Buty Franciszka

Swoimi gestami papież wzywa ludzi, by otwarli oczy i zobaczyli świat na nowo. To chrześcijaństwo uśmiechu, wyjścia poza mury wszelkiej swojskości.

24.07.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Angelo Carconi / EPA / PAP
/ Fot. Angelo Carconi / EPA / PAP

Nieraz wstyd więcej niż gniew ludziom pomógł

Eurypides „Temenos”
(przeł. Jerzy Łanowski)

1. Stary mit opowiada o córce króla Sydonu, Europie, uprowadzonej przez boga, który dla niepoznaki przybrał postać białego byka. Mówi o nas; jak każdy mit, nie daje się odnieść do jednego tylko czasu, nie jest historią o nich, lecz właśnie o nas, nie dotyczy bliżej nieokreślonego kiedyś, lecz dzieje się tu i teraz.

To nie tylko rzecz o bliskim związku śmiertelnego człowieka z nieśmiertelnym (choć warto o tym pamiętać, bo relacja taka jest sercem doświadczenia religijnego, a więc więź boga i człowieka leży u zaczynu naszych „europejskich” dziejów: nasza matka i patronka dała się bogu „porwać”, a to przecież najlepiej oddaje ducha religii). To także historia rozstania z domem rodzinnym, ucieczki za morze, a więc w jakimś sensie – emigracji. Uchwycił to dobrze Owidiusz, gdy tak przedstawiał w „Przemianach” finał przygody pięknej królewny: „Nagle, wskoczywszy w morze, silnie pruje wały. / Widząc, jak znane brzegi oczom jej znikały, / / Drży Europa, już grzbietu, już rogów się trzyma, / A ulotne jej szaty silny wiatr rozdyma” (przeł. Bruno Kiciński).

Ta, która nadała imię naszemu kontynentowi, naszej formacji duchowej i polityczno-administracyjnej, zaznała goryczy rozstania z ojczyzną; Europa oddala się od domowych brzegów, pokonuje wzburzone morze płynąc w nieznane, bo nawet bóg nie zawsze potrafi złagodzić niepokój tego, który widzi, jak znikają „znane oczom brzegi”. Nieobojętny to dziś obraz, dobrze znany mieszkańcom Lampedusy i greckich wysp.

Fot. Angelo Carconi / EPA / PAP

2. Ale jest i druga strona tego mitu. Okazuje się, że im bliżej nowoczesności, tym bardziej zauroczenie staje się kupiecką interesownością. Przedmiotem opowieści jest miłość i związane z nią nadzieje szczęścia. Na obrazie Claude’a Lorraina z 1675 r. byk uwozi Europę, która nie stawia oporu, nie rozpacza, a na horyzoncie, w zacisznej zatoce, kołyszą się obładowane wszelkimi dobrami kupieckie galeony. Europa daje się porwać nie tylko bogu, ale także namiętności do bogactwa: temu, co Grecy nazywali pleoneksją, a co było niczym innym jak nieopanowaną ambicją gromadzenia dóbr.

W nowoczesności przyjmuje to postać, którą Werner Becker nazwał „pluralizmem współzawodnictwa”, polegającym na tym, by pokonawszy innych, potwierdzić za wszelką cenę własne racje, co zaowocuje pomnożeniem dóbr. Przeciwstawił temu „pluralizm swoistości”, którego istotą jest uczestniczenie w życiu innych jako potencjalne źródło doskonalenia własnego żywota. To wspólnota tych, którzy – pisze Becker – chcą więcej widzieć, więcej żyjąc (przeł. Krystyna Krzemieniowa). A cały ów konflikt lojalności rozpoznał już Jean-Jacques Rousseau, dowodząc, że w nowoczesnym społeczeństwie specjalistów, dbających o interes swoich dziedzin, nie ma już miejsca dla obywatela, którego powołaniem jest troska o dobro wspólne.
Widać z tego wyraźnie, że to nie Europa przywódców, wodzów i specjalistów, ale Europa obywateli może ocalić ducha europejskości, wprowadzając nieodzowne korekty do obowiązującego stanu rzeczy.

3. Kiedy 15 lat temu wieże World Trade Center zapadały się w kłębach gryzącego kurzu, jeszcze nie podejrzewaliśmy, że wydarzenie to nie pozostanie pojedynczym, absurdalnym w swej grozie czynem, raną, która nie zaleczy się i nie zabliźni z upływem czasu. Historia przyzwyczaiła nas do gwałtów i przemocy.

Potem jednak było tylko gorzej. Całkowicie błędna reakcja prezydenta Busha, wsparta deklaracją o wypowiedzeniu wojny terroryzmowi (to znaczy właściwie komu?), nieudolne i skazane z góry na niepowodzenie próby wprowadzenia demokracji w Iraku (zaiste, dowód to niebezpiecznie zadufanego przekonania o jedynym i najlepszym z możliwych charakterze własnej władzy), lekkomyślna polityka Europy uwieńczona skrajną destabilizacją Libii, wieloletnie przymykanie oka na narastający kryzys w Syrii, wreszcie wielomiesięczne obojętne przyglądanie się dramatowi maleńkiej Lampedusy, usiłującej przygarnąć rosnący napływ uchodźców.

Na to wszystko nakładał się jeszcze dokuczliwy kryzys minimalnego choćby poczucia sprawiedliwości w rozdziale dóbr – to tylko dalece niewystarczający przegląd dramatycznych wydarzeń ostatnich lat, które wstrząsnęły podstawami naszego wspólnego bytowania. Niemal każdy dzień dodaje następne.

4. Piętrzące się komplikacje wstrząsające naszym sposobem organizowania życia spowodowały wiele zmian w naszym nastawieniu do świata. Po pierwsze, nie ma już wątpliwości, że – jak dowiodły ostatnie wydarzenia w Nicei – świat jest bliski osiągnięcia pewnego poziomu demokracji, zrównania jakości życia. Poziom strachu i zagrożenia w stolicach Europy nie różni się wiele od poczucia zagrożenia w Bagdadzie czy Kairze.

Żyjemy więc w demokracji strachu. Dla zachodniej kultury jest to doświadczenie bolesne – jak bolesne, wiedzą dobrze politycy, pospiesznie zapewniający, że nie pozwolą na to, by zmieniły się nasze kulturowe przyzwyczajenia, chociaż zasób środków, jakim dysponują do spełnienia tego przyrzeczenia, jest nader skromny.

Jest to też jednak doświadczenie pouczające: oto przerabiamy najdotkliwszą lekcję końca kolonializmu – to, co do tej pory wydawało się nam odległe i możliwe tylko „tam”, w owym „jądrze ciemności” nieeuropejskiego świata, zadomawia się u nas.

Można rzec, że oto skolonizowaliśmy sami siebie: rzeka Kongo stała się Sekwaną, Bruksela mrocznym interiorem, nieudolny system polityczny wytworzył klasę politykiersko-urzędniczą, która odgrywa rolę Kurtza zaganiającego do pracy armię coraz mniej przystosowanych do okoliczności nieszczęśników. Problem polega na tym, że inaczej niż w „Jądrze ciemności” Josepha Conrada, nie chcą oni już pokornie odchodzić na ubocze, by spokojnie umrzeć.

5. Po drugie, gdy prawicowi populiści w rodzaju Farage’a czy jego polskich odpowiedników odżegnują Unię Europejską od czci i wiary, zdają się mieć rację, jednak racja ta kieruje się dokładnie przeciwko ich intencjom. Bruksela zawiodła nie dlatego, że była nazbyt „europejska”, lecz dlatego, że była „europejska” w wysoce niedostatecznym stopniu.

Europa w wydaniu eurokratów miała spełnić się na płaszczyźnie prawa regulującego w nazbyt drobiazgowym stopniu różne przejawy życia, lecz prawo to – jak to zwykle przytrafia się prawu – przestało wkrótce rozumieć, czym jest owo życie, które ma być mu podporządkowane. W tym sensie nie mylił się Conrad, nazywając Brukselę „pobielanym grobem” (przeł. Patrycja Jabłońska). Życie sprowadzono do kwestii prze-życia, nie licząc się z krótkim okresem jego trwania, niepowtarzalnym charakterem, cierpieniami, na jakie jest narażone. W rezultacie nadzorowano kształt ogórków, rozbudowywano biurokratyczną sprawozdawczość, ale pozwalano narastać problemom społecznym. Gdy władzom Lampedusy brakowało miejsca, by grzebać zmarłych na morzu uchodźców, odbywano niezliczone konsultacje na temat praw człowieka.

Europa zatraciła swą „europejskość”, jej mężom zabrakło bowiem wyobraźni, aby dostrzec, że nie wszystko da się sprowadzić do kwestii praw i pieniędzy. Nie stało wyobraźni, aby przypomnieć, że są wartości, za które warto się poświęcić, a które nie poddają się wymogom ekonomiczno-politycznych spekulacji. Europie zabrakło poważnej metafizyki życia, prowadzącej prosto do codziennej troski o potrzebujących, nie tylko tych przybywających z dalekich stron, ale także tych, którzy zaludniali przedmieścia i osiedla biedy. Hannah Arendt ujęła to nader wyraziście: „Nie ma chyba wyraźniejszego świadectwa utraty obszaru publicznego w epoce nowożytnej niż niemal zupełna utrata autentycznej troski o nieśmiertelność, którą nieco przyćmiło następujące równolegle do niej zatracenie metafizycznego zainteresowania wiecznością” (przeł. Anna Łagodzka). Kto nie podejmie takiego wezwania do troski o nieśmiertelność w imię godnego życia, ten zostawia pole działania tym, którzy chętnie uczynią to w imię śmierci.

6. Myślę, że to właśnie wypomniał Europie papież Franciszek, gdy w przemówieniu wygłoszonym w Pałacu Apostolskim pytał: „Cóż ci się stało, Europo humanistyczna, obrończyni praw człowieka, demokracji i wolności? Cóż ci się stało, Europo, ojczyzno poetów, filozofów, artystów, muzyków, pisarzy? Cóż ci się stało, Europo, matko ludów i narodów, matko wspaniałych mężczyzn i kobiet, którzy potrafili bronić i dawać swoje życie za godność swych braci?”.

Nieprzypadkowo przypomniał poetów, filozofów, artystów, ci bowiem – w odróżnieniu od polityków, ale także, niestety, często ludzi Kościoła – należą do żywiołu twórczości, ten zaś nie zna ograniczeń. To lekcja trzecia płynąca z obecnego stanu świata: nie pomoże nam żaden dogmatyzm, żadne uparte trzymanie się ortodoksyjnych wykładni, potrzebna jest wyobraźnia tworzenia wyrażona nie deklaracją wiary, oficjalnym stanowiskiem wygłoszonym w „majestacie” doktryny, ale zwykłą rozmową, gestem, nawet jakimś szczególnym ruchem ciała. Dlatego w tym samym przemówieniu papież mówił o dialogu, tworzeniu i budowie. Mniej więcej wtedy Rafał Ziemkiewicz z wdziękiem nazywał papieża „idiotą”, a Paweł Lisicki mówił o tym, że masowy (!) napływ emigrantów muzułmańskich do parafii katolickich grozi słabnącemu chrześcijaństwu, a etyka, na której wznosi się res publica christiana, ma przede wszystkim zabiegać o dobro tychże katolickich rodzin. Zaiste bardzo szczególne to rozumienie chrześcijaństwa, którego spełnienie ma się dokonać w sytuacji, „gdy już nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, barbarzyńcy, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz wszystkim we wszystkich [jest] Chrystus” (List do Galacjan 3, 11). Parę miesięcy wcześniej także minister Gowin nawoływał do tego, by pomagać przede wszystkim chrześcijanom.

Oto tylko trzy spośród nader licznych przykładów zachowań godzących w samo serce „europejskości”. Europa, jeśli ma zachować swoją duchową formę, nie może być Europą murów, gdzie w bramach pyta się przybyszy o wyznanie. Jeśli istotnie, jak twierdzi Lisicki, chrześcijaństwo słabnie, to nie z powodu islamu i uchodźców, lecz z powodu zadufania samych chrześcijan i ich hierarchów, którzy dawno porzucili jakikolwiek wysiłek zgłębiania wiary jako wyzwania i wielkiego pytania. Zadowalają się przynoszącym usypiające uspokojenie i profity przekonaniem o dysponowaniu jedyną prawdą.

Jeżeli chcemy ożywić i wzmocnić chrześcijaństwo, dajmy mu sposobność zetknięcia się z tym, co inne, co nietutejsze, niedomowe, a zatem z tym, co stawia nam pytania o nas samych.

7. Czym jest owa „europejskość” pojmowana jako pewien kształt duchowości, o niedostatek której obwiniamy biurokratyczne struktury unijne? Jak powiedzieliśmy, Europa musi podjąć wyzwanie rozpatrywania ludzkiego życia, ograniczonego, jednostkowego i niepowtarzalnego, w horyzoncie nie wyłącznie prawnym, ale także filozoficznym. Filozofia bowiem, inaczej niż prawo, jest w swym działaniu ofensywna i otwarta: nie zabrania i nie karze, lecz zachęca do działania na rzecz siebie i innych. To nauka odpowiedzialności, ale nie odpowiedzialności uniku, obronnego gestu trzymania wysokiej gardy, ponieważ ta jest odpowiedzialnością wyłącznie za siebie i swoich. Kto na poważnie chce myśleć o Europie, musi brać pod uwagę odpowiedzialność za innych.

W Niedzielę Palmową w Watykanie papież Franciszek brak odpowiedzialności uczynił tematem swego wystąpienia: „Tak, jak nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za upokarzanego i skazanego Jezusa, tak obecnie nikt nie chce brać na siebie ciężaru odpowiedzialności za los uchodźców”. Brakuje więc Europie odwagi, a żeby w ogóle mówić o duchowości, odwaga jest niezbędna; duch niczego bardziej nie znosi niż lęku.

Czy nie zastanawia nas, dlaczego bodaj najpopularniejszym wezwaniem chrześcijańskim jest „nie lękajcie się!”? To wołanie o odwagę jest nie do pogodzenia z tchórzliwością tych, którzy obawiają się o „swoje”, budując świat ostrych podziałów na „nasze” (czyli dobre) i „ich” (czyli złe). Czy pani premier może z czystym sumieniem powiedzieć „nie lękajcie się!” po tym, jak oświadczyła, że nawet siedem tysięcy uchodźców (z których większość i tak nie zostałaby w Polsce) to śmiertelne zagrożenie? A może zechce powołać się na tę biblijną mądrość Jarosław Kaczyński – a jeśli tak, to jak pogodzi to ze swą tezą, iż uchodźcy są nosicielami chorób i zarazy? Nastały czasy tchórzliwych polityków, a ci nie odnowią ducha „europejskości”.

8. Trzeba sięgnąć do ojców założycieli pomysłu na wspólne bytowanie, zwanego Europą. Udzielą nam kilku ważnych lekcji.
Przede wszystkim będzie to wielkie ostrzeżenie przed nadmiernym zaufaniem do państwa narodowego; nie jest ono nadzieją, ale zagrożeniem przyszłości. W 1951 r., kiedy dymią jeszcze zgliszcza wojennej pożogi, Denis de Rougemont pisze w słynnym „Liście do Europejczyków”, że spośród wszystkich form państwowości państwo narodowe charakteryzuje się najniższym stopniem umiejętności społecznego współżycia. Powoływać się na ideał państwa narodowego „po to, aby opóźnić związek państw, niesie ze sobą ryzyko tego, że ludzie będą je uważać nie za czynnik płodnej różnorodności, ale anachronicznych podziałów” (przeł. Aleksandra Olędzka-Frybesowa).

List de Rougemonta powinien być dzisiaj, w czasach odradzającego się nacjonalizmu, lekturą obowiązkową we wszystkich szkołach. Jako odtrutka na jad sączony przez partyjnych ideologów i ich politykę historyczną. Wątpię jednak, by trafił na listę lektur. Ostrzega wszak przed tymi, którzy mogliby go tam umieścić: „ci, którzy twierdzą, że wszystko zawdzięczają swojemu Państwu-Narodowi [a tych znamy z pierwszych stron gazet – TS], rzadko stają się jego chlubą”.

9. Postrzega też de Rougemont Europę jako zdolność dystansowania się od własnych zamierzeń i projektów. Europa pozostała sobą tak długo, jak długo nie dała się uwieść populistycznym demagogom. Gdy traciła dla nich głowę, przestając krytycznie spoglądać na własną rzeczywistość i tracąc umiejętność rozróżnienia między tym, co możliwe, a pustą obietnicą – wcześniej czy później kończyło się to krwawą łaźnią.

Europę tworzyli nie tylko wielcy mężowie stanu (jak Churchill czy Adenauer), nie tylko wizjonerzy filozofii (jak Spinoza czy Brzozowski), ale także wielcy komicy literatury (jak Rabelais, Cervantes czy Jarry). Sens życia ujawnia się bowiem temu, kto potrafi zachować zbawienny dystans do siebie i poglądów, które mogą okazać się niebezpiecznymi urojeniami.

Nie bez powodu de Rougemont widzi w humorze jeden z filarów „europejskości”, gdyż „człowiek pozbawiony poczucia humoru nie rozumie także głębokiego sensu życia. Przypominam, że humor to przede wszystkim umiejętność drwiny z samego siebie. Ale żeby umieć się śmiać z siebie samego, trzeba najpierw zaistnieć jako świadoma siebie osoba i zdobyć się na pewien dystans w stosunku do własnego, wytworzonego przez siebie obrazu”. Gdy spoglądamy na śmiertelnie ponure oblicza rządzących, nasuwa się nam pytanie, czy aby nie miał racji de Rougemont mniemając, że nie są oni świadomymi siebie osobami, nie mówią w swoim imieniu, a jedynie powielają przygotowane z góry przez partyjne centrale ideologiczne slogany.

10. Wyjmuję zaledwie te dwie lekcje z arcyważnego tekstu de Rougemonta, ponieważ wpisują się one świetnie w logikę działań papieża Franciszka.

Po pierwsze, wspomniane już wezwanie do poetów, filozofów i artystów o odnowę ducha europejskiego wyraźnie wskazuje, że duchowość Europy nie zyska, lecz straci na powrocie do idei państwa narodowego. Potrzebne jest nieustanne poszukiwanie form życia duchowego i wyrastających z niego praktyk społecznych. Te ostatnie, gdy powierzyć je państwu narodowemu, błyskawicznie doprowadzą do tego, że społeczność narodowa zamieszkująca w obrębie określonych granic łatwo przypisze sobie doskonałość w materii życia duchowego. To zaś równie rychło skończy się konfliktem z tymi, którzy mniemają, że to właśnie ich formy życia są jedynie prawdziwymi.

11. Po drugie, skoro potrzebni są ludzie-obywatele działający w sferze pomiędzy i ponad granicami, próżno raczej oczekiwać tego rodzaju postawy od polityków zaplątanych coraz bardziej w interesy swej partyjnej ideologii oraz prących coraz bardziej arogancko przeciwko wspólnemu bytowaniu ponad granicami w imię XIX-wiecznej logiki narodowego państwa granic.

Niecodzienne codzienne gesty Franciszka, tak mocno krytykowane przez fundamentalistycznie nastawionych publicystów katolickich, odczytuję więc jako wezwanie skierowane nie do tego czy innego Kościoła czy episkopatu, ale do każdego z nas, każdego szarego chrześcijanina uwikłanego w skomplikowane losy świata, a często i osobiste dramaty.

A wezwanie to opisałbym następująco: szary chrześcijaninie, ty też jesteś Kościołem. Jest nim także hierarchiczny Kościół biskupów i Watykanu, ale przede wszystkim jesteś nim ty, bo to w twoich wyborach, jakich dokonujesz w codziennym życiu, żyje duch chrześcijaństwa, czyli ważny element ducha Europy.

Duch ów przejawia się mniej w dogmatach i w regułach ortodoksji, a w nieporównanie większym stopniu żyje on w tym, jak traktujesz swego bliźniego, jak troszczysz się o życie innych, nie tracąc z pola widzenia życia własnego. Chrześcijaństwo uśmiechu, chrześcijaństwo wyjścia poza mury wszelkiej swojskości, chrześcijaństwo ludzi żyjących mądrze nie dlatego, że tak zapisano w jakimkolwiek piśmie czy adhortacji, lecz dlatego, że otwarli oczy i zobaczyli świat na nowo. Świat taki, jakim mógłby być, gdybyśmy zrezygnowali z przeświadczenia o własnych urojonych przewagach jako posiadaczy wiekuistej prawdy. Chrześcijaństwo nie „zawodowych” chrześcijan, lecz wolontariuszy, amatorów chrześcijaństwa.

12. Po trzecie, Wojciecha Cejrowskiego oburzyły buty Franciszka, stare, rozczłapane, być może nawet, o zgrozo, niedoczyszczone. Zapewne gorszy go także stary samochód, którym zwykle się porusza.

Źródłem głębokiego poruszenia wydaje się sam fakt posiadania nóg; nie tylko nóg papieskich, ale również nóg innych ludzi, skoro tak wzburzyli się „zawodowi” chrześcijanie na widok papieża myjącego nogi imigrantom. Gdyby de Rougemont pisał dzisiaj swój „List do Europejczyków”, znalazłby w tych utyskiwaniach wymarzony dowód na to, jak niszczy europejskiego ducha brak poczucia humoru.

Czy nie jest dowodem niezwykłego dystansu do samego siebie to, że oto spod pompatycznej ceremonialnej szaty wyłania się para butów, starych, schodzonych, zmęczonych jak ludzkie życie, jak życie szarego chrześcijanina? Czy na próżno van Gogh malował wizerunki, ba, chciałoby się rzec: portrety butów, widząc w nich dramatyczne przejawy ludzkiego losu? Stare buty papieża Franciszka: ujmujący i pełen humoru apel do ziemskiej wędrówki człowieka pełnej potknięć i kurzu wielu gościńców – nie wyściełanych dywanami korytarzy watykańskich, nie kurialnych salonów, ale świeckich dróg pełnych wątpliwości, po których wędrujemy jak Don Kichoci.

Ale to Don Kichot, a nie uczeni kanonicy, uwalnia więźniów i spieszy na pomoc damom w nieszczęściu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2016