Brexit box

Puste półki w sklepach, żołnierze pilnujący porządku, leki z przemytu kupowane na czarnym rynku. Wizja z katastroficznego filmu? Dla Brytyjczyków coraz bardziej realna.
ze Szkocji

04.02.2019

Czyta się kilka minut

Na rynku w Londynie / BLOOMBERG / GETTY IMAGES
Na rynku w Londynie / BLOOMBERG / GETTY IMAGES

Brexitowy zegar tyka. Tymczasem w brytyjskim parlamencie trwają niekończące się dyskusje i głosowania. Nadal nie ma większości dla umowy Bruksela-Londyn, ustalającej warunki wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, którą wynegocjowała premier Theresa May. Tym samym rośnie ryzyko twardego brexitu: opuszczenia Unii pod koniec marca bez żadnej umowy.

W minionych dniach w parlamencie w Westminsterze zgłoszono propozycję, by opóźnić moment wyjścia z Unii, co dałoby czas na znalezienie wyjścia z obecnej patowej sytuacji. Poprawkę tę jednak odrzucono – zwolennicy brexitu bali się, że otworzy to drogę do ponownego referendum.

W poszukiwaniu „trzeciej drogi”

Posłowie zgodzili się natomiast, aby Theresa May wróciła do Brukseli i spróbowała wynegocjować zmiany w przyjętej już umowie. Chodzi zwłaszcza o tzw. backstop, czyli o gwarancję, że po brexicie granica między Republiką Irlandii a Irlandią Północną (częścią Wielkiej Brytanii) nie będzie mieć takiego samego charakteru, jak wszystkie inne zewnętrzne granice Unii – z obowiązkowymi, szczegółowymi kontrolami. Unia obstaje przy tym, by granica irlandzko-północnoirlandzka zachowała obecny charakter. Jako argument wysuwa się zwłaszcza obawę, iż ponowny podział Zielonej Wyspy może ożywić zbrojny konflikt (zakończony dwie dekady temu „porozumieniem wielkopiątkowym”).

Brytyjscy posłowie – zwolennicy brexitu – chcieliby jednak, aby backstop zastąpiono jakimś „alternatywnym rozwiązaniem”. Obawiają się bowiem, że jeśli obecny charakter tej „granicy, która nie jest granicą”, zostanie zachowany, brexit będzie fikcją. Nie wiadomo jednak, jak miałaby wyglądać alternatywna trzecia droga.

Jeśli premier May udałoby się renegocjować umowę, Izba Gmin głosowałaby nad nią w lutym. To jednak raczej mało prawdopodobne – ze względu na twarde stanowisko Irlandii i całej Unii. Jej przedstawiciele natychmiast ogłosili, że nie ma mowy o renegocjacjach.

Równocześnie parlamentarzyści przyjęli deklarację, że należy uniknąć wyjścia z Unii bez porozumienia. To jednak tylko deklaracja bez mocy prawnej, konkretów brak. I samo wyrażenie takiej intencji nie zatrzyma twardego brexitu.

Brytyjczycy pewni są dziś tylko jednego: czasu jest coraz mniej.

Wielu obywateli uznało więc, że na rząd nie ma już co liczyć, i że do brexitu muszą przygotować się sami.

Półka na gorszy czas

Jeszcze niedawno pisały o tym tylko tabloidy i mało kto był gotów przyznać się, że ma już w domu swoją „brexitową półkę”. Albo nawet całą spiżarnię.

Teraz jest już inaczej: o swoich brexitowych przygotowaniach opowiedziała w rozmowie z dziennikiem „Guardian” nawet znana ekonomistka Diane Coyle, która kiedyś doradzała w ministerstwie skarbu. „Chodzi o to, że rzeczy, które kupujesz dziś w supermarkecie, jeszcze w nocy były w drodze do niego – mówiła. – Supermarkety nie mają już wielkich magazynów pełnych produktów”.

A skoro tak jest, i skoro opóźnienia w dostawach mogą wpłynąć na dostępność pewnych produktów, to czemu nie kupić na zapas tego, co jest dla nas ważne? Na przykład kawy czy herbaty. „Poważni ludzie mówią, że ryzyko braku porozumienia jest znaczące. A nawet gdyby było tylko 10 proc. takiego ryzyka, a 90 proc. prawdopodobieństwa na porozumienie, to dlaczego się choć trochę nie zabezpieczyć? To po prostu rozsądne” – mówiła Diane Coyle.

Do podobnych wniosków dochodzi wiele osób.

Co znajduje się więc w brexitowych spiżarniach? Jedzenie w puszkach, makaron, ryż, mleko w proszku: wszystko, co można długo trzymać. Również karma dla psa czy kota, bo o nie też trzeba zadbać. A także podstawowe leki, np. przeciwgorączkowe i przeciwbólowe. Bardziej zapobiegliwi kupili filtry do wody, a na dachach zamontowali panele słoneczne. Zapasy powinny starczyć im na okres od kilku tygodni do nawet pół roku – zależnie od obaw i wielkości spiżarni.

Ci, którzy na własne szczegółowe przygotowania nie mają czasu, mogą kupić gotowy zestaw do przetrwania. „Brexit box”, czyli „skrzynka brexitowa”, kosztuje ok. 300 funtów. Jest w niej żywność z datą ważności nawet do 25 lat (sproszkowana i w puszkach), filtr do wody i podpałka do rozniecania ognia. To zestaw podstawowy. Bo w zestawie deluxe – przykładowa cena zestawu: 595 funtów – są jeszcze desery (mus czekoladowy, ryżowy pudding) i nieco bardziej wyszukowane oferty śniadaniowe (owsianka z owocami, a nawet jajecznica z serem). Podobno sprzedaż rośnie.

I tu pojawia się dodatkowy aspekt: co z tymi ludźmi, którzy nie mają pieniędzy na takie przygotowania? Nie tylko na „brexitową skrzynkę” za kilkaset funtów czy słoneczne panele, ale nawet na dodatkowe dwie puszki pomidorów?

Od kilku lat w Wielkiej Brytanii rośnie liczba korzystających z banków żywności – szacuje się, że obecnie w ubóstwie żyje 1,5 mln osób. Z kolei według sondażu opublikowanego w ubiegłym roku przez dziennik „Independent” z banku żywności musiał choć raz skorzystać co czternasty Brytyjczyk – to ok. 4 mln ludzi.

Żegnaj, sałato!

W ostatnich dniach obawy obywateli, że po brexicie z jedzeniem może być kłopot, potwierdziły same supermarkety. Największe sieci – jak Lidl, Co-op, Sainsbury’s, a nawet Waitrose (tam robi zakupy zamożniejsza klasa średnia) – wydały wspólne oświadczenie, że wyjście z Unii bez porozumienia spowoduje nie tylko wzrost cen żywności, ale także brak warzyw i owoców. Czyli tych produktów, które Wielka Brytania sprowadza z kontynentu, a które muszą być dostarczone szybko – zanim zgniją w ciężarówkach, które utkną w kolejce do kontroli celnej w Dover. Albo właśnie na granicy irlandzko-północnoirlandzkiej.

Problem z logistyką dostaw pogłębia data brexitu – koniec marca. Czyli, jak kiedyś mówiliśmy, znany i w Polsce przednówek, gdy stare zapasy się kończyły, a na polu nic jeszcze nie wyrosło. Zapomnieliśmy o tym w erze supermarketów i zawsze świeżych truskawek z Hiszpanii.


Czytaj także: Pani premier tańczy - Patrycja Bukalska o Theresie May


Tymczasem perspektywa brexitu przypomina oczywisty fakt, że wczesną wiosną w Wielkiej Brytanii nie można jeszcze liczyć na rodzime warzywa i owoce. Wprawdzie licząc w skali roku, tylko połowa warzyw i owoców sprzedawanych w brytyjskich sklepach pochodzi z importu, ale wiosną, w kwietniu, odsetek importowanych produktów wzrasta do 80 proc. Wtedy właśnie trwa brytyjski przednówek – hungry gap, czyli „przerwa głodowa”.

W spokojnych minionych dekadach Brytyjczycy pozyskiwali żywność w wielkim stopniu z importu. Po twardym brexicie przez początkowy okres chaosu – czyli do momentu zawarcia nowych umów, ­regulujących import – pozostanie im to, co urośnie na ich własnych polach.

Pod warunkiem oczywiście, że będzie ktoś, kto plony zbierze, a wcześniej zasieje i zasadzi. To też nie jest pewne, bo sezonowi pracownicy w zdecydowanej większości pochodzą z kontynentu. Już w ubiegłym roku część farmerów skarżyła się, że plony zgniły im na polach, bo nie znaleźli pracowników. Brytyjczycy – przynajmniej dotychczas – do takich prac się nie rwali.

Brexitowa kuchnia

W przypadku twardego brexitu świeżych warzyw i owoców – przynajmniej w tym roku – może więc brakować, a te, które się pojawią, będą dużo droższe. Pozostają wtedy mrożonki i jedzenie z puszki. Choć, przypomnijmy – supermarkety starają się mieć zapas tych produktów, ale to też nie jest proste, bo nie mają dość magazynów.

Jak gotować tylko na bazie konserw? Na to pytanie dostarcza odpowiedzi Jack Monroe, znana autorka książek kucharskich, dziennikarka i aktywistka.

Kilka lat temu żyła w ubóstwie i – korzystając z banków żywności – starała się gotować dla siebie i swojego dziecka zdrowo, ale jak najtaniej. Nawet za kilka pensów, bo musiała przeżyć za 10 funtów na tydzień (pisaliśmy o niej w „Tygodniku” w 2013 r., tekst jest dostępny na powszech.net/monroe). Nieoczekiwanie jej przepisy, publikowane na blogu, dały jej popularność – i pracę.

Teraz Jack Monroe wydaje książkę z przepisami na potrawy z puszki. Impulsem była rosnąca liczba Brytyjczyków zależnych od banków żywności, w których zwykle dostają produkty suche lub konserwy. Czerpiąc z własnych doświadczeń, Jack Monroe zebrała w nowej książce 75 przepisów na potrawy z takich składników – jak mówi, „piękne i apetyczne”. „Tin Can Cook” (gdzie tin can to po angielsku puszka), która ukaże się w maju, bywa już określana „brexitową książką kucharską”.

Jack Monroe przyznaje, że długo opierała się pokusie gromadzenia zapasów, jednak zaczęła to robić w listopadzie ubiegłego roku. Na swoim blogu wyjaśnia, że nadal nie może sobie poradzić ze swoim doświadczeniem głodowania przed laty i boi się psychicznej oraz emocjonalnej zapaści w chwili ponownego niedostatku.

„Trauma zmienia człowieka, a strach przed głodem łapie mnie lodowatymi palcami za szyję” – pisze Jack Monroe. I robi zapasy.

Powrót do źródeł

Może są jeszcze inne rozwiązania? Może nie trzeba koniecznie jeść świeżych pomidorów w marcu? Obejść się bez awokado? Robić własne przetwory w czasie, gdy owoce i warzywa występują w obfitości? Może warto samemu uprawiać warzywa, zamiast je kupować?

Te pytania od dawna pojawiają się w dyskusjach o pochodzeniu naszej żywności, o korzyściach z lokalnych upraw, kosztach długiego transportu, jego wpływie na środowisko. Teraz zaczęli się nad nimi zastanawiać również ci Brytyjczycy, którzy wcześniej nie interesowali się ekologią i zrównoważonym rozwojem. Niektórzy postanowili nawet zająć się ogrodnictwem – zakładają w swoich ogródkach małe szklarnie, tunele foliowe, sadzą owocowe drzewka. Na wypadek, gdyby doszło do żywnościowych kłopotów.

Z brexitowych niepokojów może wyjść zatem coś cennego: większa świadomość, skąd bierze się to, co jemy, i jak bardzo powinniśmy to cenić. Zwykle o tym nie myślimy, zwykle też kupujemy więcej, niż potrzebujemy. Jedzenie wyrzucają i marnują zarówno konsumenci, jak supermarkety, które nie sprzedają całego towaru.

Szukanie sposobów, aby choć trochę zwiększyć żywnościową samowystarczalność, byłoby ciekawym skutkiem brutalnej brexitowej lekcji.

O ile do niej dojdzie.

Sprawa życia i śmierci

Choć wizja braków żywnościowych wzbudza niepokój, są też kwestie równie poważne, jeśli nie poważniejsze: możliwe problemy z lekami.

Jeszcze pod koniec lata 2018 r. rząd zwrócił się do firm farmaceutycznych, by swoje rezerwy leków zwiększyły tak, żeby zapasy starczyły na sześć tygodni. Wielkim problemem mogą być jednak lekarstwa lub preparaty produkowane na kontynencie, mające bardzo krótką datę ważności. Ich nie można magazynować na zapas, nie mogą też utknąć na ewentualnej lądowej granicy, mają więc być transportowane drogą lotniczą. Pacjenci muszą wierzyć, że rząd ich w tej sprawie nie zawiedzie.

W prywatnych lodówkach gromadzona jest natomiast insulina, którą stale przyjmuje co najmniej milion Brytyjczyków. Na forach internetowych udzielają oni sobie teraz rad, jak zdobyć jej większą ilość na zapas – bo, jak się okazuje, niemal cała insulina zużywana w Wielkiej Brytanii pochodzi z importu. W kraju produkuje ją tylko jedna fabryka, a jest to insulina pochodzenia zwierzęcego, która nie jest odpowiednia dla wszystkich chorych.

Wielu cukrzyków już teraz prosi lekarzy o dodatkowe recepty i wykupuje maksymalną ilość leku. Sprawdza też możliwości na przyszłość – np., jak dostać ją we Francji podczas jednodniowej podróży lub nawet, jak sprowadzić ją… z Indii.

Zrozumienie dla powagi sytuacji deklarowała premier Theresa May, która sama cierpi na cukrzycę, i której insulina również pochodzi z Unii. Ale wydaje się, że jej zapewnienia na razie nie rozwiały niepokoju chorych. Dlatego lekarze z Royal College of Physicians zaapelowali do rządu o większą przejrzystość odnośnie do państwowych zapasów leków – w nadziei, że to uspokoi ich pacjentów.

Najgorsza jest niepewność

Wraz z każdy tygodniem, który przybliża Wielką Brytanię do momentu wyjścia z Unii, wraz z każdym kolejnym posiedzeniem parlamentu, które nie przynosi rozwiązania, narasta niepewność.

Nie tylko wśród obywateli, ale też przedsiębiorców, którzy nie wiedzą, czy dostaną na czas surowce i półfabrykaty z krajów Unii. Także wśród szefów dużych firm i małych, farmerów i hodowców, którzy nie wiedzą, czy po wprowadzeniu ceł będą w stanie sprzedawać swoje produkty na rynek unijny w odpowiedniej cenie. Nie wiedzą, czego się spodziewać, ale starają się przygotować. Mali i więksi – np. duży supermarket szuka specjalistów od ceł. W ogłoszeniu o pracę zaznaczono, że kandydat musi „mieć pragmatyczne podejście do rozwiązywania problemów tak, by produkty z importu trafiały na półkę”.

Na liście niepewności są i kwestie polityczne. Sprawa granicy między Irlandią a Irlandią Północną to problem nie tylko ekonomiczny i ludzki, ale też polityczny. Ustanowienie na nowo twardej granicy może przywołać najgorsze wspomnienia z czasów, gdy w Irlandii Północnej wybuchały bomby i strzelano do ludzi. Porozumienie wielkopiątkowe, które położyło kres rozlewowi krwi, zawarto zaledwie 20 lat temu, wiele ran jeszcze się nie zagoiło.

Brexit ma też duży wpływ na niepodległościowe nastroje w Szkocji, gdzie coraz bardziej niecierpliwie mówi się o kolejnym referendum w sprawie odłączenia się od Wielkiej Brytanii – a sprawa ta bardzo dzieli Szkotów.

Wizja stanu wojennego

A jakby tego wszystko było mało – okazuje się, że brexit odbija się nawet na związkach i rodzinach. Według raportu Edelman Trust Barometer, co szósty Brytyjczyk pokłócił się z bliskimi z powodu różnicy zdań na temat brexitu, a niemal 70 proc. uważa, że współobywatele są bardziej źli na polityków i społeczeństwo niż przed referendum w 2016 r.

W tym wszystkim informacja, że w przypadku niepokojów społecznych po brexicie rząd nie wyklucza możliwości wprowadzenia stanu wojennego, właściwie nie była już nawet specjalnym zaskoczeniem. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2019