Brud i taniocha

"Zły" to najlepsza powieść kryminalna, jaka kiedykolwiek powstała nad Wisłą. Tak dobra, tak wciągająca, tak trzymająca w napięciu, że to, przez kogo, gdzie i kiedy została napisana, nie ma od pewnej chwili dla czytelnika żadnego znaczenia.

03.11.2010

Czyta się kilka minut

Mój dom rodzinny - czytaj: mikroskopijne mieszkanie w komunistycznej plombie między kamienicami - stoi na ulicy Wilczej, w samym sercu tej nie turystycznej, nie biznesowej, nie przyjezdnej, lecz prawdziwej śródmiejskiej Warszawy.

Napisać, że w tym domu "Zły" stał zaraz obok Pisma Świętego, byłoby pewną przesadą. Dom był bowiem katolicki, Biblia okupowała mało uczęszczaną leksykalną półkę i nikt do jej czytania nie zachęcał. Znajomość "Złego" była za to obowiązkowa.Nie zamierzam jednak pisać o pierwszej lekturze, ekscytującej przez to, że bohaterowie przemierzali te same ulice i podwórka, na których znałem każdy szyld i każdy kawałek krawężnika. Ani o wzruszeniu, jakie wywołuje dziś powrót do przygód Witolda Halskiego. Nie zamierzam też pisać o powieści i jej autorze w sposób dziś obowiązujący: że stalinizm, że jazz, że kolorowe skarpetki, że obraz epoki, że socrealizm, że parę barwnych anegdot o pierwszym bikiniarzu PRL, jego obyczajach i miłościach, że życie towarzyskie ówczesnej stolicy... Bo za dużo się o tym pisze, a za mało przypomina, że "Zły" to najlepsza powieść kryminalna, jaka kiedykolwiek powstała nad Wisłą. Tak dobra, tak wciągająca, tak trzymająca w napięciu, że to, przez kogo, gdzie i kiedy została napisana, nie ma od pewnej chwili dla czytelnika żadnego znaczenia. Liczy się tylko to, co będzie na następnej stronie.

Kryminał jest dziś modny, jeżdżę na spotkania autorskie i słucham czytelników, opowiadających o największych europejskich nazwiskach, przy "Złym" jednak spuszczają oczy, niczym wagarowicz zapytany o lekturę. Tymczasem opowieść o samotnym mścicielu, wymierzającym sprawiedliwość w liżącym powojenne rany mieście, dzisiaj byłaby noszona na rękach przez wszystkich, wpisana w nurt kryminału miejskiego, porównywana do Mankella i jego Ystad, Rankina i Edynburga, Larssona i Sztokholmu - tyle tylko że Tyrmand bije ich wszystkich na głowę.

Przejmująco poetycki portret miasta, godni Dickensa bohaterowie drugiego planu, rozmach właściwy ­XIX-­wiecznym powieściom (zresztą Andrzej Kijowski nazwał złośliwie powieść "Dostojewskim dla gówniarzy") i trzymająca w napięciu do ostatnich stron tajemnica. Większość trupich powieści, które dziś święcą triumfy na całym świecie, wydaje się przy tym zbyt prosta, błaha i przewidywalna. Może i zasługuje ta powieść na uklasycznienie i na wpisanie do kanonu, ale robimy jej krzywdę, zabierając z półki z sensacyjno-kryminalnymi czytadłami. To nie tylko moja opinia. Gdybyśmy chcieli na dzisiejszą modłę ozdobić tył okładki najlepszymi cytatami z recenzji, wyglądałoby to tak:"Sięgnąłem po egzemplarz zaczytany już do ostatka i nie wypuściłem go z ręki przez dzień i noc, póki nie skończyłem lektury. Co tu kryć, padłem do tyłu z zachwytu" - Tadeusz Konwicki. "Uważam, że Tyrmand to typowy pisarz I klasy" - Stefan Kisielewski. "Do trzeciej w nocy czytałam »Złego« Tyrmanda. W miarę czytania robiło mi się słabo i dostawałam bicia serca. Czułam, że sobie szkodzę, a jednak czytałam" - Maria Dąbrowska. "Tyrmand! Talent! To jak warszawska bosa dziwka w oczach wyrostka, jak tłusta warszawska kuchta w oczach uczniaka, jak kurwa pijana w oczach ulicznika. Brud i taniocha - a pożądana i zachwycająca! Jakiż sex-appeal ma ta saga, na 300 procent warszawski, ten sam, co niegdyś czaił się w bramach kamienic na Hożej czy Żelaznej. Tyrmand jest najdoskonalszą kontynuacją naszej romantycznej poezji, on przejął jej pióropusz, on pisze jej ciąg dalszy" - Witold Gombrowicz. Nic dodać, nic ująć.

Leopold Tyrmand "Zły", Prószyński i S-ka 2004

Wszyscy jesteśmy mordercami

Karin Fossum jest emocjonalnym etymologiem. Co chwila przykłada do swoich bohaterów jeszcze mocniejsze szkło powiększające, żebyśmy się im przyjrzeli, żebyśmy lepiej poczuli ich miłość, ból, strach, nienawiść.

Nawet jeśli nie jest to pierwsze zdanie w najnowszej wydanej u nas powieści Karin Fossum, to na pewno jest to zdanie, od którego wszystko się zaczyna, które sprawia, że zanurzamy się głębiej w fotelu, bo już wiemy, że chcemy dowiedzieć się więcej o Gunderze Jomannie. Karin Fossum odkryłem przez przypadek przed kilku laty na lotnisku w Sztokholmie, szukając jakiegoś mordercy do wynajęcia, żeby zabił czas podróży. Mankellem byłem zmęczony, nie miałem ochoty na starcze przynudzanie, że świat nie jest już taki jak kiedyś, rock’n’roll się skończył, a młodzież odnosi się bez szacunku do starszych i ojojoj, co to będzie! A że byłem po serii niepowodzeń z innymi szwedzkimi i fińskimi autorami, padło na Fossum. Powieść nazywała się "He Who Fears The Wolf" ("Kto się boi dzikiej bestii", Znak 2008) i kiedy trzy godziny później lądowałem w Warszawie, byłem już zagorzałym fanem norweskiej pisarki. Nazywanie jej europejską Patricią Highsmith byłoby krzywdzące dla obu pań, choć łączy je przywiązanie do psychologicznego detalu, fascynacja motywacjami bohaterów, chęć odkrywania najbardziej zakurzonych zakamarków duszy. Highsmith ma większy rozmach, Fossum jest bardziej emocjonalnym etymologiem, co chwila przykłada do swoich bohaterów jeszcze mocniejsze szkło powiększające, żebyśmy się im przyjrzeli, żebyśmy lepiej poczuli ich miłość, ból, strach, nienawiść. A oni, zamknięci w małej społeczności na norweskim odludziu, nie mają gdzie uciec, w białym świetle długiego, północnego dnia odkrywają przed czytelnikiem każdy trybik swoich emocji. Do tej pory najlepszą powieścią Fossum było dla mnie niewydane jeszcze w Polsce "Black Seconds" o zaginięciu kilkuletniej dziewczynki, której zwłoki po kilku dniach poszukiwań zostają odnalezione ubrane w nowiutką koszulkę nocną, a kluczem do zagadki jest odludek, który oduczył się mówić. A bardzo chciałby coś powiedzieć. Niedawno na szczyt listy wskoczyła jednak opublikowana w te wakacje "Utracona". To właśnie po tytułową utraconą pojechał do Indii wspomniany Gunder Jomann, stateczny właściciel małego sklepu z maszynami rolniczymi. Jak pisze Fossum, chciał mieć żonę z Indii "nie dlatego, że chciał mieć kobietę uległą i pokorną, ale dlatego, że pragnął kogoś wielbić i adorować. Norweżki nie lubiły być adorowane. Nigdy nie potrafił ich zrozumieć, nie wiedział, czego naprawdę chcą". Ciekawostką jest fakt, że Gunder rozważał też pojechanie po żonę do Polski. Stanęło jednak na Hindusce. Część książki to piękna, dyskretna historia miłosna, której poznawanie boli, ponieważ wiemy, że czytamy kryminał i że skończyć się może ta historia w jeden tylko sposób - zwłokami. I faktycznie, Poona nie dociera do swojego męża i jego - ich - schludnego, wyszykowanego na jej przyjazd norweskiego domu. Zostają zwłoki w zakrwawionym sari, znalezione na łące pod lasem, na obrzeżach norweskiej wioski. Tajemnicę próbuje rozwikłać inspektor Sejer, najbardziej chyba rozważny, empatyczny i poukładany we współczesnym panteonie fikcyjnych śledczych. Niezwykła lektura, głęboko schodząca w psychikę bohaterów, bardziej od zagadki i tajemnicy liczy się tutaj emocjonalne podglądactwo, poznawanie motywacji różnych kłamstw, lęków i wyparć. Też lektura niewygodna, pozostawiająca nas w przekonaniu - jak wszystkie powieści Norweżki - że mordercy to nie są "inni". Że wystarczyłby splot wydarzeń, splot emocji, jedna krótka chwila opuszczenia gardy - i stalibyśmy nad stygnącymi zwłokami, zastanawiając się, jak to możliwe.

Karin Fossum, "Utracona", Znak 2009

Krokodyl był, ale zdechł

Zostaliśmy podbici przez koniunkturalnych grafomanów. Jest tylko jeden jaśniejący punkt na mapie: najciekawszy, najlepszy autor kryminalny ostatnich lat - Marcin Wroński.

Mijają dekady, zmieniają się czasy, zmieniają się ustroje, zmienia się struktura wyznaniowa i narodowościowa polskiego społeczeństwa, a pewne odzywki pozostają nad Wisłą niezmiennie rytualne. Akurat tytułowy cytat nie pochodzi z warszawskiej taksówki A.D. 2010, lecz z powieści Marcina Wrońskiego "Kino Venus", barwnej przygody rozgrywającej się w polsko-żydowskim Lublinie wczesnych

lat 30. Powiem szczerze, że nie jestem fanem kryminału ubranego w historyczne szatki, zbyt często sztafaż ma tam zastąpić fabułę, opisy minionego świata - zwroty akcji, nazwy ulic - krwistych bohaterów, słowem - scenografia zamiast dramaturgii. Ale jest taka moda i ogólnoświatowa, i ogólnopolska: każdy, kto potrafi utrzymać pióro, wysyła swoich bohaterów w zamierzchłe czasy, żeby tropili zbrodnie i występki. Tyle tylko że trzeba talentu na miarę Borysa Akunina lub Marka Krajewskiego, aby dało się to czytać. Wrocławski mistrz doczekał się w ostatnich latach wielu naśladowców i w czasie lekturowych przygód przyszło mi razem ze śledczymi odwiedzić renesansowy i młodopolski Kraków, przedwojenną Warszawę, Poznań, Lwów. Specjalnie nie wymieniam nazwisk, bo o kolegach po piórze albo dobrze, albo wcale. W tym wypadku wolę wcale. Cała Galia została podbita przez koniunkturalnych grafomanów. Cała? Nie, jest jeden jaśniejący punkt na mapie, najciekawszy, najlepszy autor kryminalny ostatnich lat - Marcin Wroński. I piszę to nie tylko dlatego, że komisarz Maciejewski nosi swojsko brzmiące imię Zygmunt, ani że po wschodniemu zapuszczony Lublin jest bliższy mojemu kongresówkowemu sercu niż niemiecka metropolia. Marcin Wroński przede wszystkim oparł się pokusie, żeby pisać przewodnik po nieistniejącym mieście. U konkurencji opisy placów, ulic, knajp i składów kolonialnych są tak dominujące, jakby nie chcieli zmarnować ani przecinka ze zgromadzonej dokumentacji. I czytelnik czuje się jak widz w teatrze, w którym scenografia, owszem, piękna, tylko zabrakło przedstawienia. W powieściach lubelskiego autora to dekoracje są papierowe, a bohaterowie prawdziwi, kryminalne dramaty wiarygodne - nie odwrotnie. To raz. Dwa, że Marcinowi Wrońskiemu udało się uchwycić i oddać coś, co ginie dziś w lekko rozhisteryzowanej dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich. Że tak jak bardzo byliśmy różni - niektórzy bohaterowie powieści mają problemy z komunikacją, gdyż bariera polski-jidysz jest nie do przeskoczenia - tak bardzo byliśmy ze sobą zżyci, zapleceni w nierozerwalny węzeł jak stare małżeństwo. Doskonale oddaje niuanse codziennego polsko-żydowskiego życia, maluje je od niechcenia, bez nachalnej publicystyki, jakby szósty zmysł pozwolił mu podsłuchiwać rozmowy toczone w domach i na ulicach rodzinnego miasta przed osiemdziesięciu laty. Wszystko to mniej niż u Marka Krajewskiego barokowe, mniej turpistyczne i fizjologiczne, choć obaj panowie mają słabość do opisów świata tanich dziwek i prostych rozrywek. Bardziej za to czuć taką straszną, wschodnią biedę, wzmocnioną przez przewalający się przez świat kryzys, w hotelowym basenie kiedyś pływał krokodyl, ale zdechł, polskie kurwy nie mogą przeboleć, że żydowskie dziwki robią więcej za mniej, a tate jednej z bohaterek boso wyrusza do Warszawy za chlebem. Świetna lektura, dwie pierwsze powieści cyklu o Zydze Maciejewskim - "Morderstwo pod cenzurą" i "Kino Venus" - będą za chwilę wznowione przez W.A.B., trzecia - "A na imię jej będzie Aniela" - ma się ukazać wiosną 2011. Nie do przegapienia.

Marcin Wroński, "Komisarz Maciejewski. Kino Venus", Red Horse 2008.

Na twardo

Ken Bruen pisze szybko, bezlitośnie, telegraficznie, slangowo, czasami urywając zdania w połowie, czasami ograniczając je do równoważników, czasami tylko zestawia ze sobą słowa, żeby uzyskać odpowiedni efekt.

Jeśli właściciel pubu cieszy się, że nie pijesz, jest z tobą źle". Wydawałoby się, że taka myśl, zanotowana po przymusowym odwyku przez Jacka Taylora, smętnego moczymordę, byłego glinę i nieudacznego detektywa to klasyk czarnego kryminału i że już wiemy, co będzie dalej. Trochę wódy, trochę femme fatale w pończochach, zepsuty bogacz, jakieś zwłoki, a do tego takie właśnie błyskotliwe zdanka walczące o pierwszeństwo na małej stronie paperbacka. Kryminałów w stylu "hardboiled" w Polsce nie ma, ale w krajach anglojęzycznych różnych pogrobowców Chandlera, Hammeta, Spillane’a i Macdonalda jest legion. Ale tylko jeden Ken Bruen, prawdziwy mistrz kryminalnej, rynsztokowej poezji.Bez mała sześćdziesięcioletni irlandzki autor ma na swoim koncie prawie trzydzieści powieści, w Polsce w końcu ukazała się jedna, "Strażnicy bezprawia" z 2001 roku, pierwsza z serii z Jackiem Taylorem. Nie do końca zaskakujący brak, ponieważ Ken Bruen jest tak bardzo odległy od święcących u nas triumfy Larssona i Mankella, jak Wojaczek od Jeremiego Przybory. Tutaj nie ma, jak u Mankella, "mgły skradającej się bezszelestnie niczym drapieżnik", nikt tu nie ma czasu na takie ględy. Bruen pisze szybko, bezlitośnie, telegraficznie, slangowo, czasami urywając zdania w połowie, czasami ograniczając je do równoważników, czasami tylko zestawia ze sobą słowa, żeby uzyskać odpowiedni efekt. Kiedy czytałem swoją pierwszą powieść Bruena "White arrest" - kloaczny poemat o parze pozbawionych złudzeń, skorumpowanych, okrutnych, wulgarnych i niewzbudzających krzty sympatii gliniarzach - przechodziłem w czasie lektury przez kilka faz. Najpierw dziki zachwyt i śmiech w głos, bo to takie szybkie, takie ostre, takie błyskotliwe. Potem obawa, że riposty mają zastąpić fabułę, że za ugotowaną na twardo formą nic się nie kryje, że autor rozpędził literacką kolejkę zbyt szybko, aby nad nią zapanować.

I nagle okazuje się, że z tych wydawałoby się niechlujnych, chaotycznych, przypadkowych pociągnięć pędzlem powstaje zaskakująco piękny, głęboki obraz. Że postaci zyskują kilka wymiarów człowieczeństwa, że z tych półsłówek każdego udało się zbudować pełniej, niż opisując na stu stronach traumy z dzieciństwa. Że gorzka diagnoza irlandzkiego społeczeństwa, które musiało zapłacić duszą za bycie "celtyckim tygrysem", jest przenikliwa i ostra jak żyletka. Że autor niepostrzeżenie wykorzystał poetyckie, oszczędne sztuczki, żeby zabrać nas ze świata łatwej lektury do miejsca, gdzie fabuła rozwarstwia się na znaczenia i gdzie potrzebna jest spora literacka wiedza, żeby odczytać je wszystkie. Zresztą, jak w pewnej chwili przyznaje Taylor: "Książki były zawsze. W całym moim popieprzonym życiu stanowiły jedyny stały element. Nawet Sutton, mój najbliższy przyjaciel, zawołał: Odbiło ci z tym pierdolonym czytaniem, człowieku? Na rany gorzkie, przecież byłeś policjantem". Bardzo, bardzo miła odmiana, po wszystkich rozwlekłych psychologizowaniach i nudnej społecznej publicystyce, ubranych w grzeczną, mieszczańską literaturę. Czasami jest potrzebny kryminał, w którym bohater słysząc "Every Move You Make" Stinga, nie zaczyna wspominać koncertu z lat młodzieńczych, tylko mamrocząc "Hymn podglądacza, kurwa jego mać", przełącza na inną stację. Aby zaraz potem zaskoczyć nas liryzmem i głębią swoich przemyśleń.

Ken Bruen "Strażnicy bezprawia", Amber 2009

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 9 (45/2010)