Budujemy nowy świat

"Bronią, kosami, widłami i siekierami bij odwiecznych wrogów - polskich panów" - wzywali sowieccy propagandziści w odezwie kolportowanej na ziemiach zajętych przez Armię Czerwoną po 17 września.

22.09.2009

Czyta się kilka minut

Już pierwsze dni sowieckiej agresji przyniosły duże straty polskiej inteligencji. Aresztowania i zabójstwa urzędników, ziemian czy funkcjonariuszy państwowych stały się codziennością wschodniej Polski.

Pierwsza fala "oczyszczania"

Obok podżegania do "spontanicznych" morderstw do pracy przystąpiły szybko trybunały wojenne Frontu Ukraińskiego i Frontu Białoruskiego, których wojska wtargnęły do Polski. One dbały o "prawną" oprawę terroru. "Wrogów ludu" skazywały, powołując się na przepisy kodeksów karnych białoruskiej i ukraińskiej republiki sowieckiej - mimo że z punktu widzenia prawa międzynarodowego polskie Kresy były częścią państwa polskiego, a nie ZSRR. Ich interpretacja "prawna" była zgodna z praktyką sowiecką. To, co w wolnej Polsce było solidnie wypełnianymi obowiązkami zawodowymi i służbowymi, teraz stało się przestępstwem.

Niebezpieczne stały się też "nieodpowiednie" postawy i poglądy polityczne. Z bolszewicką surowością karano m.in. szeroko pojmowaną "walkę z ruchem rewolucyjnym klasy robotniczej i chłopstwa", uznaniowo kwalifikowaną działalność "nacjonalistyczną", a nawet "wyrażanie nienawiści" pod adresem sowieckiej władzy, Stalina, Armii Czerwonej, mniejszości narodowych. I szafowano wyrokami śmierci, które podlegały natychmiastowemu wykonaniu.

Niezależnie od tego jednostki NKWD, komisarze sowieccy i zwykli czerwonoarmiści mordowali przedstawicieli "wrogiego elementu" na miejscu, bez żadnych formalności. W setkach przypadków dokonywano zbrodni podobnych do tej w Złoczowie, gdzie w nocy z 22 na 23 września 1939 r. jeden z naczelników NKWD wraz z zastępcą samodzielnie zamordowali 10 policjantów i urzędników. Później tę zbrodnię i tak "zatwierdziły" odpowiednie organy.

Grupki komunistów skwapliwie zgłaszały się do lokalnej administracji i sowieckiej milicji, tworząc Komitety Rewolucyjne (Rewkomy) i zbrojne grupy Gwardii Robotniczej. Służyli donosami, a także - korzystając z sowieckiej ochrony - często sami wyszukiwali i mordowali miejscowych urzędników czy polskich funkcjonariuszy państwowych.

Była to pierwsza fala "oczyszczenia" terenu z ludzi, którzy ze względu na przynależność zawodową bądź społeczną byli uznawani przez władze sowieckie za "wrogów ludu".

Ruki pokażi!

W ZSRR szeroko rozpowszechniany był pogląd, że w "pańskiej Polsce" na przykład oficerem nie może zostać syn chłopski czy robotniczy. Uderzenie w kadry oficerskie traktowano zarazem jako uderzenie w polskie elity społeczne. Wiedziano, że oprócz oficerów służby stałej, pozostali to rezerwiści - na co dzień intelektualna elita polskiego społeczeństwa: lekarze, nauczyciele, naukowcy, literaci, artyści, urzędnicy itd. Nie przypadkiem oficerowie Wojska Polskiego i policji byli pierwszą warstwą poddaną izolacji, a potem planowemu wymordowaniu.

Tym większe znaczenie miało oddzielenie korpusu oficerskiego od zwykłych żołnierzy. "6 października [1939] złożyliśmy broń. Ruski generał wydał komendę »oficerowie wystąp!« - wspominał Tadeusz Musiał z 22. pułku ułanów. - Ja już poodcinałem patki z dystynkcjami i występowałem jako zwykły szeregowiec w plutonie. Oficerowie (...) pojechali na wschód. Wszyscy [później] zostali rozstrzelani w Katyniu". Jemu się udało. Ale często wśród wziętych do niewoli żołnierzy i zatrzymanych cywilów przeprowadzano prostą weryfikację: kazano pokazywać ręce. Tych, których dłonie nie były zniszczone pracą fizyczną, z zasady kwalifikowano jako "wrogów proletariatu".

We wsiach i miasteczkach niezwłocznie dokonywano parcelacji i rozgrabienia majątków ziemskich - prywatnych, kościelnych i państwowych. Sterowane przez bolszewickie organizacje partyjne komitety gminne działania te zakończyły jeszcze przed końcem 1939 r. Miało to złamać gospodarcze podstawy funkcjonowania ziemiaństwa, przedsiębiorców i ich rodzin. Rozgrabiano inwentarz, a także maszyny i narzędzia rolnicze. Do wiosny 1940 r. "znacjonalizowano" przedsiębiorstwa i fabryki. Ich właściciele w ten sposób byli pozbawiani majątków i środków do życia. Potem trafiali na listy osób do wywiezienia.

Łączono tu chęć przetrącenia kręgosłupa "burżuazji" i "obszarnikom" z próbą pozyskania popularności wśród chłopów. Dlatego początkowo większość parcelowanej ziemi najpierw rozdawano, przymusową kolektywizację odkładając na później. Tylko część "ziemi obszarniczej" od razu przeznaczono na kołchozy.

Logistyka śmierci

Ofiarami sowieckiej okupacji od pierwszych dni padali przedstawiciele duchowieństwa katolickiego. Jednak "klasowa zemsta" dosięgała też przedstawicieli innych wyznań. Jednym z wielu przykładów może być los ks. Antoniego Twarowskiego z Juraciszek i towarzyszącego mu kleryka Marczyka. "Koło Kniazikowców Wielkich zostali oni zatrzymani przez komunistyczną grupę złożoną z miejscowej ludności, która czekała z bramą powitalną na sowieckie wojska. Kapłanów popędzono w kierunku Lipniszek i na polu za wsią Ściganie zastrzelono. Kilka dni później został zabity batiuszka z cerkwi w Kniazikowcach" - opisywał Kazimierz Niechwiadowicz z Wileńszczyzny.

Działania doraźne, często improwizowane, szybko uzupełniono przygotowaną i systemową akcją. Już na przełomie października i listopada 1939 r. w ramach oczyszczania "strefy nadgranicznej" wysiedlono kilkadziesiąt tysięcy polskich obywateli. Już w 1939 r. zaczęto przygotowywać o wiele większą falę masowych deportacji osadników wojskowych i cywilnych, pracowników służby leśnej, a także sędziów i prokuratorów, policjantów oraz innych urzędników i pracowników umysłowych wraz z rodzinami. Ich imienne listy, sporządzone - chciałoby się rzec - z niemiecką starannością, przyczyniły się do tego, że w lutym 1940 r. na całym obszarze sowieckiej okupacji sprawnie przeprowadzono olbrzymią operację wyrzucenia z domów 140 tys. ludzi wprost do przygotowanych bydlęcych wagonów. Było to olbrzymie przedsięwzięcie logistyczne: prawdziwy przemysł deportacji i śmierci. W zimowych warunkach już w czasie samego transportu zmarło około 10 proc. deportowanych.

W kwietniu 1940 r. deportacjami objęto rodziny oficerów, przetrzymywanych w obozach jenieckich. Jednocześnie rozpoczęto masowy mord tych jeńców.

Następne fale deportacji miały miejsce w czerwcu 1940 oraz w maju-czerwcu 1941 r. Niezależnie od tego systematycznie każdego dnia dokonywano aresztowań i wywózek na wschód poszczególnych osób i rodzin, a także większych grup ludności. W ten sposób "oczyszczano" wschodnią Polskę przede wszystkim z "burżuazyjnej" inteligencji.

"Inżynierowie dusz"

Ale nie tylko represje były narzędziem postępowania Sowietów wobec elit II Rzeczypospolitej. Panowanie systemu sowieckiego miała zapewnić w pierwszym rzędzie przemoc i zastraszenie społeczeństwa, lecz ich uzupełnieniem była też propaganda. Odpowiednia "inżynieria polityczna" miała dokonać szybkich zmian w mentalności społecznej, tak aby w krótkim czasie znacząco poszerzyć społeczną bazę systemu sowieckiego - i zarazem zwiększyć zasięg kontroli i wzajemnej podejrzliwości. Dlatego wielki nacisk położono na pracę ideologów i agitatorów w prasie, radiu oraz na wiecach i obligatoryjnych masówkach w zakładach pracy.

Do tego potrzebowano również usłużnych intelektualistów, a przede wszystkim - znanych nazwisk.

Największym na obszarze okupacji sowieckiej skupiskiem polskiej inteligencji był Lwów. Oprócz ludzi miejscowych znaleźli się tu uciekinierzy z Warszawy i innych miast zajętych przez wrogów. Sowieci szybko dostrzegli specyfikę tego miejsca. "Przedstawiciele władzy sowieckiej zrobili ze Lwowa poligon, na którym wypróbowali wytrzymałość inteligencji polskiej" - wspominał potem Gustaw Herling-Grudziński.

To tutaj już w końcu września 1939 r. Komitet Centralny Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy skierował ze specjalną misją Aleksandra Korniejczuka, deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR, a także Przewodniczącego Zarządu Związku Pisarzy Sowieckich Ukrainy. Przyjechał on do Lwowa razem z szefem KP(b)U Nikitą Chruszczowem zaraz po zajęciu miasta. Miał wyłuskać tę część polskiej inteligencji, która nadawałaby się do wykorzystania dla potrzeb nowej władzy. Ludzi do propagandy i agitacji, do redagowania polskojęzycznych pism sowieckich i audycji radiowych. Działać musiał szybko. Wszak już w końcu września uruchomiono kampanię przed zaplanowanymi na 22 października 1939 r. "wyborami" do "Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy" i "Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Białorusi".

Kolaboracja

Korniejczuk w pierwszym rzędzie poszukiwał znanych sympatyków komunizmu. "Przyleciał do mnie jakiś politruk z armii z tym, że mnie przez radio wzywają do Lwowa - opowiadała po latach Wanda Wasilewska, już wtedy zdeklarowana zwolenniczka stalinizmu. - W imieniu Związku Pisarzy Korniejczuk wzywał wszystkich pisarzy. Wezwanie brzmiało mniej więcej tak: Zwracamy się do pisarzy, działaczy polskich, którzy mogą znajdować się na terytorium Związku Radzieckiego, aby przyjeżdżali do Lwowa".

Był to początek jej oszałamiającej kariery w ZSRR (a także wstęp do jej przyszłego małżeństwa z Korniejczukiem). Od czasu osobistych spotkań ze Stalinem Wasilewska stała się człowiekiem-instytucją, której opinie stawiały na baczność zarówno organy sowieckiej administracji, jak i partii. Drugą wpływową personą we Lwowie został Jerzy Borejsza, mianowany dyrektorem Ossolineum.

Pracy literatów niezwłocznie nadano nowe formy organizacyjne. Już 3 października 1939 r. we Lwowie przeprowadzono rejestrację członków związków literackich. Była to zarazem weryfikacja pod kątem ich przydatności dla nowego systemu. Jeden z przejętych pałacyków na ul. Kopernika został w całości przeznaczony na sowiecki Klub Pisarzy. Tu zgłaszali się entuzjaści stalinowskiego modelu ustrojowego, ale też ci, którzy, sparaliżowani strachem, nie widzieli innej szansy na przetrwanie. "Nad wszystkim dominował wielki strach i wielka niewiadoma - pisała żona Aleksandra Wata. - Wszystko było zaskoczeniem, stało się w tempie błyskawicznym, ludzie nie byli przygotowani. (...) Ten Lwów z tego okresu to przede wszystkim wielki strach. I od razu nędza, brud, koniec naszej cywilizacji, w której się żyło. Najazd barbarzyńców".

Mimo to część nie podjęła współpracy w żadnej formie. "Byli oczywiście tacy, którzy w ogóle jej [sowieckiej rzeczywistości] nie uznawali. Tacy się po prostu nie zgłaszali na Kopernika" - pisał Jerzy Putrament, jeden z tych "gorliwców", który od razu deklarował się "jako zdecydowany zwolennik jednego ustroju".

Starzy i młodzi

Korniejczuk hojnie obiecywał załatwiać różne problemy. Profesorów lwowskich uczelni zapewnił, że nie mają się czego obawiać i mogą dalej pracować - w sowieckich już placówkach. Wasilewska próbowała ich kokietować "załatwianiem" różnych spraw administracyjnych (i tak niewiele znaczących w czasach szalejącego terroru). Charakterystyczne, że na jednym z zebrań Wasilewskiej i przedstawicieli partii z gronem około 40 profesorów wszyscy oficjalnie prezentowali postawę biernej akceptacji. Jednak po oficjalnym spotkaniu niemal wszyscy okazali jej niechęć i lekceważenie. "Odsunęli się ode mnie jak od trędowatej" - wspominała.

Oddzielną sprawą było wychowywanie młodego pokolenia inteligencji - już zsowietyzowanej. Na jednego z przywódców młodzieży już wtedy kreowano Jana Krasickiego. Ten dwudziestoletni chłopak, mimo początkowych kłopotów (nieodpowiednie pochodzenie z "sanacyjnej" rodziny urzędniczej), dzięki protekcji został przyjęty na studia i awansował na II sekretarza Komitetu Miejskiego Komsomołu i kierownika miejskiej propagandy. Występował w radiu, był bohaterem prasy, organizatorem obowiązkowych "masówek" w zakładach pracy.

W jednym z referatów na spotkaniu pisarzy ukraińskich Krasicki radykalnie odciął się od jakichkolwiek podejrzeń o sentyment do II Rzeczypospolitej. Mówił jak prawdziwy "człowiek sowiecki": "Radosna pieśń nieprzerwanie dźwięczy w naszym starym mieście, nieprzerwanie dźwięczy w naszych młodych sercach; widzę radosnych ludzi, którzy przedtem chodzili smutni i chmurni, zdławieni niewolą nędzy, nacjonalistycznego ucisku i bezprawia (...). Budujemy nowy świat. To najważniejsza praca".

W tym świecie zaplanowano miejsce już tylko dla nowej inteligencji.

Dr MACIEJ KORKUĆ (ur. 1969) jest historykiem dziejów najnowszych, pracownikiem krakowskiego oddziału IPN. Autor i współautor m.in. "Zostańcie wierni tylko Polsce. Niepodległościowe oddziały partyzanckie w Krakowskiem (1944-1947)", "Dzieje Kresów", "Zakopiańska Solidarność 1980-1989".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2009