Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W pierwszych latach transformacji prywatni przewoźnicy szturmem zdobyli rynek. Polska odmiana wschodnich marszrutek okazała się szybsza i tańsza od autobusów, a przede wszystkim zabierała pasażerów tam, gdzie stare autosany Państwowej Komunikacji Samochodowej (w późniejszych latach podzielonej na mniejsze przedsiębiorstwa, dziś w większości upadłe) tylko likwidowały kursy. „Busiarze” stosowali też model biznesowy łudząco podobny do tanich linii lotniczych – jeździli tylko tam, dokąd się opłacało, ciasno montowali siodełka, aby pomieścić więcej pasażerów, i rzadko przyjmowali ich skargi. Gdzieniegdzie, jak na trasach z Zakopanego do tatrzańskich dolin, prowadziło to do patologii i zawiązywania się silnego busiarskiego lobby. Jednak w busach nie było klasy premium i economy, wszyscy podróżowali równi. W tym być może ostatnim tak demokratycznym środku transportu zbiorowego niepodzielnie rządził kierowca: to on decydował o głośności muzyki i włączał radio. I w jednym nie odróżniał się od pasażerów – gdy kończyły się wiadomości, tak jak oni psioczył na polityków. ©(P)
CZYTAJ TAKŻE:
Polska w ruchu: z perspektywy samochodu, tanich linii, pendolino, roweru i hulajnogi >>>