Bunt mas

Agata Bielik-Robson, filozofka: Inteligencja, w resztkowej formie, istnieje dziś głównie po prawej stronie. Jest hamulcowym, powielającym najgorsze stereotypy mitu romantycznego i szlachetczyzny.

27.07.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Starowieyska Magda / FOTORZEPA / FORUM
/ Fot. Starowieyska Magda / FOTORZEPA / FORUM

PAWEŁ BRAVO: W połowie jesteś brytyjską filozofką, ale chcę, żebyś wskoczyła w buty szczerego polskiego inteligenta i popsioczyła trochę na nasze czasy. Pamiętasz, ilu było w polityce, u progu nowej Polski, ludzi dających się podciągnąć pod definicję intelektualisty? Potem krzywa tego udziału zaczęła beznadziejnie opadać. 

AGATA BIELIK-ROBSON: Po kilkunastu latach przynależenia do świata zachodniego zaczyna zamykać się nad nami „żelazna klatka” praw i norm, które nas coraz bardziej dyscyplinują, siłą rzeczy odbierając nam fantazję.

Taka jest natura późnej demokracji: normalizacja i standaryzacja dyskursu politycznego i medialnego, który politykę obsługuje. Wszyscy mówią jednym językiem, bo takie są wymogi tego profesjonalnego idiomu, całkowicie odindywidualizowanego. Wprawdzie pojawiają się napięcia między lewicą a prawicą, ale skala globalizacji języka jest tak wielka, że prawie nie mieści się tam specyfika narodowa, nie mówiąc już o specyfice ludzkiej, jednostkowej.

W miejsce nieprofesjonalnych, trochę fantazjujących, ciekawych postinteligenckich polityków lub gadających głów, rozsnuwających dziwne wizje, mamy dziś zdepersonalizowanych profesjonalistów (jak mawiał Max Weber: „bezdusznych specjalistów”). To nie sprzyja pojawianiu się w sferze publicznej wyrazistych indywidualności. Taki jest jeden z powodów, dla którego postaci w rodzaju Marcina Króla, Pawła Śpiewaka, Tadeusza Mazowieckiego czy nawet Jana Rokity musiały wypaść z obiegu. Dzisiejsze kadry Platformy i PiS-u są do siebie zastraszająco podobne. Donald Tusk mówił, że jak ktoś ma wizję, to powinien iść do lekarza.


Przeczytaj także:


 

Wyobraźnia, idiosynkrazja, nie mówiąc już o ułańskiej fantazji, nie mają miejsca w zawodowej polityce. Czasem się pojawiają tylko na poziomie karnawałowej, nieobliczalnej demokracji bezpośredniej w postaci przelotnych charyzm przywódczych. Jarosław Kaczyński ma tę charyzmę, i co dziwniejsze, wciąż ją utrzymuje, cóż zrobić...

...a wokół siebie ma jeszcze kilka postaci przypominających intelektualistów, ludzi jakoś tam osobnych: Andrzeja Nowaka, Jadwigę Staniszkis...

Choć taki Ludwik Dorn już się z polityki wymiksował. Ale nie ma wątpliwości, że PiS jest ostatnią partią inteligencką – na dobre i na złe.

Na dobre – jako inteligencki nostalgik to rozumiem. Ale dlaczego na złe?

Upadek polityki inteligenckiej ma też lokalne przyczyny. Nie należę do wielbicieli PiS także i dlatego, że jest to właśnie ostatnia formacja inteligencka. Inteligencja zaś popełniła błędy. Największym, choć jak się wydaje nieuniknionym, była wojna na górze. Część elity z dnia na dzień obraziła się na własny naród, kiedy ten faktycznie pokazał jej niezłą figę. Wydarzenia 1990 r., kiedy w drugiej turze o prezydenturę walczył Lech Wałęsa ze Stanem Tymińskim, były szokiem dla inteligenckiej elity, do tej pory niesionej mitem romantycznym, czyli wielkiej sztamy szlachty z ludem. Nagle zabrakło ramy: bo w jakim języku opisać relacje między elitą a masą, która upokorzyła w wyborach Mazowieckiego?

Kiedy przyjeżdżałam wtedy do Polski, pomieszkując między Warszawą a Londynem, zauważyłam skokową zmianę w sposobie mówienia o polskiej wspólnocie, która po raz pierwszy przestała jawić się tak solidarnie jak przedtem. Nastąpiło nagłe przejście od romantycznego paradygmatu solidarności i zbiorowej identyfikacji do antyromantycznej postawy, coraz mniej skrywanej wrogości i niechęci. W „Gazecie Wyborczej” pojawiło się po raz pierwszy określenie „ciemnogród”: świadectwo totalnego wyobcowania, gniewu, oburzenia, niezrozumienia. Od tego momentu zaczyna się nieuchronny zjazd w dół w relacjach między elitą, która zaczęła cierpieć na syndrom oblężonej twierdzy, a masami, które czuły się coraz bardziej obrażane, nie zawsze z jasnych powodów. To, co robiła „Gazeta” w tamtym okresie, było trochę waleniem na oślep – efekt szoku, lęku, przewaga negatywności. Ale też trudno się temu dziwić, ponieważ szok – uosobiony w Tymińskim, typie spod wyjątkowo ciemnej gwiazdy – był naprawdę realny. Nie było jednak nowego języka, chyba że język konserwatywno-liberalnej sztampy, który powoli zaczął wypierać lokalny idiom romantyczny.

Prawica twierdzi, że szeroko pojęta „Czerska” to jakaś lewica. Bzdura. Przecież to już wtedy był czysty amerykański neokonserwatyzm. Czyli konserwatywne oświecenie, bardziej świecka wersja konserwatywnej modernizacji, nadal jednak negocjująca z Kościołem jako nośnikiem tradycyjnych hierarchii i autorytetów. To wariant, gdzie silnie podkreśla się protekcjonalny stosunek elit do mas, których elity już nie kochają romantycznie, ale nadal nimi zarządzają, tym razem raczej się ich bojąc. I do tego gospodarczy neoliberalizm, też niekiedy dość mściwy wobec pokrzywdzonych finansowo mas. Robert Krasowski kiedyś słusznie napisał, że tego wszystkiego Adama Michnika nauczył Leszek Kołakowski. On jako pierwszy był przekazicielem tej opcji na Polskę – lewica to na pewno nie jest.

Obok zaś mamy część dawnych elit, która nie chciała się zgodzić na taką formę wyobcowania, a przynajmniej używała tego rodzaju argumentów w sporze politycznym. 

Obóz zgromadzony wpierw wokół Wałęsy – ludowego króla – łatał, ratował mit romantyczny trochę na zasadzie (niestety słusznej), że polska kultura nigdy nie miała innego języka i jeśli elity go utracą, to się nieuchronnie wyobcują.
W latach 90. byłam istotnie po stronie tych, którzy zdecydowali się nad tym mitem romantycznym pracować. Miałam pomysł, by przewietrzyć romantyzm, odświeżyć go. Wiadomo było, że Polska musi się otworzyć na Zachód, musi wejść w nowoczesność, musi się skonfrontować z językiem demokracji liberalnej. Byłam przekonana, że można to zrobić przez romantyzm, tylko że trzeba go otworzyć na jego zachodnią wersję. Szłam tropem Stanisława Brzozowskiego, wydawało mi się, że jeśli zrobimy to, co on: przełamiemy polski romantyzm na rzecz brytyjskiego – więcej Blake’a, mniej Mickiewicza, czy raczej: więcej Blake’a w samym Mickiewiczu – to ten neoromantyczny język przeprowadzi nas w nowoczesność. Do tej pory wierzę w słuszność takiej strategii, bo wydaje mi się, że to jedyne wyjście dla krajów wtórnej modernizacji.

Romantyzm na początku XIX wieku był językiem stworzonym dla krajów tzw. opóźnionych, czyli dołączających do nowoczesności w drugiej fali. Polska kultura ciągle mogłaby z tej możliwości skorzystać. Ale nam to nie wyszło. Pomimo dobrych, choć efemerycznych prób – np. Marii Janion czy Michała Kuziaka. Ale to były próby czysto akademickie, nie przebiły się w sferę publiczną. I tu właśnie publiczni intelektualiści skrewili. Zamiast otwierać polski wzorzec romantyczny na bardziej uniwersalne wyzwania, zaczęli go histerycznie bronić w jego zamkniętej lokalnej wersji. Niestety, Jan Paweł II bardzo się przyczynił do tego, żeby umocnić najgorszy model polskiego romantyzmu: narodowego, ze wszystkimi wątpliwymi wątkami mesjańskimi. Zobacz, nawet Zdzisław Krasnodębski stał się nowym Rzewuskim, utożsamił się z romantycznym sarmatyzmem.

Ten sam, który ćwierć wieku wcześniej uczył nas Webera...

Wszystko, co wiem o Weberze, wiem od niego, a teraz co zostało? „Pamiątki Soplicy”. Podobnie Ryszard Legutko – nie rozpoznaję go intelektualnie. Przepracowanie się nie udało, wzorzec okazał się za silny, on ich wciągnął w pole grawitacji tej czarnej dziury, jaką jest Polska mesjańska: naród wybrany, choć nie wiadomo do czego.

Z kolei w środowisku „Teologii Politycznej” jest więcej śmiałości w operowaniu tym wzorcem, ale jest też ogromna doza świadomej paternalistycznej manipulacji, czegoś, czego nie znoszę w tym nieco młodszym pokoleniu inteligencji. Marek A. Cichocki, Dariusz Gawin, Dariusz Karłowicz świadomie uprawiają politykę historyczną jako propagandę: nie interesuje nas prawda, nie chcemy mieć wątpliwości, musimy naszym masom sprzedać coś, co je z kompletnego bezhołowia uformuje w posłusznych, dobrych obywateli, „gotowych umierać za Polskę” (zwłaszcza ta obsesja wydaje mi się wyjątkowo archaiczna, typowo polsko-romantyczno-inteligencki przeżytek). No więc coś im się udało, bo przecież Muzeum Powstania Warszawskiego jest sukcesem; ale polityka historyczna prawicy też okazała się sukcesem, niestety. Nie są to triumfy inteligencji, na których by mi zależało.

Inteligenckim przeżytkiem jest też samo sedno polityki PiS: jeśli PiS dojdzie do władzy, to głównie dlatego, że budzi nadzieje na odbudowanie mocarstwowości Polski. Tymczasem tego rodzaju suwerenność jest w warunkach globalizacji nie do odzyskania, nie ma nawet możliwości jej parafrazy. Tylko kto tak naprawdę marzy o mocarstwie? Przecież nie polski lud. On chce po prostu godnie żyć, chce być zwykłym zjadaczem chleba, i dlatego też jest adaptacyjny. Chce się dostosować i do Brukseli, i do nowoczesności, i do kapitalizmu – i raczej oczekuje od elit politycznych, że mu to ułatwią.

Natomiast inteligencja, w swojej resztkowej formie istniejąca dziś głównie po prawej stronie, odgrywa rolę hamulcowego. Reprodukuje najgorsze stereotypy mitu romantycznego oraz szlachetczyzny.

Kiedy prezes wspomniał „innych szatanów”, nie skojarzyłaś w pierwszej sekundzie, że to Kornel Ujejski?

Nie. Nie pamiętam połowy historycznych faktów, które oni ciągle przywołują, nie czytam już tej literatury. Trochę mi wstyd, ale zawsze byłam mocno wykorzeniona i naprawdę wolałam Joyce’a od Berenta, co zrobić. Natomiast wielki niegdyś pień inteligencji, do którego lubiła się odwoływać „Gazeta Wyborcza”, obumiera, nie reprodukuje się w nowych pokoleniach. Młodzi miejscy profesjonaliści, ta nowa liberalna klasa średnia, to już nie są ludzie, jak z dawnej ekipy Michnika, obczytani po uszy w polskich rzeczach. Nie, oni czytają Badiou, Žižka, Negriego, Piketty’ego, Sloterdijka. Po tej stronie pojawia się inny rodzaj kosmopolitycznej erudycji, właściwy międzynarodowej klasie intelektualnej, która nie ma wiele wspólnego z lokalnie zakorzenioną inteligencją, mówiącą idiomem wspólnotowym.

Czy lud reaguje w jakikolwiek sposób na ten niezmieniony idiom wspólnotowy?

Kiedy na naszym rynku zaczęły wychodzić tabloidy, to był bardzo ciekawy moment, stanowiący jeden z markerów kryzysu inteligenckiego w Polsce – wtedy przecież zaczął spadać nakład poważnych gazet. Utkwiła mi w głowie reklama „Super Expressu” z lat 90. Małe dziecko krzyczy w niej, z tonem pogróżki w głosie: „lubię, że mnie nie poucza!”. Dla mnie to była kwintesencja buntu mas w naszym wydaniu. Bo to rzeczywiście był bunt mas: słuchaliśmy was, solidaruchy, przez tyle lat, zrobiliście, co mieliście zrobić, a teraz my. Chcieliście demokracji? No to będziecie mieć demokrację – bezpośrednią.

W Polsce, jak wiadomo, nigdy żadnej tradycji demokracji nie było, co najwyżej demokracja szlachecka właśnie o charakterze bezpośrednim, czyli taka, która nigdy nie wypracowała pojęcia politycznej reprezentacji. Jedyne wyobrażenie polskiej masy o tym, jak wygląda demokracja, czyli to „nowe”, co przyszło po 1989 r., polegało na takim właśnie „teraz my” z poziomu pospolitego, czysto horyzontalnego ruszenia. Teraz ja mam głos, nikt nie będzie mnie reprezentował, sam od siebie powiem, jak ma być.

Stąd wysyp naszych ludowych mądrali w rodzaju: „Max Kolonko mówi, jak jest” albo Cejrowski i jego równie autorytatywne „po mojemu”.

Majaki sejmikowego ustroju właśnie ożyły i stały się najmodniejszym zjawiskiem bieżącego sezonu.

Przecież Kukiz to jest pospolite ruszenie, które bez stosowania zasady reprezentacji usiłuje wedrzeć się do polityki. W nowym ruchu, co wydaje mi się ciekawe, pozycja Kukiza jest bardzo słaba. Jest, jak by powiedział Weber, nosicielem chwilowej charyzmy. Może w każdej chwili zostać zakwestionowany i skompromitowany, bo się sprzedał, bo ma program, bo już bierze udział w grze politycznej. On musi wręcz mówić: nie mam programu.

Ale to nie jest problem czysto polski, lecz globalny: problem epoki mas, w której powoli korodują zasady demokracji liberalnej opartej na reprezentacji na rzecz niehierarchicznej demokracji bezpośredniej. Nie tylko w Polsce mamy do czynienia z kryzysem elit. Demokracja parlamentarna nigdy nie podważała idei elity, a jedynie czyniła ją wybieralną, czyli zależną od „woli powszechnej”. Dziś widać wyraźnie trend dążący do radykalizacji demokracji, która podejrzaną czyni wszelką elitę.

W europejskiej opinii publicznej ostatnie wydarzenia wokół Grecji powodują coraz bardziej antyelitarną wysypkę, alergię na pewien zamknięty i nieprzejrzysty mainstreamowy układ. Tym bardziej kiedy np. człowiek czyta w poważnej prasie, że niemieccy socjaldemokraci byli bardziej radykalni w oporze wobec karmienia „greckiego darmozjada” niż kanclerz Merkel. 

Czym jest dzisiaj lewica zachodnia? Niestety, powoli wyprowadza się z socjaldemokracji, która w związku z tym przeżywa największy kryzys od stulecia. Wszystkie żywotne ruchy lewicowe w Europie wiążą się z tzw. „poruszeniem wielości” i demokracją bezpośrednią. U nas, w Polsce, taką lewicowość chce zaszczepić choćby Jan Sowa, ożywiając legendę Solidarności jako takiego właśnie ruchu zbiorowego bez elit (co w istocie jest tylko legendą...). Taka lewica może co najwyżej wywołać chwilowe zachwiania i zaburzenia, jak w przypadku Podemosu czy partii SYRIZA, ale pozostaje bez konsekwencji, bo jako pozbawiona elit skazuje się na niezdolność do rządzenia, jałowość i marginalizację. Taka reakcja na skorumpowane elity mainstreamu to raczej symptom kryzysu, a nie jego rozwiązanie. Jest coś infantylnego w tym łatwym geście odrzucenia każdej elity reprezentacyjnej. Dziecięca choroba anarchii.

Jakby tego było mało, media też są w fatalnej fazie, która tylko pogłębia kryzys elit. Promują absolutną łatwiznę emocjonalnej reakcji, takiej prosto z trzewi. Zły pieniądz wypiera dobry pieniądz: dobry analityczny komentarz znawcy ustępuje populistycznemu bełkotowi, pełnemu – jak to proroczo mawiał Szekspir – „sound and fury signifying nothing”. Internet stał się głównym narzędziem tego gniewu mas, traktującym każdego celebrytę tak, jakby był wrogiem publicznym: mniej lub bardziej piśmienny osobnik zasiada do komputera i dopisuje się do tekstu, a jego głos pojawia się na tej samej stronie co tekst główny, czyli waży tyle samo, nawet jeśli jest nieprzemyślanym, czysto bebechoidalnym bluzgiem.

Każdy z nas nosi jakieś złe emocje i ciemne poruszenia duszy – ale przez internet to bardziej widać, widać ponadklasowość podłości.

Przestałam pisać felietony do „Krytyki Politycznej”, bo nie mogłam się powstrzymać przed czytaniem tych komentarzy. Stwierdziłam, że jestem nie dość silna psychicznie. Nie potrafię wystawiać się na pręgierz internetowego gniewu. Każdy może cię tknąć, a ja naprawdę, jak Gombrowicz, nie znoszę tykania. Nie wiem, jak grubą trzeba mieć skórę, żeby to znieść. Jeśli chodzi o formy grzecznościowe, jestem bezwzględnie konserwatywna, ponieważ cenię sobie dystans, bez którego jednostka nie może ani żyć, ani rozkwitać.

A widzisz, trzeba przestać być inteligentem starej daty, który przejmuje się w sposób szczególny tym, co jest napisane.

To też jest powód, dla którego następuje eliminacja bardziej refleksyjnych jednostek na rzecz gruboskórnych pieniaczy. Tych nic nie obrusza, potrafią się tym napędzać.

Jeśli mamy wejść głębiej w psychologię kryzysu elit, to wydaje mi się, że to jest jeden z ważniejszych powodów: widzę masowy exodus ze sfery publicznej ludzi, powiedzmy, bardziej delikatnych – a więc bardziej refleksyjnych, krytycznych wobec siebie, zdolnych do wątpliwości, chętnych do realnej dyskusji, a nie tylko do skandowania niezmiennych tez. Ludzi, którzy nie chcą żyć tylko zgodnie z nietzscheańską zasadą, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Na nasze miejsce przychodzą jacyś przerażający „nadludzie”, których jednak, jako osoba nielubiąca Nietzschego, nie nazwałabym elitą... ©

AGATA BIELIK-ROBSON (ur. 1966) jest filozofką i publicystką. Pracuje na Wydziale Teologii Uniwersytetu w Nottingham oraz w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Wykłada w Collegium Civitas.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2015