Buntownik czy prymus – rola Polski w Unii Europejskiej

Siedem lat obecności Polski w Unii Europejskiej obfitowało w ważne, ale i trudne momenty. I choć nieraz w relacji Warszawa-Bruksela iskrzyło, Polska nigdy nie była traktowana jako całkowicie nieprzewidywalny "dziki kraj".

01.07.2011

Czyta się kilka minut

Narosło jednak wokół naszego członkostwa sporo mitów, niewiele mających wspólnego z faktami. Co nie ulega wątpliwości, to zainteresowanie Polską. Choć znaczenie prezydencji po wejściu w życie traktatu z Lizbony jest znacznie mniejsze niż przedtem, nasze przewodnictwo jest oczekiwane z dużym zaciekawieniem. Po Hiszpanii jesteśmy bowiem pierwszym dużym krajem, po którym można się spodziewać wypracowania nowego modelu prezydencji.

Wejście smoka

Trzeba przyznać, że Polska ma szczęście do "historycznych wejść". W 1999 roku rozszerzenie NATO o Polskę, Czechy i Węgry zostało, słusznie zresztą, okrzyknięte historycznym. Pięć lat później Polska wraz z dziewięcioma innymi krajami stała się elementem wielkiego rozszerzenia Unii Europejskiej. O tym, jak mało oczywisty był ten proces, najlepiej świadczył okres przed rozszerzeniem, kiedy jego twórcy musieli walczyć z uprzedzeniami po obu stronach. Polacy obawiali się utraty niezależności i suwerenności, wykupu polskiej ziemi przez obcokrajowców, dyktatu norm unijnych (walka o polskość oscypka czy ogórka małosolnego), zagrożenia dla tradycyjnych polskich i chrześcijańskich wartości. Kraje zaś starej Unii bały się ekspansji hordy barbarzyńców, którzy zabierać będą Francuzom czy Niemcom miejsca pracy, w dodatku przyczyniając się do wzrostu przestępczości. Te obawy znalazły zresztą swoją egzemplifikację rok później w referendach w sprawie konstytucji europejskiej w założycielskich krajach wspólnoty, Francji i Holandii. Owszem, zwłaszcza Francuzi w dużej mierze głosowali przeciwko prezydentowi Jacques’owi Chiracowi. Wielu jednak z głosujących przeciw konstytucji czyniło to ze strachu przed integracją i przysłowiowym polskim hydraulikiem. Jak opowiada po latach pierwszy stały przedstawiciel Polski przy UE, Jan Kułakowski, obawy istniały po obu stronach i rozwiewanie ich było jednym z najtrudniejszych zadań polskiej dyplomacji. Nic więc dziwnego, że zwłaszcza przez pierwsze miesiące naszej obecności w strukturach i instytucjach europejskich przyglądano nam się z lękiem, ale i ciekawością.

Tym bardziej że w ławach poselskich Parlamentu Europejskiego zasiadło wielu polityków ceniących sobie niestandardowe zachowania. Janusz Lewandowski, obecnie komisarz ds. budżetu, a wówczas szef komisji budżetowej w PE, wspomina, że któregoś dnia podczas debaty na temat konstytucji europejskiej polska prawica, uzbrojona w portrety Marksa, Lenina i Engelsa, zaintonowała "Międzynarodówkę", czyniąc ironiczne porównanie UE do ZSRR. Nagle do śpiewu dołączyła europejska skrajna lewica, której przedstawiciele wzięli Polaków za swoich pobratymców.

Takich nieporozumień zwłaszcza na początku nie brakowało. Na szczęście jednak bardzo szybko Polska na tym samym forum mogła pokazać się z lepszej strony. Zaledwie kilka miesięcy po rozszerzeniu, jesienią 2004 roku, na Ukrainie wydarzyła się Pomarańczowa Rewolucja. Zarówno Polska jako kraj, jak i Polacy - zwłaszcza eurodeputowani - wykorzystali tę szansę do zabłyśnięcia na arenie międzynarodowej. Parlament Europejski głównie za sprawą polskich posłów pod wodzą Jacka Saryusza-Wolskiego był tą instytucją unijną, która najbardziej zdecydowanie zaprotestowała przeciwko cudom nad urnami i niemal wymusiła na ówczesnym przedstawicielu ds. polityki zagranicznej Javierze Solanie jasną deklarację w tej sprawie. To, co się stało sukcesem Polski, w dalszej perspektywie stało się jednak także jednym z dowodów na "polską rusofobię", jeden z grzechów głównych zarzucanych nam przez niektóre środowiska zachodniej lewicowo-liberalnej inteligencji i polityki.

Mit buntownika i rusofoba

Rok 2005 przyniósł zmianę władzy w Polsce, prezydentem został Lech Kaczyński, rządy objęło Prawo i Sprawiedliwość, partia, która jeszcze zanim doszła do władzy, była w środowiskach lewicowo-liberalnych uważana za przykład "katolickiego obskurantyzmu, ksenofobii i nacjonalizmu". Z taką gotową etykietką nowa polska władza nie miała łatwego zadania. Bez przerwy musiała udowadniać, że nie jest wielbłądem. Kiedy ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz po raz pierwszy przyjechał do Brukseli, budził nie mniejsze zainteresowanie niż reżimowi dyktatorzy, a większość zadawanych podczas konferencji prasowej pytań dotyczyła "prześladowań gejów w Polsce". W czasie dwuletnich rządów PiS poczyniono Polsce dużą szkodę wizerunkową. Faktem jest, że ów rząd sam popełnił sporo błędów, patrząc jednak z perspektywy kilku lat, jasne się staje, iż nie były to błędy fundamentalne. Niestety, część z nich została powtórzona przez rząd następny. Największym z nich była nieumiejętność ułożenia dobrych relacji z Niemcami, które występowały przecież w podwójnej roli - największego unijnego państwa i zarazem płatnika, ale też i adwokata europejskich ambicji Polski. To akurat za rządów Donalda Tuska się poprawiło. Kolejny błąd to czasem mało przemyślane wypowiedzi polityków na drażliwe pytania. Zachodnie media skrzętnie wychwytywały wszelkie krytyczne uwagi polskich ministrów na tematy obyczajowe, biorąc to na poczet homofobicznej natury rządu Kaczyńskiego. Podejście zagranicznych mediów do rządów PiS można porównać z tym, co na zachód od Polski pisze się obecnie na temat rządów węgierskiego premiera Viktora Orbana.

- Mam wrażenie, że na początku Polska nie do końca rozumiała, jak się załatwia sprawy w Unii, że nie da się wszystkiego robić samemu, w pojedynkę i że w Unii konieczne jest budowanie koalicji z innymi krajami. Potem nadszedł czas, kiedy w polskim rządzie były partie nie najlepiej postrzegane przez europejskich partnerów, głównie ze względu na ich niechęć do współpracy z innymi europejskimi krajami, przede wszystkim Niemcami. W ciągu ostatnich 3-4 lat sytuacja zmieniła się jednak na korzyść - uważa prof. Alan Mayhew, doradca polskich komisarzy: Danuty Hübner i Janusza Lewandowskiego.

Faktem jest, że kolejne polskie rządy popełniały podobnego typu błędy - najczęstszym i najważniejszym z nich była nieumiejętność sprawnej współpracy z unijnymi partnerami, zarówno krajami członkowskimi, jak i instytucjami. Polska często informowała o swoich decyzjach lub opiniach zbyt późno. Przykładem może być afera wokół budowy obwodnicy w Dolinie Rospudy. Gdyby polski rząd poinformował o planach inwestycji z wyprzedzeniem, udałoby się być może uniknąć kolizji z unijnym prawem i sprawa nie trafiłaby do Trybunału Sprawiedliwości.

Innym przykładem była batalia o system liczenia głosów podczas głosowań w Radzie. Polska uznała zapisany w traktacie lizbońskim system podwójnej większości za krzywdzący dla krajów średniej wielkości i zaproponowała system pierwiastkowy. >

> I choć sama propozycja była rozsądna i sprawiedliwa, odsiecz została przeprowadzona za późno. Takie kwestie ustala się na długo przed szczytem lub ewentualnie gra się va banque.

Tego typu zagraniem, zresztą udanym, choć kontrowersyjnym, była sprawa rosyjskiego embarga na polskie mięso. Rosja wprowadziła jednostronnie zakaz importu polskiego mięsa, choć nie było to uzasadnione względami zdrowotnymi czy weterynaryjnymi. Polska w 2006 roku na posiedzeniu szefów dyplomacji krajów unijnych zagroziła użyciem weta w sprawie mandatu na rozpoczynające się rozmowy o nowym porozumieniu Unia Europejska-Rosja. Szantaż, choć początkowo fatalnie przyjęty, okazał się skuteczny. W rozmowy między Warszawą a Moskwą włączyła się Komisja Europejska. Embargo w końcu zniesiono. Ważniejszy był jednak sygnał polityczny - w ten sposób konflikt rosyjsko-polski przestał być traktowany w kategoriach sporu bilateralnego i stał się konfliktem rosyjsko-unijnym. To zaś było dla Kremla informacją, że Polska nie tylko formalnie jest częścią wspólnoty europejskiej.

Te i inne sytuacje sprawiły, że do Polski na długo przylgnęła etykietka enfant terrible i buntownika. O tym, że jest to opinia krzywdząca, świadczą fakty - Polska jak dotąd tylko dwa razy użyła prawa weta, co czyni nas jednym z pokorniejszych państw unijnych. Wystarczy porównać polskie weta z wyczynami Francji, której prezydent Charles de Gaulle zasłużył sobie na określenie "głównego hamulcowego Europy". Dwa razy zawetował przecież członkostwo Wielkiej Brytanii, co sprawiło, że wyspiarze dołączyli do wspólnoty europejskiej z dziesięcioletnim opóźnieniem. Z kolei od lipca do grudnia 1965 roku cieniem na pracach wspólnoty kładł się kryzys "pustego krzesła" - na polecenie rządu francuscy ministrowie przestali przyjeżdżać do Brukseli, a stały przedstawiciel Francji został odwołany do Paryża. Zablokowało to kompletnie prace. Po prawie 40 latach Wielka Brytania, protestując przeciw sankcjom nałożonym na brytyjską wołowinę, przez osiem miesięcy wetowała wszelkie kolejne decyzje unijne, co groziło opóźnieniem wejścia do Unii nowej dziesiątki. Wreszcie w 2005 roku to przecież dwa z założycielskich państw: Francja i Holandia, odrzuciły konstytucję europejską, przyczyniając się do marazmu. Traktat lizboński został odrzucony przez Irlandczyków w pierw­szym referendum, odium odpowiedzialności za spowalnianie procesu integracji spadło jednak na Lecha Kaczyńskiego, który odmawiał podpisania traktatu, czekając na pozytywną reakcję Irlandczyków.

Czego jeszcze nie udało się dokonać Polsce? Z pewnością porażką naszego kraju jest za mała liczba urzędników na wyższych stanowiskach w instytucjach unijnych. Nawet w porównaniu z innymi nowymi krajami członkowskimi wypadamy kiepsko, o niebo lepsi od nas są Węgrzy; Czesi też nie wypadają źle. Najbardziej spektakularną porażką była rekrutacja do Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, czyli unijnej dyplomacji. Nie udało się przeforsować zmiany sposobu rekrutacji - Jacek Saryusz-Wolski próbował promować przyjęcie kryterium równowagi geograficznej. Unijni dyplomaci są zatem werbowani głównie z dotychczasowego departamentu ds. działań zewnętrznych i pomocy humanitarnej. Biorąc zaś pod uwagę, że pracuje tam, na stanowiskach merytorycznych, znikoma liczba polskich urzędników, mamy wciąż do czynienia ze znacznym niedoborem Polaków w dyplomacji europejskiej. Oczywiście nominacja dla Macieja Popowskiego na zastępcę sekretarza generalnego Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych jest istotna, ale nie zrekompensuje niedoborów kadrowych. Podobnie jak fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Jerzego Buzka, bez wątpienia symboliczne i ważne wyróżnienie, ale mało reprezentatywne dla całości.

Z czego wynika słaba obecność Polaków? W dużej mierze z braku dobrej koordynacji między Warszawą a Brukselą. Wielka Brytania, pomimo deklarowanego cały czas votum separatum wobec Unii, ma w swoim MSZ specjalną komórkę zajmującą się przygotowywaniem chętnych do pracy w strukturach unijnych. Niemcy natomiast, także w ramach MSZ, mają specjalną jednostkę, której zadaniem jest ścisła współpraca z niemieckimi eurodeputowanymi, dzięki czemu - pomimo przynależności do różnych frakcji - niemieccy posłowie w dużej mierze działają zgodnie z niemieckim interesem narodowym na arenie PE. Polska dopiero od niedawna zaczyna ściślej współpracować z europosłami.

Była też Polska, przynajmniej do czasu prezydencji, mało widoczna w Brukseli. W Brukseli bowiem poza przedstawicielstwami regionów działa kilka niemieckich think tanków, m.in. fundacja Boscha, Adenauera czy Eberta. Podobnie na opinię publiczną oddziałują Brytyjczycy i Francuzi, którzy na organizowane przez siebie konferencje na kluczowe tematy zapraszają brukselski establishment. Pomimo ambitnych planów nie udało się jeszcze stworzyć polskiego think tanku w Brukseli. Jedynie od niedawna są tu jednoosobowe przedstawicielstwa polskich centrów, m.in. Ośrodka Studiów Wschodnich. To stanowczo za mało, by być poważnie traktowanym przez partnerów, a przede wszystkim, by brać liczący się udział w debacie europejskiej.

Polskie sukcesy

Ale nie zapominajmy o sukcesach. Największym z nich, choć tylko częściowo od nas zależnym, było wejście Polski wraz z ośmioma innymi krajami do strefy Schengen w 2007 roku. To wydarzenie stało się dopełnieniem akcesji Polski do Unii w 2004 roku i ostatecznie scementowało wspólnotę europejską. Nic więc dziwnego, że Polska jest jednym z najzagorzalszych obrońców ruchu bezwizowego, który za sprawą fali imigrantów z Afryki Północnej jest dziś zagrożony.

Przy okazji sukcesów warto zadać pytanie: co Polska wniosła do Unii, jakie wartości, jakie idee i jaką wartość dodaną? W sferze projektów politycznych to z pewnością trzy dziedziny, konsekwentnie przez dwa ostatnie rządy promowane - polityka energetyczna, z naciskiem na bezpieczeństwo energetyczne, polityka wschodnia i wreszcie polityka historyczna.

Pomarańczowa Rewolucja i zaangażowanie w nią polskich polityków było pierwszym rozdziałem polityki wschodniej. Jej rozwinięciem stał się projekt Euronest - Stowarzyszenia Parlamentarnego krajów Unii Europejskiej i ich sześciu wschodnich sąsiadów: Armenii, Azerbejdżanu, Białorusi, Gruzji, Mołdawii i Ukrainy. Partnerstwo Wschodnie, będące rozwinięciem tego projektu, jest też jednocześnie przykładem umiejętnej współpracy z innymi, w tym przypadku ze Szwecją. Powstałe na wzór Unii Śródziemnomorskiej Partnerstwo jest przykładem myślenia o Unii jako o całości. Szkoda przy okazji, że Polska nie angażuje się z równą ochotą w integrację europejską Zachodnich Bałkanów. Zwłaszcza z krajami byłej Jugosławii łączą Polskę więzy historycznych dobrych relacji, do których dochodzi niebagatelna sprawa, jaką jest zrozumienie mentalności. Polska zatem mogłaby podjąć się roli łącznika pomiędzy tymi krajami a wspólnotą europejską.

W przypadku kwestii bezpieczeństwa energetycznego w sukurs przyszła nam paradoksalnie Rosja. Dopóki bowiem Polska wspominała o konieczności uniezależnienia się od zewnętrznych dostawców źródeł energii, ze wskazaniem na Rosję, często było to traktowane jako kolejny przejaw rzekomej polskiej rusofobii. Zimą 2006 roku zdarzył się jednak pierwszy kryzys gazowy, Rosja zakręciła kurki Ukrainie, skutki tego odczuły jednak i kraje unijne, m.in. sprawująca wówczas przewodnictwo Austria. Podobne sytuacje powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie i Europa zrozumiała, że Rosja nie jest w pełni przewidywalnym partnerem i dywersyfikacja źródeł dostaw surowców jest konieczna. Choć polityka energetyczna Unii, nie mówiąc już o będących ciągle w powijakach wielkich projektach typu gazociąg Nabucco, dopiero powstaje, są już pierwsze jaskółki w postaci rozporządzenia o bezpieczeństwie dostaw energii, w którym silnie akcentuje się solidarność energetyczną. W tym kontekście na ironię zakrawa umowa gazowa, jaką Polska zawarła w ubiegłym roku z Rosją. To Komisja Europejska wówczas broniła Polski przed Polską, wymuszając na polskim rządzie wprowadzenie korzystniejszych dla Polski rozwiązań...

I wreszcie polityka historyczna - uczciwie mówiąc: dziedzina mało popularna, a jednocześnie budząca wiele kontrowersji, choćby ze względu na różnorodność doświadczeń historycznych różnych narodów. Mozolna i cierpliwa praca polskich i nadbałtyckich polityków odnosi skutki. Trzy lata temu PE ustanowił Europejski Dzień Pamięci Ofiar Stalinizmu i Nazizmu (obchodzony 23 sierpnia). Jeszcze kilka lat temu nie do wyobrażenia byłoby w Zachodniej Europie kładzenie na jednej szali zbrodni nazistowskich i komunistycznych. Ta percepcja zaczyna się zmieniać.

To, co wydaje się obecnie istotne dla Polski, to umiejętność budowania koalicji z innymi i umiejętność myślenia o Polsce w kontekście całej wspólnoty. Nie oznacza to bynajmniej rezygnacji z walki o interes narodowy. To raczej sztuka przedstawiania tego, co jest dobre dla Polski jako wartości dodanej do reszty Europy. Przykładem może być właśnie polityka bezpieczeństwa energetycznego. Z kolei udanym przykładem zdolności kooperacji było budowanie wspólnego frontu nowych krajów w sprawie pakietu klimatycznego. Tuż przed szczytem unijnym spotkali się szefowie rządów krajów Grupy Wyszehradzkiej oraz Bułgarii i Rumunii, by ustalić wspólne stanowisko.

Nowa rola we wspólnocie

Na koniec pomyślmy o najbliższej przynajmniej przyszłości. Nie obędzie się bez redefinicji roli Polski we wspólnocie. To pytanie przede wszystkim do polityków - jaką funkcję widzą dla Polski? Czy ma być pomostem między Wschodem a Zachodem? Czy większe szanse rozwoju i efektywnego działania zapewni nam praca w ramach Trójkąta Weimarskiego, czy raczej Grupy Wyszehradzkiej? Czy mamy szansę bycia mocarstwem lokalnym? Bo same nasze ambicje na nic się nie zdadzą, jeśli nie będzie woli innych krajów, chętnych do pójścia za Polski przewodem. Profesor Jerzy Łukaszewski, specjalista od polityki europejskiej, wieloletni rektor Kolegium Europejskiego w Brugii, nie ma wątpliwości: - Europa potrzebuje Polski, to pewne. Ale Polska Europy jeszcze bardziej. Bez swojej obecności w Unii i bez istnienia Unii znaleźlibyśmy się z powrotem w klinczu, pomiędzy dwoma wielkimi krajami, z którymi łączyły nas trudne doświadczenia historyczne: Niemcami i Rosją.

Co do przywódczej roli Polski profesor ma już jednak poważne wątpliwości. Jego zdaniem pozostałe kraje - np. Węgry, Litwa czy Czechy - niekoniecznie chcą iść za polskim przewodem. Polska, według Łukaszewskiego, winna wyzbyć się nadmiernych ambicji i aspiracji, i skupić się na byciu przewidywalnym, nieegoistycznym partnerem.

Pocieszające są wyniki ankiety, przeprowadzonej wśród brukselskich dyplomatów, publicystów, eurokratów, ale także wśród polskich decydentów przez APCO Worldwide, cenioną instytucję konsultingową. - Chcieliśmy dowiedzieć się, jak Polska jest postrzegana z perspektywy Brukseli, a jak z Warszawy. Nasi respondenci brali pod uwagę wielkość i bogactwo kraju, jego zdolność oddziaływania na politykę unijną, znaczenie polityczne - mówi Brad Staples, szef instytucji. Polska w zgodnej opinii została uznana za najważniejszy z nowych krajów. Zajmujemy też wysokie, siódme miejsce w całej wspólnocie (po Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoszech, Hiszpanii i Holandii). O tym, że nie są to dane gołosłowne, świadczy zainteresowanie, z jakim oczekiwana jest polska prezydencja.

Dominika Ćosić - publicystka, korespondentka polityczna z Brukseli, autorka publikacji "Od horyzontu do przewodnictwa", poświęconej drodze Polski do Unii Europejskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Polska prezydencja (26/2011)