Budowniczowie na sto dwa

Żeby w jednym słowie zawrzeć tempo zmian cywilizacyjnych, których doświadczyła Polska w ostatnich 30 latach, i większość związanych z tym problemów, wystarczy powiedzieć po prostu: deweloper.

19.02.2018

Czyta się kilka minut

Niedokończona budowa zbankrutowanego dewelopera na warszawskim Ursynowie, jesień 2016 r. / DARIUSZ JAŚKIEWICZ
Niedokończona budowa zbankrutowanego dewelopera na warszawskim Ursynowie, jesień 2016 r. / DARIUSZ JAŚKIEWICZ

Zwiszącego na ścianie rysunku spo­glądają na Ewę dwa jelenie naszkicowane węglem. Ewa wbija lodowate spojrzenie w Jurka. On nie podnosi wzroku znad segregatora wypchanego dokumentami, który trzyma na kolanach.

– Ty zacznij – syczy w końcu Ewa do męża – skoro się uparłeś, żeby cała Polska zaglądała nam do portfela.

Jurek raz jeszcze przeczesuje wzrokiem zgromadzone na kolanach dossier.

– W zasadzie – mówi po chwili – za całą opowieść wystarczyłyby te jelenie obok Ewki. Dostaliśmy ten szkic od przyjaciela grafika na pięciolecie spłaty kredytu za mieszkanie, którego nam nawet nie zbudowano.

Przez chwilę siedzimy we trójkę w nieznośnej ciszy. Zza okien słychać tramwaje, w kuchni bulgocze agregat starej lodówki. Wkrótce Jerzy uporządkuje jednak dokumenty, które właśnie zsunęły mu się z kolan na sofę, i zacznie opowieść, którą sam zatytułuje, nawiązując do twórczości ­Edgara Allana Poe, „Zagładą domu...”, w miejsce Usherów wstawiając własne nazwisko. Ewa po namowach zgadza się tylko na ujawnienie, że mieszkają we Wrocławiu.

– Tu nie chodzi o wstyd, że się daliśmy oszukać, poszkodowanych było w końcu więcej – tłumaczy Ewa. – Ja się po prostu boję, że jeśli mogli nas bezkarnie okraść, to mogą posunąć się jeszcze dalej.

Majster z Kajmanów

16 maja 2007 r. Jurek czeka nerwowo pod siedzibą wrocławskiego notariusza na żonę, która spóźnia się już kilkadziesiąt minut na podpisanie aktu zakupu mieszkania. Przy spisywaniu umowy przedwstępnej Ewa też się spóźniła, ale Jerzy przywykł już do tego, że jej kalendarz zawodowy rzadko idzie na kompromis z innymi obowiązkami. Trudno. Rep, czyli przedstawiciel handlowy firmy farmaceutycznej, musi dostosować swoje plany do terminarza i kaprysów lekarzy. W zamian co miesiąc przychodzi wypłata – i to w wysokości wręcz abstrakcyjnej dla kogoś takiego jak Jurek, kto po studiach ugrzązł na uczelni. Bez tych zarobków nie byłoby ich stać na wyprowadzkę z mieszkania po jej dziadku, dwupokojowej klitki wyciętej po wojnie z większego mieszkania w jednej z ocalałych kamienic w centrum Wrocławia.

Wiosną 2007 r. ceny nowych mieszkań nadal idą w górę, mimo że od 2004 r. – od momentu wejścia Polski do Unii – wzrosły już średnio prawie o 100 proc. Polski głód lokalowy najostrzejszą formę przybiera w dużych miastach. We Wrocławiu za metr kwadratowy w najlepszych lokalizacjach w 2007 r. trzeba zapłacić nawet 10 tys. zł, a średnie ceny na rynku wtórnym dobijają do 7,4 tys. zł. Ewa z Jerzym mają dosyć starego budownictwa. Wybierają nowoczesne, jasne 77-metrowe mieszkanie na trzecim piętrze ciekawej plomby opodal centrum, za ponad 623 tys. zł. Rzecz jasna na monitorze komputera – budynek bowiem dopiero ma powstać. Jedną czwartą wartości wpłacają od razu, na resztę biorą kredyt we frankach na 30 lat – z założeniem, że uporają się ze spłatą w ciągu dekady.

– To był jego pomysł – Ewa wskazuje ruchem głowy na męża. – Mówiłam, żeby pooszczędzać jeszcze ze trzy, cztery lata, sprzedać mieszkanie dziadka, nie musielibyśmy się tak zadłużać. Ale Jurek nalegał, bo się bał, że mieszkania podrożeją jeszcze bardziej. Nie podrożały.

– A co by to zmieniło? – ripostuje Jerzy. – Straciłabyś i oszczędności, i dziadkowe mieszkanie.

– Ale kredytu bym nie spłacała na mieszkanie, którego nie mam. I to w walucie, która od tamtej pory podrożała prawie dwukrotnie.

– Nie dwukrotnie, tylko...

– No wygłoś teraz swój debilny argument, że lepiej zostać okradzionym z pożyczonych pieniędzy, niż stracić swoje – głos Ewy przechodzi w krzyk.

– Zejdź ze mnie, proszę uprzejmie, bo to nie ja ci nie wybudowałem tego cholernego bloku! – Jerzy też krzyczy.

Atmosfera gęstnieje, lepiej wrócić do roku 2007. Budowa ruszyła jesienią. W lutym 2008 r. z ziemi wyłoniły się fundamenty. W maju na gotowym parterze zaczęło rosnąć pierwsze piętro. W tym tempie do końca roku budynek powinien był być gotowy w stanie surowym, ale pod koniec czerwca budowa nagle opustoszała. W lipcu pojawiło się na niej kilku robotników, coś tam pozabezpieczali, ale prace stały w miejscu. – Szlag mnie trafiał, bo przecież lato to idealny czas na budowę, ciepło, dzień długi – Jerzy układa znów papiery w segregatorze. – Uspokajano nas, że przestój wynika z problemów z wykonawcą, który zszedł nieoczekiwanie z budowy. Nowy miał się pojawić najpóźniej we wrześniu.

Po wakacjach prace nie ruszyły, a w biurze dewelopera dodatkowo zamilkł telefon. W tym samym czasie w USA jeden z największych banków świata, Lehman Brothers, padł pod ciężarem złych kredytów hipotecznych. Znękana sekretarka w siedzibie wrocławskiego dewelopera odbierała telefony od kolejnych przestraszonych klientów, tłumacząc wszystkim, że wie tyle samo, ile oni: właściciel przestał przychodzić do biura, zwolniono też większość pracowników. – Ewka od razu powiedziała, żeby iść z tym na policję – mówi Jerzy. – Z własnej kieszeni wyłożyliśmy przecież deweloperowi ponad 150 tys. zł. Dodatkowo co miesiąc spłacaliśmy prawie 3 tys. zł kredytu.

Nie wiadomo, czy włączenie w sprawę policji rzeczywiście pomogło, ale właściciel firmy w końcu przemówił. W połowie listopada zaprosił wszystkich klientów na spotkanie w swoim biurze i oznajmił, że zmieni się nie tylko wykonawca na placu budowy.

Jerzy: – Facet, na oko trzydziestoparolatek, bardzo elokwentny, nawet sympatyczny, zapewnił nas, że wszystkie zobowiązania poprzedniego inwestora przejmuje nowa spółka, która dokończy budowę, zatem nie mamy powodu do niepokoju. Brzmiało to wiarygodnie, więc...

Ewa: – Chyba dla ciebie brzmiało wiarygodnie. Zmusiłam go (wskazuje ruchem głowy na męża), żebyśmy znów poszli na policję.

Jerzy: – Gdzie nas oczywiście olali.

Ewa: – Bo oficjalnie nic się nie stało. Firma, z którą podpisaliśmy umowę, odsprzedała inwestycję nowej, która zobowiązała się ją dokończyć na warunkach, które mieliśmy w umowie. Ale zaczęłam podejrzewać, że coś tu śmierdzi.

W 2008 r. dziesięć największych firm deweloperskich wydało łącznie na reklamę blisko 36,5 mln zł – o 30 proc. więcej niż rok wcześniej. Banki zachęcały do kredytu hipotecznego ustami kolejnych celebrytów. Skutecznie – wartość kredytów mieszkaniowych w Polsce sięgnęła kwoty będącej równowartością 20 proc. polskiego PKB. Ale budownictwo mieszkaniowe, jak mawiają ekonomiści, to także czuły probierz stanu gospodarki: jako pierwsze reaguje na oznaki ożywienia i również pierwsze wpada w kryzysowe otępienie. Już w 2008 r. rynek mieszkaniowy zaczął hamować. W kolejnym banki mocno ograniczyły dostęp do kredytów indeksowanych kursem franka oraz euro i popyt na mieszkania spadł jeszcze bardziej. We Wrocławiu rynek skurczył się w trzy lata o jakieś 60 proc.

– A na naszej budowie zacieki na niezabezpieczonych ścianach zdążyły się w tym czasie zazielenić, poza tym nic się nie działo – ironizuje Ewa. – Nowy wykonawca okazał się spółką z Cypru, w dokumentach rejestrowych znaleźliśmy tylko adres miejscowej kancelarii prawnej, która reprezentowała właściciela. Pierwsza firma, z którą podpisaliśmy umowę, zakończyła działalność. Właściciel wyjechał z Polski.

Niedoszli lokatorzy zaczęli się zastanawiać, jak wyjść z impasu. Pojawił się pomysł, żeby dokończyć budowę samodzielnie – o ile uda się dojść do porozumienia z jej cypryjskim gospodarzem. Koszty? Rzeczoznawca samo doprowadzenie inwestycji do stanu surowego zamkniętego oszacował na ponad 2 mln zł, a większość poszkodowanych nie ma żadnych szans na kolejny kredyt.

Jerzy: – Z punktu widzenia naszego banku sytuacja była klarowna. Zgodnie z terminarzem wypłacił wykonawcy trzy transze kredytu, łącznie 194 tys. zł – i tyle plus odsetki jesteśmy winni. Niedokończona budowa to sprawa między nami i deweloperem.

Ewa: – Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Dowiedzieliśmy się tylko, że cypryjska spółka była wydmuszką, kontrolowaną przez firmę z Kajmanów.

W mieszkaniu znowu zapada męcząca cisza, którą przerywa Jerzy.

– Mamy w końcu swoje nowe mieszkanie, kupione w całości za gotówkę, na rynku wtórnym. W 2015 r. skończyliśmy spłacać tamten kredyt, próbujemy zapomnieć, przez co przeszliśmy i jakim kosztem.

Ewa: – Od dewelopera nie kupię nawet budy dla psa.

Mistrzowie mimikry

Karol Kępka, rzecznik Polskiego Związku Firm Deweloperskich, dziękuje za telefon. Stowarzyszenie, które reprezentuje, dba przecież o wizerunek branży, istotnie splamiony przez kilka afer. W szczycie budowlanej hossy z połowy minionej dekady kto żyw brał się za deweloperkę, nierzadko wyłącznie z pieniędzmi wpłacanymi przez klientów. Przy tak wąskim marginesie inwestycyjnego błędu problemy były tylko kwestią czasu. Na szczęście – jak zapewnia rzecznik – rynek wyeliminował amatorów, a konsolidacja wzmocniła dużych kosztem mniejszych. – Ale o tym najlepiej niech pan porozmawia z naszym prezesem, zdzwońmy się w przyszłym tygodniu – proponuje.

Nie porozmawiam. Od tej pory rzecznik Kępka nie odbiera bowiem telefonu. Pytania o mechanizmy branżowej samokontroli, które chroniłyby klientów obok prawa, muszą więc pozostać bez odpowiedzi. Tak samo jak fundamentalna kwestia, czy i kiedy wolny rynek przestanie kojarzyć się tej branży z wolną amerykanką. Bo sądząc choćby po publikacjach w prasie lokalnej, relacjom deweloperów z klientami i prawem wciąż daleko do ideału.

Zielona Góra. Deweloper kupuje od miasta działkę z promesą budowy kortów tenisowych dla mieszkańców, które ostatecznie zmieniają się w osiedle mieszkaniowe.

Kraków. Deweloper inwestuje pieniądze klientów w fundusz inwestycyjny, z nadzieją, że na tym sowicie zarobi i dopiero wtedy zacznie budowę. Zyski zmieniają się w straty, inwestycja zamiera.

Warszawa. Deweloper sprzedaje mieszkania z garażem w budynku, który okazuje się nie mieć garaży.

Trójmiasto. Przed osiedlem, reklamowanym jako inwestycja z widokiem na Zatokę Gdańską, nieoczekiwanie wyrasta kolejne. Nowe bloki stawia im przed nosem ten sam inwestor.

Ponownie stolica. Na Białołęce rolnik składa wniosek o przekwalifikowanie gruntów rolnych pod rozbudowę gospodarstwa. Kiedy dostaje pozwolenie, sprzedaje całe gospodarstwo deweloperowi, który nie mógłby kupić tej ziemi jako rolnej, ale może nabyć grunty budowlane. Ten trik branża ćwiczy zresztą w całym kraju.

Lublin. Prawo zabrania budowy mieszkań o powierzchni poniżej 20 m2, deweloper wprowadza więc do sprzedaży kilkunastometrowe mikrolokale w bloku, który nazywa akademikiem.

Kraków. Na ponad 30 hektarach w części aglomeracji przeznaczonej w planie zagospodarowania przestrzennego pod rolnictwo deweloper planuje budowę kompleksu mieszkaniowego. Urzędnicy ochoczo zmieniają plan zagospodarowania, a radni równie szybko dają na to zgodę – choć zazwyczaj takie zmiany idą jak po grudzie. W tym czasie wychodzi na jaw, że prezes firmy wsparł kwotą 25 tys. zł kampanię wyborczą prezydenta miasta.

Nic więc dziwnego, że w wolnorynkowej mitologii postać dewelopera symbolizuje nadal umiejętność lawirowania pośród białych plam planów zagospodarowania przestrzennego i luk w przepisach. Gra się w końcu tak, jak pozwala przeciwnik, a na polskim rynku mieszkaniowym, dotkniętym przerostem popytu nad podażą, nikt długo nie śmiał stawiać firmom właściwie żadnych wymagań i progów. Niewidzialna ręka rynku miała w końcu zapewnić Polakom to, czego przez 45 lat nie była w stanie dostarczyć w odpowiedniej ilości gospodarka centralnie sterowana. Dlatego w polskim prawie nadal istnieje furtka, która pozwala legalnie oddać do użytku mieszkania w budynku wzniesionym bez pozwolenia. Na tzw. ustawę deweloperską, porządkującą warunki zakupu lokali na korzyść kupujących, klienci musieli czekać do 2011 r. Dopiero od dwóch lat nabywcy mieszkań mogą po tzw. wydzieleniu ich nieruchomości wpisać się do księgi wieczystej budynku obok banku, który udzielił deweloperowi kredytu na budowę, zabezpieczywszy tę pożyczkę na hipotece. Dzięki tej drobnej z pozoru zmianie ewentualne bankructwo dewelopera nie zostawia klienta na lodzie.

Zaspokojony głód

Z czysto statystycznej perspektywy deweloperzy sprostali wyzwaniu zawartemu w samej nazwie ich profesji. Jeszcze w 2002 r., jak podaje Narodowy Bank Polski, w całym kraju oddawano do użytku niespełna 100 tys. domów i mieszkań. W 2009 r. – już 160 tys., z czego połowę zbudowali właśnie deweloperzy. W tym samym czasie liczba mieszkań przypadających na każdy tysiąc mieszkańców Polski wzrosła z 310 do niemal 350, a przeciętny metraż w przeliczeniu na lokatora skoczył z 21 do ponad 24 m2. Co prawda wciąż daleko nam do mieszkaniowego komfortu Europy Zachodniej, bo do osiągnięcia choćby unijnej średniej liczby mieszkań na głowę wciąż brakuje nad Wisłą ok. 3 mln lokali, ale pierwszy polski głód mieszkaniowy został z grubsza zaspokojony.

Jakim kosztem – indywidualnym i społecznym – to już inna sprawa.

Najcenniejszym składnikiem polskiego majątku – jak wynika z cyklicznego raportu NBP o sytuacji mieszkaniowej Polaków – są właśnie nieruchomości. Nie oszczędności w banku, akcje, obligacje, jednostki uczestnictwa funduszu inwestycyjnego. Wszystko, co mamy, wciąż pompujemy w pierwszej kolejności w mieszkanie, ku uciesze firm budowlanych, projektantów wnętrz, sprzedawców mebli, a nawet banków – mimo że taki zakup z roku na rok w coraz większym stopniu finansujemy jednak z oszczędności.

Roczne zarobki w przeciętnym gospodarstwie domowym, mającym mieszkanie własnościowe, nadal nie przekraczają 50 proc. wartości lokalu, co dowodzi nie tylko relatywnie niskiej siły nabywczej, lecz również determinacji, z jaką przeciętna polska rodzina walczy o własny kąt – zwłaszcza w dużych miastach, gdzie nieruchomości są bardzo drogie. Łączna wartość nieruchomości mieszkaniowych w 16 miastach wojewódzkich przekracza dziś wartość wszystkich pozostałych mieszkań i domów na terenie Polski. Kredyt mieszkaniowy i wachlarz rozmaitych opłat eksploatacyjnych pochłania przeciętnie ok. 40 proc. comiesięcznych dochodów polskiego gospodarstwa domowego.

W rezultacie rynek mieszkaniowy – jak mówi się w samej branży – „nadal żre”. Co prawda klientów trudniej dziś namówić na zakup dziury w ziemi, która dopiero stanie się blokiem, ale właściwie wszystkie oddawane mieszkania znajdują nabywców. W 2016 r. tylko deweloperzy oddali do użytku 78 tys. nowych mieszkań, co było najwyższym wynikiem w dziejach tej branży. Podliczanie wyników za rok ubiegły nadal trwa, sądząc jednak po prognozach, rekord z roku 2016 zostanie wyraźnie poprawiony.

Nieco gorzej wygląda to od strony rentowności. Przykładowo, w czwartym kwartale 2007 r. ceny mieszkań na rynku pierwotnym w Warszawie wzrosły o 39 proc., podczas gdy w ostatnim kwartale roku 2016 dynamika cen wyniosła zaledwie 3 proc. Jeszcze gorzej wygląda to od strony kosztowej, bo jeśli w polskiej gospodarce nastał rynek pracownika, to w budowlance wykwalifikowani robotnicy są dziś wręcz dyktatorami. W Krakowie nie da się w tej chwili zatrudnić doświadczonego murarza za mniej niż 30 zł za godzinę. Działki budowlane ostatnio nieco potaniały, ale w porównaniu z cenami z początku ubiegłej dekady, kiedy rynek nabierał błyskawicznie rozpędu, są wciąż upiornie wysokie.

Nic dziwnego, że NBP szacuje dziś rentowność deweloperów średnio na ok. ­15-20 proc. Powrót czasów, kiedy z każdych 100 zł wpłaconych przez klienta w kieszeni dewelopera zostawało na czysto nawet 50 zł, wydaje się nierealny.

Nie da się zatem wykluczyć, że branżą znów wstrząśnie, i to wkrótce, fala bankructw. Sęk w tym, że – jak podkreśla Grzegorz Błachnio z firmy Euler Hermes, oferującej ubezpieczenia m.in. od ryzyka inwestycyjnego – wychwycenie rosnącej podatności deweloperów na niewypłacalność jest wysoce utrudniona. Wiele firm w tej branży zajmuje się bowiem równolegle innymi działalnościami, a część z nich – w tym kilka największych – zarejestrowano w GUS jako np. spółki handlowe lub nawet doradcze. W efekcie nie bardzo wiadomo, kogo wrzucać do tego koszyka, a kogo nie.

Miasto w ruinie

Nie ulega za to wątpliwości, że to na deweloperów spływa dziś odium za architektoniczny chaos polskich miast. W dużej części zasłużenie, bo pogoń za rentownością pchnęła ich do niemal rabunkowej gospodarki gruntami, wycinania ostatnich fragmentów zieleni, zagęszczania zabudowy osiedlowej kosztem części wspólnych i wciskania budynków-plomb w najmniejsze szczeliny zabudowy. „Apartament” po polsku stał się w ten sposób karykaturą samego siebie, nieustawnym mieszkaniem z małymi pokojami oddzielonymi zbyt dużym przedpokojem (to jeden z ulubionych trików deweloperów na wciśnięcie klientom zbędnego metrażu), w sztampowo nudnym budynku. Tylko czy za wygląd polskich osiedli odpowiadają wyłącznie ci, którzy je budują?

Prof. Marek Kozak z Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych Uniwersytetu Warszawskiego listę winowajców radzi rozszerzyć o gminy, które aż palą się dziś do sprzedaży kolejnych działek pod osiedla, ale nie kwapią się do rozbudowy dróg, szkół i reszty infrastruktury, która teren zabudowany zmienia w miasto. Po trzech kwartałach 2017 r. zadłużenie polskich gmin sięgnęło 54,6 mld zł. W porównaniu z rokiem 2014, kiedy długi samorządów dobiły do rekordowych 58 mld zł, inwestycyjna bonanza gmin zdaje się hamować, ale oczekiwania Warszawy, że władze lokalne wykorzystają fundusze unijne (co wiąże się z koniecznością wydania identycznej kwoty z własnej kieszeni lub z kredytu), pozostają niezmienne. Tak samo jak polityczna strategia zrzucania samorządowcom na głowy kolejnych centralnych zadań, na które gminy mają sobie same znaleźć fundusze.

W efekcie miasta łatają dziś budżety, głównie wyprzedając grunty. Kraków – jedna z bardziej zadłużonych polskich metropolii – od paru lat pozbywa się działek wartych średnio 100 mln zł rocznie. Przy takiej wyprzedaży planowanie przestrzenne siłą rzeczy schodzi na dalszy plan. Jak dalece władze miejskie próbują ułatwiać życie potencjalnym inwestorom, świadczy przypadek miejskiej działki przy ul. Wita Stwosza w Krakowie, którą miasto wystawiło na sprzedaż za 7,2 mln zł, wystąpiwszy wcześniej z wnioskiem... do siebie samego o wydanie terenowi tzw. wuzetki, czyli warunków zagospodarowania i zabudowy, która pozwoli postawić tam biurowiec z garażem podziemnym.

Mieszkańcy na postępujące zagęszczanie centrum reagują coraz częściej ucieczką na peryferie, co deweloperów cieszy, bo grunty na rogatkach są tańsze. Wyprowadzka z centrum owocuje jednak najczęściej zamianą jednych problemów (hałas) na inne (korki podczas dojazdów). Mimo to mit zatłoczonego centrum i idylli przedmieść jest w Polsce – jak twierdzi prof. Kozak – wciąż wyjątkowo żywy.

– Wiele aglomeracji, z Warszawą na czele, do dziś nie uzupełniło utraty tkanki miejskiej z czasów wojny. Wychowani w tych pustych przestrzeniach źle reagujemy na próby zagęszczenia zabudowy i nie dostrzegamy, że w większości dużych miast Europy centra są zabudowane jeszcze gęściej.

Być może przesadą jest więc oczekiwać od deweloperów, że zaczną odpowiedzialnie gospodarować wspólną przestrzenią polskich miast, na pewno jednak można tego wymagać od samorządów – zwłaszcza w roku wyborczym. Po 29 latach budowlanej wolnej amerykanki w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu czy Zielonej Górze paradoksalnie jest jeszcze wiele do zepsucia. Jak szacuje GUS, miejska Polska pomieści jeszcze mieszkania dla od 50 do nawet 400 mln osób. Wszystko zależy od tego, jak się to miejsce zdefiniuje. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2018