Braterstwo liny. Opowieść wspinacza

Na szczycie było całkiem ciemno, jedynie w oddali dało się zobaczyć łunę znad Anchorage. Kiedy księżyc w pełni wędrował przez szczyty i doliny, miałem wrażenie, że całe pasmo oddycha.

04.07.2022

Czyta się kilka minut

Park Narodowy Denali, w tle szczyt Denali. Stany Zjednoczone, 2006 r. / ANCHORAGE DAILY NEWS / GETTY IMAGES
Park Narodowy Denali, w tle szczyt Denali. Stany Zjednoczone, 2006 r. / ANCHORAGE DAILY NEWS / GETTY IMAGES

Wiadomość była lakoniczna: pierwszy zimowy zdobywca Denali, najwyższego szczytu Ameryki Północnej (6190 m n.p.m.), na chwilę zajrzy do Warszawy. Nie zdąży spotkać się z czytelnikami książki „Minus 100 stopni”, w której opisał wspinaczkę, ale zgodził się na wywiad i wyznaczył termin.

Nie ma co ukrywać: imię i nazwisko Art Davidson nic mi nie mówiło. Również informacje w serwisach były skromne. Ograniczały się do ciągle tych samych faktów: że w marcu 1967 r. Davidson wraz z dwoma towarzyszami stanął na szczycie Mount McKinley, która z czasem zmieniła nazwę na Denali. I nic więcej. Bartek Dobroch, ekspert „Tygodnika” od spraw wysokogórskich, tylko potwierdził przypuszczenie: pomijając epizod związany z Denali, Davidson jest w środowisku wspinaczkowym postacią nieznaną. Intuicja mówiła więc „nie”. A jednak palce wystukały na klawiaturze odpowiedź: „tak, chętnie”.

Potem Amerykanin zapadł się pod ziemię. Nie odpisywał na maile ani na wiadomości wysyłane na alaskański numer telefonu. Trochę mi nawet ulżyło – z czego uszyć wywiad z człowiekiem, o którym wie się tylko tyle, że zdobył wysoką górę? Ale w przeddzień terminu do mojej skrzynki wpadła odpowiedź: „Jest wtorek wieczór, zameldowałem się właśnie w hotelu w centrum Warszawy, uruchomiłem laptop i znalazłem twoją wiadomość. Chętnie się jutro spotkam. Zadzwoń do mnie rano, najlepiej po dziesiątej, bo mam okropny jetlag”.

Deszczowe popołudnie, warszawski Muranów. O umówionej godzinie starszy, siwy pan w czapce z daszkiem wchodzi do księgarni, i jakby nigdy nic zaczyna oglądać okładki książek. To on? Nie on? Kiedy napotyka kilka utkwionych w nim zdziwionych spojrzeń, zaczyna się śmiać. Zupełnie jakby spłatał właśnie najlepszy psikus świata. Siadamy we czworo – z Janem Dzierzgowskim, autorem polskiego przekładu „Minus 100 stopni”, oraz Julitą Różak z wydawnictwa Czarne. Oboje wpadli na chwilkę, bo chcieli się z ­Davidsonem tylko przywitać. Zostaną do końca rozmowy. Ja po piętnastu minutach zorientuję się, że listę pytań, które naprędce przygotowałem, mogę wyrzucić do kosza. I że dyktafon powinienem był włączyć już dawno temu. Opowieść szła tak:

KAŻDA GÓRA MOŻE ZOSTAĆ CZYIMŚ EVERESTEM – wyzwaniem, które pozwoli przeżyć to, czego najwięksi wspinacze doświadczają w Himalajach. Poznać majestat góry, kaprysy jej pogody, ale też piękno współpracy z przyjaciółmi, z którymi odbywa się wspinaczkę. Są oczywiście szczyty wyższe od Denali. Ale niewiele jest na świecie gór o większej wysokości względnej, mierzonej od podstawy do wierzchołka. Na Everest startuje się z poziomu ponad 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. Denali ma swą podstawę o wiele niżej, a szczyt na ponad 6 tysiącach. Naprawdę ogromna góra. To zresztą znaczy jej nazwa w miejscowych językach: Denali, czyli wysoka. Ale przecież góra to nie tylko skały i śnieg. To również lodowce, rzeki, doliny z jeziorami, rzeki, zwierzęta, które ją zamieszkują: grizzly, łosie, karibu, wilki, lisy, ptaki. One też składają się na górę.

Wychowałem się na równinach Kolorado. Na horyzoncie widziałem Góry Skaliste, które mnie przyzywały. Ale zanim na dobre w nie wsiąkłem, pomieszkiwałem w Europie. Jeszcze w szkole założyliśmy z przyjaciółmi organizację działającą na rzecz pokoju na świecie. Przemawialiśmy, organizowaliśmy konferencje, chcieliśmy zmienić świat na lepsze. No ale przecież nie byłem ani bogaty, ani sławny, więc szybko mój entuzjazm zmienił się w wielkie rozczarowanie. Wyzbyłem się wszelkich złudzeń co do kierunku, w którym zmierza świat.

Przez jakiś czas mieszkałem nawet na ulicy i robiłem rzeczy, które mogły źle się dla mnie skończyć. A potem trafiłem na Alaskę. Ona mnie uzdrowiła. Spędzałem całe dnie w górach, samemu lub z przyjaciółmi, wspinając się na szczyty, które były dosłownie terra incognita. Wiele z nich nie miało jeszcze nazw. Po prostu pokazywaliśmy sobie palcem jakąś górę i zaczynaliśmy się zastanawiać, czy dałoby się tam wejść. Denali była już zdobyta, sam pewnego lata też stanąłem na jej szczycie. Ale nikt nie zrobił tego w zimie. Jak jesteś młody, to tego typu wyzwania przemawiają. Jak zimno będzie na szczycie? Jakie jest światło? Czy da się to w ogóle zrobić przy tym wietrze i temperaturach? Te niewiadome bardzo nas pociągały.

Współczesna wspinaczka to rywalizacja. Zawody. Wyścig o to, kto trafi na okładkę kolorowego magazynu albo dostanie sponsora. A my nie mieliśmy z kim rywalizować. Byliśmy grupą facetów, którzy rzadko się kąpali, więc nawet specjalnie nie imponowaliśmy kobietom. Ale przygotowaliśmy się najlepiej, jak się dało. Trenowaliśmy, biegaliśmy z kamieniami w plecakach. I, przyznaję, mieliśmy dobry sprzęt.

NA SZCZYCIE BYŁO CAŁKIEM CIEMNO, jedynie w oddali dało się zobaczyć łunę znad miasta Anchorage. Kiedy całą grupą doszliśmy na 5100 metrów, czułem się słabo. Kręciło mi się w głowie. Z parą przyjaciół zszedłem więc na 4200, gdzie jest więcej tlenu, żeby się zregenerować. Kiedy już nabrałem sił i wracaliśmy na górę do obozu, warunki były idealne, niebo czyste. Powiedziałem przyjaciołom, żeby szli sami, a ja zostanę na noc trochę niżej, na grani. To było jedno z najwspanialszych przeżyć w moim życiu. Przez większość nocy nie spałem, tylko gapiłem się w niebo. Patrzyłem, jak księżyc w pełni oświetla doliny, przenika przez szczyty, wędruje. ­Miałem wrażenie, że dzięki temu poruszającemu się światłu całe pasmo oddycha.

Ostatecznie na szczyt weszło trzech z nas. Stało się to po tym, jak jeden z naszych przyjaciół zginął w szczelinie. Kiedy w lecie wędrujesz po lodowcu, widzisz je gołym okiem. Możesz ocenić ich rozmiar i głębokość. W zimie wszystko jest zakryte. Szliśmy na Denali z romantyczną wizją odkrywania nieznanego, i to nieznane zabiło jednego z nas.

Mimo to uznaliśmy, że chcemy iść dalej. Kiedy trzech z nas stanęło na szczycie, była zimna, bezchmurna noc. Minus 49 stopni Celsjusza. Byliśmy bardzo zmęczeni. Bardziej niż się spodziewaliśmy. To wynikało ze specyfiki Mount McKinley. Ziemia nie jest idealną kulą. Spłaszcza się przy biegunach. Na szczycie naszej góry było tlenu tyle co w Himalajach na wysokości mniej więcej 7 tys. metrów. Mimo tego zmęczenia byliśmy pewni, że decyzja o zejściu na przełęcz jest najlepszą z możliwych.

Podejmowanie decyzji to bardzo interesujący proces. Przez resztę życia miałem wiele wystąpień publicznych na temat tej wspinaczki. Dla dzieci szkolnych, ale i żołnierzy idących na wojnę, których interesowała przede wszystkim praca zespołowa w tak skrajnych warunkach. Ale najbardziej lubię wykłady w jednej ze szkół w Kolorado, gdzie jestem każdej jesieni. Rozmawiamy wtedy o wyprawie na Denali przez pryzmat decyzji, które podejmowaliśmy tam na górze. Za każdym razem opieraliśmy je na najlepszych informacjach, jakie w danej chwili mieliśmy. Tak samo było wtedy, gdy uznaliśmy, że będziemy biwakować na przełęczy.

Są jednak zmienne, których nie jesteś w stanie przewidzieć. Jak to, że nagle wzmoże się wiatr i przyjdzie największa burza od lat. Jedyne, co mogliśmy w tej sytuacji zrobić, to wykopać jamę w śniegu i się w niej schować. Miała długość ciała, więc nasze stopy były przy samym wyjściu. I na tyle wysoka, że dwóch z nas leżało płasko, a trzeci siedział skulony. Byliśmy przekonani, że wiatr uspokoi się za parę godzin albo następnego dnia. A on wiał dzień za dniem. Stawaliśmy się coraz słabsi.

Po trzech dniach nasi przyjaciele, którzy byli 300 metrów niżej od nas – w normalnych warunkach dałoby się tę wysokość pokonać w godzinę – uznali, że umarliśmy. Nie widzieli dla nas szans na przeżycie w tak skrajnych warunkach. Zeszli więc jeszcze niżej, a my zostaliśmy pod lodem. W śpiworach, ale i tak zamarzały nam stopy i dłonie. Nie mieliśmy co jeść, kończyło się picie. Wreszcie, bodaj po pięciu dniach, wiatr ustał. Byliśmy wyczerpani, odwodnieni, a nasze mięśnie zastałe. Umysły też, bo z uwagi na małą ilość tlenu ledwie mogliśmy myśleć. Zupełnie jakbyśmy byli pijani.

Wyczołgaliśmy się z jamy i zobaczyliśmy, że górę spowija mgła. Widoczność była zerowa. Trzeba było podjąć jeszcze jedną trudną decyzję. Schodzimy po stromym zboczu w stanie skrajnego wyczerpania, niczego nie widząc? Czy wracamy do jaskini, wiedząc, że już z niej nie wyjdziemy? To byłoby jak położenie się we własnym grobie. Ostatecznie udało nam się znaleźć odrobinę jedzenia. Spędziliśmy na przełęczy jeszcze jedną noc. Przeżyliśmy ją, a potem wróciliśmy do domów.

Niektórzy żartują, że podczas czytania „Minus 100 stopni” łatwo przegapić moment, w którym zdobywamy szczyt. A to dlatego, że ostatecznym celem wyprawy okazało się przeżycie tych sześciu dni pod lodem. Gdyby nie nadeszła burza, to następnego dnia po wejściu na wierzchołek bylibyśmy na dole, a ja nigdy nie napisałbym książki.

Doświadczenie z pogranicza śmierci mnie zmieniło. I to na paru poziomach. Nabrałem przekonania, że potrafię coś zdziałać. W obliczu trudnej sytuacji znaleźć wyjście. Druga sprawa to głębokie zespolenie z naturą, wynikające zresztą nie tylko ze wspinaczki na Denali, ale przede wszystkim z samotnych dni spędzonych w górach. Najważniejsze jednak było to, czego przez wiele lat nie umiałem ubrać w słowa.

W górach mówi się często o braterstwie liny. Dziś, kiedy wspinają się również kobiety, to powinno być braterstwo i siostrzeństwo. Chodzi o to, że jesteśmy tam dla siebie wzajemnie. Łączy nas lina. Jeśli się potknę, to ty jesteś na jej drugim końcu, po to, by mnie uratować. I zrobisz wszystko, by mnie ocalić. A jeśli ty upadniesz, to ja podniosę ciebie. Na Denali dostałem wymowną lekcję tej życiowej prawdy. Miałem wtedy 22 lata.

PO EKSPEDYCJI NIE CHODZIŁEM JUŻ W GÓRY JAK DAWNIEJ. Nie dlatego, że się bałem czy że przestałem je kochać. Przecież przez resztę życia w nich mieszkałem. Zająłem się pracą w ochronie przyrody. Alaska to był wielki, dziewiczy obszar. Dopiero co została czterdziestym dziewiątym stanem. Nie było więc tam ani jednego stanowego parku. Planowano wycinki.

Któregoś dnia usłyszałem, że dolina, do której trafiłem podczas swojej pierwszej alaskańskiej wycieczki, zostanie wylesiona. Uznałem, że coś trzeba z tym zrobić. Udało się. Dzięki zaangażowaniu grupy osób wycinka została zatrzymana. Z rozpędu utworzyliśmy też pierwszy stanowy park na Alasce, Chugach State Park. Był wtedy największy w całych Stanach Zjednoczonych. Sukces sprawił, że przez lata zajmowałem się głównie powoływaniem kolejnych obszarów chronionych. Miałem poczucie, że robię coś naprawdę ważnego. Jeśli coś kochasz, to chcesz to chronić. Góry, potoki, wilki, łososie, ptaki.

Mój umysł działa bardzo powoli. Przez długie lata zastanawiałem się, dlaczego ja, rudy, piegowaty chłopak z małego miasta, zająłem się pracą z rdzennymi mieszkańcami Alaski. Dopiero parę dekad później zrozumiałem, że to przeżycia na Denali – trudy, które sam na siebie sprowadziłem – pozwoliły mi współodczuwać ich cierpienie. Ich codzienne zmagania, walkę o lepsze jutro w świecie, który obchodzi się z nimi wyjątkowo brutalnie. Odbiera im ziemię, walczy z ich tradycjami. Kiedy w latach 90. zaczęto mówić o tym, że coraz więcej gatunków zwierząt jest zagrożonych wyginięciem, napisałem książkę o zagrożonych wyginięciem ludach. O dziesiątkach tradycyjnych kultur, które stały się ofiarami naszej cywilizacji.

IM JESTEM STARSZY, TYM WIĘCEJ SIĘ UCZĘ. Kiedy byłem młody, chciałem zapobiec wojnie nuklearnej. Uratować świat. Ale co może jeden człowiek? Gdy wybuchła wojna w Iraku, zrozumiałem, że każdy z nas może zrobić coś mniejszego. Pomóc choćby jednej osobie. W tamtych latach miesiącami łożyłem na utrzymanie pewnej irackiej dziewczynki, która straciła ojca. Na imię miała Ghufran. To po arabsku „przebaczenie”. Ale potem Ghufran zniknęła.

Przy pomocy młodego irackiego dziennikarza, nazwijmy go Yusuf, choć nie jest to jego prawdziwe imię, znalazłem sposób, by pomagać grupie wojennych sierot. Słałem mu w tajemnicy pieniądze, a on, ryzykując własnym życiem, kupował ubrania, koce, wszystko, co było im potrzebne. Nikt nie mógł się jednak dowiedzieć, że tym dzieciom pomaga ktoś z Zachodu. To trwało sześć lat i w końcu stało się dla Yusufa zbyt niebezpieczne. Porwano jego syna, jego kuzyn został zamordowany. Grożono mu, podpalono jego dom. Ostatecznie uciekł do Stanów Zjednoczonych.

Za to znalazła się Ghufran. Ją również udało się ściągnąć do Stanów. Pomagałem jej na wiele sposobów, przede wszystkim zachęcając do nauki. Dziś kończy studia magisterskie z literatury angielskiej na Uniwersytecie Wiktorii w Kanadzie. Jest moją rodziną.

W lutym, pierwszy raz od początku pandemii, pojechaliśmy na narty. Wszyscy – ja, moje dzieci, Ghufran z mężem. Nie widzieliśmy się w tym gronie od dwóch lat! Wieczorami siadaliśmy przed telewizorem i patrzyliśmy, jak wybucha wojna w Ukrainie. W takich sytuacjach po prostu zaczynasz płakać. Po kilku bezsennych nocach zadzwoniłem do Yusufa. Płakaliśmy.

Ale potem wykonałem jeszcze dwa telefony. Ann Garrels to wieloletnia dziennikarka radia NPR, była korespondentka w Rosji, Iraku i wielu innych miejscach. Drugą osobą był mój przyjaciel z dzieciństwa, który potem dokonał zupełnie innych wyborów życiowych niż ja. Służył w Wietnamie jako pilot, za co dostał wszystkie możliwe odznaczenia. Z kolei ja powołałem się na klauzulę sumienia, co zwolniło mnie przed służbą w armii. Powiedziałem, że sumienie nie pozwala mi jechać do Wietnamu, żeby zabijać.

Przez 40 lat się nie widzieliśmy, a dziś jesteśmy sąsiadami i bliskimi przyjaciółmi. Więc kiedy przestaliśmy płakać, we troje powiedzieliśmy, że zrobimy, co w naszej mocy. Był 5 marca. Rozmawialiśmy z ludźmi, zbieraliśmy pieniądze, wydawaliśmy własne, staraliśmy się dowiedzieć, co konkretnie przyda się Ukraińcom walczącym o swój kraj.

NIEDAWNO MIAŁEM ODCZYT W ASPEN, POŁĄCZONY ZE ZBIÓRKĄ. Podeszła po nim do mnie pewna kobieta, ukraińska Amerykanka. Powiedziała, że ma w Georgii mnóstwo sprzętu medycznego, który jest potrzebny we Lwowie, gdzie w służbie zdrowia pracuje jej krewny. Szukała sposobu, jak przetransportować te leki, bandaże, strzykawki. Nie umiałem jej pomóc. Ja tylko organizuję zbiórkę – odpowiedziałem. Ale następnego dnia do niej zadzwoniłem i powiedziałem, że to załatwimy. Jeden z moich synów pojechał do Georgii po ten sprzęt i zawiózł go do Miami. Tam odebrał go drugi syn i poleciał z tym wszystkim do Warszawy. Było tego trzynaście pokaźnych kartonów.

Na lotnisku zaczepili go celnicy. Zapytali, czy to, co wiezie, jest warte więcej niż 10 tys. dolarów. Joe nie miał pojęcia, nie był przygotowany na takie pytanie. „Być może” – odpowiedział. Celnicy wiedzieli, co jest w tych pudłach. Spojrzeli mu w oczy i powiedzieli: „Nie, proszę pana, nie jest. Niech pan idzie dalej”. Wszystkie kartony trafiły potem do Lwowa. To było dziesięć dni temu.

Zrozumieliśmy, że mamy skuteczny i tani sposób na transportowanie potrzebnego sprzętu bezpośrednio na wojnę. Zaczęliśmy dzwonić po znajomych, pisać do gazet, wykupywać ogłoszenia. To było wzruszające. Nie miałem pojęcia, że znam tyle osób gotowych w jednej chwili oddać mnóstwo pieniędzy na pomoc anonimowym ludziom. Przychodziły przelewy na 10, 20 tysięcy, ale też mniejsze, na 20 czy 50 dolarów. Nieważne ile, ważne, że ludzie się przejęli. Udało się za to kupić sporo sprzętu.

Zapytałeś mnie, Adam, prawie dwie godziny temu, co robię w Warszawie. Długa ta moja odpowiedź. Przyleciałem razem z córką i dwudziestoma dziewięcioma kolejnymi pudłami ze sprzętem medycznym, które jutro zawieziemy do Lwowa. Przynajmniej wiedzieliśmy już, co powiedzieć na lotnisku polskim celnikom.

Kierkegaard napisał kiedyś, że żyć możesz tylko do przodu, ale zrozumiesz to życie jedynie wstecz. Mam 78 lat i wiem, że jestem tu, w Warszawie, a jutro będę we Lwowie, ponieważ ponad 50 lat temu przez kilka dni i nocy witałem się na Denali ze śmiercią. To mnie zmieniło, wyleczyło z odrętwienia, dało mi umiejętność współczucia. Każdy dochodzi do tego momentu inną drogą. Ja musiałem wejść na najwyższą górę Ameryki Północnej.

Czy przez resztę życia pozostawałem w jej cieniu? Nie sądzę. Robiłem zawodowo masę różnych rzeczy. Założyłem rodzinę, potem drugą. Odniosłem nawet z tą książką pisarski sukces, a potem wydałem jeszcze kilka innych. Jestem szczęściarzem. Piszę teraz zresztą coś na kształt autobiografii. Nie czuję potrzeby publikacji kolejnej książki, która będzie miała moje nazwisko na okładce. Art Davidson dziś jest, jutro go nie będzie. Być może jednak część mojego doświadczenia będzie miała znaczenie dla innych. Być może moje zmagania i to, co z nich wynikło, komuś się przydadzą. Bo jestem zwykłym człowiekiem, jak my wszyscy. ©

ART DAVIDSON (ur. 1943) – wspinacz, pisarz, alaskański działacz na rzecz ochrony przyrody. W 1967 r. w trzyosobowym zespole jako pierwszy zdobył zimą Denali, najwyższy szczyt Ameryki Północnej. Opisał to potem w książce „Minus 100 stopni”. Polskie tłumaczenie (Czarne, 2021) jest jedynym przekładem tej książki na język obcy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2022