wywiało świeżo kupione meble.

Czarny humor

W piątek 11 sierpnia pan Zbigniew z Rytla zbierał z pola sprasowaną słomę. Kostki składał jak zawsze na przyczepę, wiózł na stóg. Gdzieś na horyzoncie zaczęło błyskać. Ciężkie, sine chmury zawisły nad drzewami. Popada i przestanie – pomyślał pan Zbigniew. Tego dnia nie zdążył zwieźć wszystkiego.

Było koło północy. Cała okolica leżała w łóżkach; w żniwa wcześnie chodzi się spać. Ktoś oglądał nocny film, ktoś wkurzał się na polityków w telewizji. Zagrzmiało.

Pan Zbigniew: – Zaczęło się i trwało może 20 minut. Kataklizm. Cały dom się trząsł. Baliśmy się o dach, żeby go nie zwiało. Na zewnątrz było jasno od błysków. Strzelały pioruny. I ten wiatr. On był najgorszy.

Z przyczepy zwiało dokładnie połowę słomy. Wiatr zniszczył też świeżo ustawiony stóg. Kostki walały się po polu gorczycy.

Mirek, koło trzydziestki, syn pana Zbigniewa, tej nocy spał na poddaszu. Nad głową tylko strop. Deszcz zacinał niemiłosiernie. Dom chwiał się na fundamentach. – Jak już burza się uspokoiła, wyjrzeliśmy na dwór – mówi Mirek. – I jakbym się w innym miejscu obudził.

Przyczepa przyczepą, stóg stogiem. Ale wokół nie było lasu, rodzinnej własności. Drzewa miały tyle lat, co Mirek. – To była moja robota, ja o te drzewa dbałem – mówi. – Dzisiaj wystarczy, że spojrzę na gałąź, i wiem, czy się za sekundę oberwie.

Stoimy na granicy czegoś, co kiedyś było lasem. Przed nami sterczą kikuty iglastych drzew. Przygarbione prawie do ziemi.

Inne zniszczenia: dwa hektary ziemniaków. Nie zdążyły dojrzeć. Są zielone i bardziej nie urosną. A zielona bulwa jest dla człowieka trująca. Co z takimi ziemniakami zrobić?

Ktoś powie: rolnicy niech się nie martwią. Zbiorą przewrócone drewno, potną na kawałki, sprzedadzą, zarobią. Od państwa dostaną jeszcze odszkodowanie. Na to Mirek mówi: – Tak, zbierzemy drewno z lasu. Ale te drzewa rosły całe moje życie. Żeby urosły nowe, trzeba będzie czekać drugie tyle.

W Rytlu ludzie nie dramatyzują. Nie ma lamentowania, padania na kolana. Są raczej ręce w kieszeniach, kręcenie głowami z niedowierzaniem. Na przykład Mirek stoi i wkurzony patrzy na kikuty. Myśli o tych, którzy powinni pomagać, a nie pomagali. Ale o tym Mirek powie mi później.

Teraz mówi: – Ze znajomymi się śmiejemy: napić się czy powiesić? Ale powiesić się nie ma na czym. Taki mamy czarny humor.

Jak w filmie

W rozmowach z mieszkańcami powtarza się pewien wątek: natura w Rytlu czyniła rzeczy niewiarygodne.

Na podwórku stał 100-letni dąb. Kiedy zaczęło wiać, młodsze drzewa łamały się jak zapałki. Na szczęście niegroźnie, trochę tylko uszkodziły dom. Ale stary dąb wytrzymał i stoi do dziś.

Panią Mariolę z pobliskiego Lutomia, właścicielkę dębu, zatrzymuję przy drodze do Rytla. Kiedyś była to leśna ścieżka, teraz jest przejazd (fragment głównej drogi jest zablokowany; oczyszczają ją żołnierze przy pomocy ciężkiego sprzętu). Pani Mariola jedzie na rowerze złożyć dokumenty dla ubezpieczyciela.

– To był cud – mówi – że burza przyszła w nocy. Na drogach nie było samochodów. Wyobraża pan sobie, co by to było? Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłam. Zdarzały się wichury. Ale nie takie jak na filmach.

Wiało już dobrych parę minut, kiedy 85-letnia pani Teresa zobaczyła, jak lecą dachówki. Dosłownie: lecą. Złamały się dwa drzewa, uderzyły w ścianę domu. Ale prawdziwa ściana to była ściana deszczu. – Nigdy nie byłam świadkiem takiego kataklizmu – mówi pani Teresa i spogląda na kanał rzeki Brdy. – Niech pan spojrzy: to jest rzeka, a woda w niej stoi bez ruchu. Bo wyżej koryto jest zasypane drzewami. Jeśli jeszcze trochę popada, Brda wyleje. Sąsiadkę, która mieszka w dole, już zaczyna podmywać.

Pan Marek stoi w cieniu drzew, które przetrwały, i nie dowierza, co się w Polsce dzieje. Pogoda zaczyna być taka jak w Ameryce. Dawniej tak nie było. – Kiedy zaczęło wiać i grzmieć, zszedłem do piwnicy. Jak na tych filmach, gdzie ludzie chowają się w schronach – mówi. – Tam zasnąłem. Byłem pewny, że nic mi się nie stanie, bo nawet jak zdmuchnie dom, to piwnicy nie ruszy. Obudziłem się i było po wszystkim.

Pani Monika z Zapędowa przyznaje: – Już mam walizki spakowane. Jak będzie się zbliżać burza, biorę dzieci i chowam się w piwnicy.

Natura zadziwiła ludzi w Rytlu do tego stopnia, że od jednej z mieszkanek słyszę: – Nie wiadomo, co to było. Jedni mówią: kula. Inni, że latający spodek. Przecież sama natura takich rzeczy zrobić nie może.

Środkowy palec

W Rytlu dyskutuje się też o tym, czy pomoc nie przyszła za późno. Jedni mówią: tak, za późno. Drudzy, że inaczej być nie mogło. Burza podzieliła mieszkańców. Pan Marek – ten który podczas burzy zasnął w piwnicy – mówi, że „jakby rządziła PO, to…”, i robi w powietrzu znak krzyża. Dwie sąsiadki kłaniają się sobie na dzień dobry, a zapytane o decyzje polityków nie mogą się ze sobą zgodzić.

Jako bohaterowie wymieniani są strażacy. Ochotniczy i państwowi. Zjawili się tak szybko, jak mogli. Musieli torować sobie drogę zasypaną konarami drzew, pomagali im mieszkańcy. Dzisiaj strażacy ciężko, w niebezpiecznych warunkach, pracują przy oczyszczaniu Brdy. Jeden z nich chowa się przed obiektywem aparatu, nie chce występować w mediach, bo dzisiaj akurat został przy wozie. A to chłopakom pracującym przy rzece należy się uwaga, szacunek.

Przy oczyszczaniu Brdy pracują też żołnierze. To dlatego nie widać ich na terenie wsi i całej gminy. Na żołnierzy się tutaj nie pomstuje. Ale na decydentów już tak.

– Macierewicza to za szmaty i won – mówi mi starszy mężczyzna, rolnik z Rytla. – Dopiero, jak stała się tragedia, to ludzie się dowiedzieli, że w Polsce są specjalne bataliony do zabezpieczenia takich klęsk. Gdzie byli w sobotę, w niedzielę? Dlaczego ich tutaj nie przysłano?

– W Warszawie musiała odbyć się parada. Wojsko musiało być tam – mówi mi M., młody mieszkaniec Rytla. Twierdzi, że ludzie w okolicy nigdy nie byli za ­PiS-em. Zresztą tak samo jak za PO. – Ale to, co zrobili teraz, to ich przekreśla.

Do Rytla we wtorek 15 sierpnia przyjechała premier Beata Szydło. M. mówi: – Zapamiętamy wizytę rządu na długo. Z trzech powodów. Pierwszy: bo Szydło nie miała broszki. Drugi: bo Macierewicz nie miał Misiewicza. I trzeci: bo Szyszko pierwszy raz w życiu zobaczył drzewo i się dziwił, że ono leży, a nie stoi.

Mieszkańców Rytla i okolic politycy drażnią. Wkurzają ich rządowe limuzyny, krawaty, w których przychodzą do ludzi pracujących przy zabezpieczeniu domów. Milczeniem pomijają to, co powiedział wojewoda pomorski – że do zbierania gałęzi i zamiatania liści nie będzie wysyłał wojska. Uważają, że wojsko do pomocy przyjechało za późno. Martwią się, czy szacowanie strat i wypłacanie odszkodowań będzie się odbywało sprawiedliwie.

Straty na łapu-capu

W gminie trwa zbieranie wniosków o odszkodowania. Niektórym poszkodowanym mieszkańcom wypłacono już 6 tys. zł wstępnej zapomogi. W sekretariacie szkoły można pobrać wniosek o zasiłek szkolny dla dzieci z rodzin, które ucierpiały wskutek nawałnicy. Planowany jest też kilkudniowy wyjazd na wypoczynek.

– Już wiem, jak będzie wyglądało szacowanie strat – mówi M. z Rytla. – Tak jak kilka lat temu po wielkiej suszy: na łapu-capu. Bez wchodzenia w szczegóły, byle się w tabelce zgadzało.

Cała nadzieja w ludziach. W sąsiadach. Tych zza płotu i tych z miast 150 km stąd. Przy oczyszczaniu gminy pracują wolontariusze z całego kraju. Harcerze, ale też zwykli ludzie. Promenadę nad kanałem Brdy sprzątają kobiety z Chojnic. – Kobiety dają radę! – wołają z daleka. Nieco dalej powalone konary, ciężkie pnie drzew i gałęzie ładują młodzi. Tomek i Filip to studenci. Pochodzą z Rytla. Mają wakacje, ale przyjechali pomóc. Są tu od soboty. Że „chciało im się”? A co to za pytanie? To nasza miejscowość – mówią – musimy to robić.

Około pory obiadowej robi się we wsi trochę luźniej. Z ulic znikają reporterzy. Zza chmur wychodzi słońce. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.