Bug pamięci

W podtopionej łódce stało lusterko wody. I nic. Ani ruchu, ani dźwięku. Ramię rzeki ocierało się o wypłukane przed tysiącleciami wnętrze ziemi.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

Bug w okolicach Drohiczyna / K.K. WODECKA / EAST NEWS
Bug w okolicach Drohiczyna / K.K. WODECKA / EAST NEWS

Tamtego dnia szukaliśmy miejsca, w którym był most. Nie mógł sobie przypomnieć. Schodziliśmy w dół stromego brzegu niedaleko kościoła, potem pomiędzy domami, ale nie mógł się zdecydować. A przecież od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Domy i kościół stały na swoich miejscach. Rzeka płynęła starym nurtem. Wiosną rozlewała się na niskich łąkach po tamtej stronie. Potem powracała na swoje miejsce. Ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie był pontonowy most.

Wsiedliśmy do auta, by 10 kilometrów dalej na wschód przeprawić się zwykłym mostem na drugą stronę, na te niskie łąki, które zabierała wiosenna woda. Stamtąd, z szutrowej drogi widać było białe zabudowania dawnego prawosławnego klasztoru, a nieco dalej w dół biegu pomiędzy drzewami można było dostrzec drewnianą wieżyczkę kościoła.

Chciałem podjechać jak najbliżej rzeki, więc porzuciłem szutrówkę i mokrym bezdrożem dotarłem na brzeg, tak by mógł popatrzeć na swoją wieś jakby od dołu i od strony, od której widział ją może dwa, może trzy razy w życiu. Tak samo jak ja. Bo przyjeżdżając tutaj w dzieciństwie, ani razu nie przeprawiłem się na drugi brzeg. Ani pontonowym mostem, którego już dawno nie było, ani tym normalnym, ani łodzią, która w niedzielne poranki zwoziła ludzi na mszę, bo po tamtej stronie nie mieli kościoła. Wyglądali jak uciekinierzy. Stłoczeni, przycupnięci, wystraszeni bliskością żywiołu, który znosił drewnianą łupinę w dół nurtu. Kobiety na kolorowo, mężczyźni na szaroburo. Jakby przypływali z bardzo daleka, z innych stron. Tak mi się wydawało, gdy patrzyłem na nich z wysokiej skarpy, ze wzgórza, gdzie ponoć kiedyś stał obronny gród. Raz ruski, raz polski, jak zawsze w tych okolicach, komuś na postrach, komuś na spokojniejszy sen, ale wtedy nic o tym nie wiedziałem.

Patrzyłem w głąb swojego kraju. Był z drewna, pachniał dymem i zwierzętami. Ciepły, trochę przymglony i bezpieczny. Tylko w sobotnie wieczory trzeba było uważać, bo chłopactwo zbierało się w bandy według terytorialnych, ale nie do końca jasnych, reguł. Szli przez ciemność jak partyzanci. Ostrożni, przyczajeni, wyglądający jedni drugich. Czasem trzeba było uciekać. Jak tamtej nocy, gdy pękały pod nami sztachety spróchniałych płotów. Koniec czerwca, początek lipca, gdy krew ciemno się pieni i upał trwa do świtu. Przeskakiwaliśmy z sadu do sadu, kruszyliśmy ciężarem ciał stare drewno już pijani, ale jeszcze ostrożni. Nawet nie wiadomo, czy tamci nas gonili. Może było ich słychać w ciemnościach, a może to były nasze oddechy. Ale znaliśmy te opowieści, że kiedyś zabili, że ktoś ledwo przeżył lipcową noc, że prawie cała gorąca i gęsta krew wyciekła. Tak mówili we wsi za chłopakami wychodzącymi o zmierzchu z domów. Więc tamtej nocy biegłem najszybciej, chociaż byłem najmłodszy. Przez mój kraj z drewnianą zabudową, ze ścianami, o które ocierały się bydlęta zostawiając swój zapach, i wydawało mi się, że sam pachnę jak zwierzę, i czułem się szczęśliwy, a przecież czułem strach przed śmiercią tamtej nocy. Ale w końcu zgubiliśmy pościg i wróciliśmy na betonowy mostek pod figurą Matki Boskiej, by pić rozgrzaną białą wódkę kupioną w ciemnej i dusznej sieni, gdzie też czuć było ten zwierzęcy zapach i mokrą, ubitą glinę. Tak. We wnętrzu kraju.

A teraz przewiozłem go na drugą stronę, by mógł spojrzeć na miejsce, gdzie się urodził, przez rzekę, z dołu i z oddalenia, lecz wciąż nie mógł sobie przypomnieć. Pojechaliśmy dalej, w dół, do wsi, gdzie nie było kościoła i skąd w niedzielę ludzie przypływali łodzią. Nic się nie zmieniło. Wieś wciąż była mała, nie dorobiła się bożego przybytku. Rzucona na skraj wielkich pól, wciśnięta między las i nurt, wyglądała na opuszczoną. Droga kończyła się zaraz za ostatnimi domami. Nikt nie wyglądał z okien, nikt nie patrzył zza płotu. Ale było schludnie. Poukładali wszystko, poopierali o ściany, poprzykrywali. Stanąłem na skraju mokrych łąk z dalekim widokiem na wieżę kościoła.

Na polach stały bunkry. Niektórzy mieli je w obejściach, w środku wsi. Zwaliste betonowe sześciany wielkie jak domy, w których miała niegdyś stanąć wycelowana w stronę przepraw artyleria. Strzegły płaskich, rozległych podejść od strony rzeki. Obrośnięte krzewami czarnego bzu, niektóre trochę przechylone, bo grunt się osunął, ale wciąż gotowe. Nic tylko wejść, rozstawić broń, przygotować amunicję i patrzeć w dal spod betonowych okapów, czy drobnym, przyczajonym truchtem nie nadciąga o świcie wróg. To było gotowe. Pozostawione jakby na rozmnożenie. Na wszelki wypadek. Żeby mieszkańcy nie zapomnieli, że żyją w rozległym płaskim kraju, przez który dobrze się jedzie i dobrze maszeruje. Chciałem się zatrzymać, wejść do któregoś i sprawdzić, jak to jest w tych grubych, szarych ścianach. Wyobrazić sobie, że wokół hula ogień i siedzi się w czymś, co tak samo przypomina schronienie, jak i grób. Lecz pomyślałem sobie, że tam w środku znajdę co najwyżej wyschnięte gówno i potłuczone szkło. Że jeśli nawet coś było, to chłopcy dawno już przebrali. Łuski, niewypały, hełmy, resztki taśm, rupieciarnia śmierci przeżarta, kruszejąca w palcach. Wystarczyło pogrzebać w piachu i już. Sięgnąć w głąb ziemi i samo wychodziło na powierzchnię. Rdzawe i łamliwe. Ale pomyślałem, że jego może to nie interesować. Miał to w skali jeden do jeden i nie potrzebował smętnego rimejku. W ogóle interesowało go coraz mniej. Musiałem sam wypuszczać się w głąb jego pamięci. Przez płaską równinę pojechaliśmy do miasteczka.

Chciałem, żeby zobaczył dom, w którym mieszkał na stancji, gdy chodził do szkoły. Stał na rogu rynku, przesłonięty drzewami. Ściany miał obite szarą papą. Mieszkał na piętrze. Na parterze był nielegalny wyszynk. Tak opowiadał. W nocy słychać było krzyki mężczyzn i piski kobiet. W 1950 albo 1951 roku. Szkło butelek miało zimny, niebieskawy odcień. Pili i wspominali wojnę. Nie było innych wspomnień. Nie mógł spać od tych głosów, tego gorąca i dymu przesączających się przez deski podłogi. Od śmiechu kobiet. Gdy się ma 15 lat, nie można od takich rzeczy zasnąć. Od wspominania wojny, która przecież wciąż trwała i jak wódka czadziła umysły. Wojna nie kończy się nigdy dla kogoś, kto ją widział. Milicja też przychodziła i piła. I wojsko przychodziło, i wszyscy inni. Więc nie dało się spać. Opowiadali historie, które razem z dymem i gorącem wchodziły do ciasnego pokoju. Lecz były niewyraźne. Groźne, brudne i niejasne, stłumione drewnem podłogi. Jakby ktoś ze skrzyni, z rozgrzanej, dusznej trumny opowiadał. Było ich trzech albo czterech, kładli się na podłodze i przez deski próbowali usłyszeć więcej.

Wojna tutaj nie mijała nigdy. Dlatego byli tacy przyczajeni i czujni, i wyglądali odejścia, nadejścia albo zmartwychwstania. Mieli ten kraj, ale nie był ich. Żyli tu, odkąd pamiętali, ale nie na swoim. Zawsze mógł ktoś przyjść i zabrać, a potem zjawiał się następny i oddawał to niby ich własne, ale cudze. Siedzieli i pili w żydowskim domu nocą nasłuchując, czy Niemiec nie wróci, Ruski nie wygoni i w ogóle chuj, bo raz po raz trupy się zjawiały za tym stołem, pod ciemną lampą i w dymie. Trupy raz za razem. Własne i cudze. Wypływały na wierzch jak w rzece i nikt się nie dziwił. Pamięć jak czarna woda wynosiła wirem truchła i na powrót wciągała.

Tak sobie go wyobrażałem, że patrzy za dnia, a w nocy słucha.

Poszliśmy wokół rynku, który przypominał park albo i las, bo stare drzewa rzucały nieustanny cień i nawet w najgorętsze dni zalegała tutaj zbutwiała wilgoć. Cerkiew stała zamknięta i cicha. Poszliśmy w stronę wzgórza, gdzie kiedyś podobno stała warownia. Trzeba było wejść po kilkudziesięciu stopniach. Musieliśmy przystawać co jakiś czas, przytrzymując się poręczy. Z góry był widok na zakole rzeki i daleką perspektywę wód toczących się przez rozległy krajobraz. Pola, lasy i niebo pylące błękitnawą mgłą. W dole na brzegu leżał zardzewiały prom. Było cicho i ani żywej duszy. Nurt toczył się ze wschodu, szturchał wzgórze zgiętym łokciem i zaraz za miasteczkiem skręcał na północ. Zielonkawy, pozornie spokojny, lecz pełen wirów, nagłych głębin i rozwleczonych mielizn niczym jasne wyspy. Na Ruskiej Stronie podmokła zieleń parowała w ciepłym powietrzu.

W podtopionej łódce stało lusterko wody. I nic. Ani ruchu, ani dźwięku. Tylko świadomość, że ruchome, żywe ramię rzeki nieustannie ociera się o piach, o wypłukane przed tysiącleciami wnętrze ziemi. Tak sobie wyobrażałem, bo on nic nie mówił, nie opowiadał żadnych historii. Na przykład o tym, że gdy chodził do szkoły zawodowej, kazali uczniom rozkuwać młotami bunkry i odzyskiwać stal zbrojeniową, z której później na zajęciach godzinami wykonywali proste narzędzia, przecinaki, kleszcze kowalskie, przebijaki, punktaki, cały ten metalowy kram, któremu oddał potem swoje życie i nawet domowe meble robił z giętych prętów i blachy tak, że przypominały fabryczne szafki. Ale teraz nie mówił nic.

Patrzył na swój dawny pejzaż i trudno było powiedzieć, co widzi. Wymizerowane domki wspinały się na skarpę. Wygrzewały się w słońcu jak płazy. Zamknięte, półślepe, zadowolone ze swojego losu. Że tyle lata nikt nie przyszedł, nie wyrwał ze snu. Nieruchomość. Mieli tu nawet biskupstwo. Kurię w dwutysięcznej pipidówie. Jak jakiś pograniczny Kudak. Totus Tuus Poloniae populus. Żeby mogli spać spokojnie i nigdy się nie przebudzić. Poszliśmy tam. Schodził z trudem trzymając się poręczy. Coś jak oddzielne miasteczko była ta kuria. Reszta przy niej wyglądała jak podgrodzie, które w razie czego puści się z dymem, a potem najwyżej odbuduje. Pod pałacem stała czarna skoda superb. Kiedyś w radio słyszałem tutejszego biskupa. Miał kazanie w kościele, ale przemawiał jak na wiecu, a lud klaskał. Że złodzieje, że niewola, że zguba i trzeba wybrać takich, co ich wszystkich pogonią i nareszcie nastanie coś w rodzaju porządnego królestwa bożego, do którego wejdą tylko ci, co akurat biją brawo. Ale tutaj też nikogo nie było. Tylko rzeka w dole wydawała się żywa. Niosła w swoim wnętrzu muł, ryby i czasem zbutwiałe drewno. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018