Boss, energia i melancholia

W Polsce Springsteen to faworyt wąskiej grupy słuchaczy; dla rzesz ponoć inteligentnych ludzi nie jest poetą rocka, tylko kolejnym redneckiem, który na okładkach płyt prezentuje zgrabny tyłek.

13.05.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Richard McCaffrey / GETTY IMAGES
/ Fot. Richard McCaffrey / GETTY IMAGES

Mam w garażu stertę gazet muzycznych – zacząłem je zbierać gdzieś w połowie lat 80., nieregularnie, ot, na ile pozwalały czas i budżet. Do czarnobiałego „Non-Stopu”, drukowanego na szmacianej, pereelowskiej sepii, dołączył „Magazyn Muzyczny”, który przeistoczył się w kolorowy „Tylko Rock”, a następnie w „Teraz Rock”. Papier stawał się coraz lepszy, reklam przybywało, coraz więcej było wywiadów z gwiazdami, które już za chwileczkę miały przebić nieboskłon. Kiedy dziś przeglądam ten ofiarny stos, fascynuje mnie język dziennikarzy przechodzących od emfazy do pojękiwań – te wyznania wiary na temat uzurpatorów, których nikt dziś nie pamięta, którzy, jak zdobywcy bieguna, gdzieś w zamieci show-biznesu umarli z głodu i zimna lub zostali pożarci przez pozostałych członków wyprawy.

Aż strach pomyśleć, że równie grafomańsko mogłyby dziś brzmieć słowa Jona Landaua, krytyka „Rolling Stone”, który 22 maja 1974 r. w bostońskim „The Real People” napisał: „W czwartek w sali Harvard Square Theatre zobaczyłem, jak przed oczami przebiega mi rockandrollowa przeszłość. Zobaczyłem coś jeszcze – przyszłość rock and rolla, a jej imię brzmi Bruce Springsteen”. Losy Landaua i Springsteena splotą się później nierozerwalnym węzłem – Landau stanie się managerem Bruce’a, jego powiernikiem, producentem, przyjacielem. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Chłopak z New Jersey

Bruce Frederick Joseph Springsteen urodził się 23 września 1949 r. w Long Branch w stanie New Jersey, jako syn kierowcy autobusu oraz sekretarki prawnika. Był mieszanką genów irlandzkich, holenderskich i włoskich – Springsteenowie, jak głosi rodzinna legenda, przybyli z Niderlandów w XVII w., a dziadek ze strony matki urodził się w wiosce koło Neapolu.

Bruce’a wysłano do prowadzonej przez zakonnice szkoły w rodzinnym Freehold Borough. Choć, sądząc z relacji artysty, okres ten kojarzy się z sytuacjami znanymi nam z „Blues Brothers” – coś większego na zawsze naznaczyło jego duszę, skoro po latach skwitował to żartobliwą frazą „once a Catholic, always a Catholic”. Po szkole średniej przez chwilę studiuje literaturę w Ocean County College, muzyka jednak wygrywa. Był to wszak okres „burzy i naporu”, kiedy królowali Dylan, Presley i The Beatles. Bruce wybrał scenę, bo jak powiedział: „pierwszy raz byłem w stanie wytrzymać własne oblicze w lustrze dopiero, gdy w rękach trzymałem gitarę”.

Tą pierwszą był kent, kupiony za 60 baksów, na którym zaczyna grać w lokalnych kapelach. Szczęśliwie omija Bruce’a służba wojskowa, podczas badań otrzymuje kategorię 4F – jest wolny. Pod koniec lat 60. widzimy go w kapeli pod nazwą Earth (po drugiej stronie Atlantyku zespół noszący taką nazwę zmieni się wkrótce w Black Sabbath) – to wtedy zyskał przydomek „Boss”. Z Earth przechodzi do Steel Mill, w której pojawią się znani później z E Street Band: Danny Federici, Vinnie Roslin, Steve Van Zandt i Robin Thompson.

Podbijają New Jersey, Springsteen wyrabia sobie coraz lepszą opinię, wirują kolejne mutacje i składy. Styl Springsteena to teraz połączenie własnych poetyckich tekstów, bluesa, R&B, rocka, jazzu, soulu, gospel, kopiowanie Joe Cockera, Vana Morrisona, Elvisa Presleya – ktoś przebąkuje, że jest połączeniem Dylana i Presleya. I, jak zawsze, pojawiają się ludzie „od pieniędzy” – duet nowych managerów złożony z Mike’a Appela i Jima Cretecosa. Zwłaszcza Appel, wierząc w Springsteena bezgranicznie, będzie walczył o jego karierę, oplatając go zarazem siecią zobowiązań.

W maju 1972 r. dzięki uporowi Appela udaje się Springsteenowi dostać przed oblicze Johna Hammonda, dyrektora programowego Columbii – odkrywcy m.in. Dylana. Hammond jest zachwycony – Springsteen nagra pierwszą płytę. Zdaniem Hammonda, skoro „egzamin” zdał człowiek z gitarą, tak też powinien brzmieć cały album – Springsteen chce jednak brzmieć inaczej, pełniej.

Debiutancki album „Greetings from Asbury Park, N.J”, wydany w styczniu 1973 r., spotyka się z mieszanymi reakcjami. Krytycy spojrzeli na młodego artystę przychylnie, publiczność gorzej: 25 tys. nakładu było wynikiem rozczarowującym. Podobnie przyjęty jest wydany już we wrześniu album „The Wild, the Innocent & the E Street Shuffle”. Wspomniany artykuł Landaua Columbia wykorzysta do podgrzania atmosfery wokół Springsteena. Rozkręca sprzedaż i pomaga artyście uwierzyć w swoje siły.

Droga na szczyt

Born to Run” z 1975 r. to przełom – zrealizowany m.in. z pomocą Landaua, stanowi także dowód kreatywności Steve’a Van Zandta, gitarzysty, który tu podjął się pracy aranżera (m.in. instrumentów dętych). Nagrywany jest co prawda przez 14 miesięcy (gdzie te czasy, gdy Beatlesi trzaskali dwie płyty rocznie?), wart jednak każdej minuty. Resztę znamy z list przebojów: „Born to Run”, „Thunder Road”, „Jungleland” otworzą Springsteenowi drogę na szczyt. Sukces jest tym cenniejszy, że wczesny Springsteen to piosenki niełatwe – wielowymiarowe suity, pełne przenikających się gatunków muzycznych, fraz, melodii i potężnych partii tekstu. Sięgając w głąb amerykańskich mitów, Springsteen penetruje przestrzeń, pochłania tysiące mil „niczego”, ogarnia akry beznadziei, zwiedza półwymarłe miasteczka, z których można tylko uciec.

I tu pojawia się wątek managera: Beatlesi mieli Epsteina, Elvis – „Pułkownika”, Dylan – Alberta Grossmana, McLaren znalazł swoich Pistolsów. W przypadku Springsteena był nim Appel – rzutki (a nawet zbyt rzutki) prawnik. To dzięki niemu Springsteen był „pod parą” przez wszystkie te lata. Kiedy jednak umowom managerskim Springsteena przyjrzał się Landau – okazało się, że są w nich wszystkie możliwe kruczki wyzyskujące artystę...

Bitwa w sądzie, choć wygrana, kosztowała Springsteena sporo, zwłaszcza w sensie psychicznym, rzucił się zatem w pracę, nagrywając znakomity album „Darkness on the Edge of Town”. Za nim poszła wyczerpująca trasa, dająca słuchaczom to, z czego Springsteen znany jest do dziś – niezwykle długie koncerty. Może nie na miarę historycznego gigu w Helsinkach w roku 2003, kiedy po wcześniejszym secie akustycznym i dwugodzinnej przerwie Springsteen zagrał koncert trwający cztery godziny i sześć minut, niemniej szlak został wytyczony.

W 1980 r. ukazuje się „The River”, album pełen zarówno poruszających ballad, jak energetycznych kawałków śpiewanych „głodnym sercem”. Dwa lata później nadchodzi oszczędna, ciemna, wręcz depresyjna „Nebraska”. Tym razem E Street Band znów ląduje na zielonej trawce, zaś „Boss” nagrywa to, co serce mu dyktuje, tworząc m.in. protowersje „Born In The U.S.A.” i „Glory Days” – które dopiero na kolejnej płycie „Born In The U.S.A.” (1984) rozbłysną pełnym blaskiem. Album sprzedany zostanie w 30 mln egzemplarzy (z czego 15 w samych Stanach), a niesiony będzie utworem tytułowym, który może stanowić dowód, że nie tylko Polacy słuchają samych refrenów – przy całej muzycznej hymniczności jest „Born in The U.S.A.” gorzką refleksją na temat american dream.

Krótkie filmy

Tom Waits, inny świetny singer-songwriter, powiedział o wczesnych piosenkach Springsteena, że są jak krótkie czarno-białe filmy, jednak określenie to dotyczy też późniejszej kariery – proste historie opowiedziane w niebanalny sposób. Springsteen, choć obnaża fałsz „amerykańskiego snu” i mitu o równych szansach, przewrotnie, samym sobą daje nadzieję na to, że nawet potomek „ajriszów i makaroniarzy” może przebić się na szczyt.

Tunnel of Love”, „Human Touch” i „Lucky Town” były przedłużeniem dobrej passy, ale Bruce nagrywał je bez E Street Band, produkując piosenki w niemal domowych warunkach. Równie kameralnie brzmi nagrodzone Oscarem „Streets of Philadelphia” z 1994 r. Zwieńczeniem hossy był świetny „The Ghost of Tom Joad”, inspirowany Steinbeckowskimi „Gronami gniewu” oraz albumem „Journey to Nowhere: The Saga of the New Underclass” Dale’a Maharidge’a i fotografiami Michaela Williamsona. To właśnie wtedy, w roku 1997, na trasie promującej album, zagrał Springsteen w Polsce.

E Street Band na nowo staje w blokach dopiero w 2002 r., po 18 latach przerwy – nagrywając „The Rising”, będące reakcją na tragedię 11 września. Dla nas, nieporażonych bezpośrednio upadkiem Twin Towers, to po prostu znakomite, świetnie brzmiące piosenki, zaśpiewane z gardła, z serca, z bebechów; dla Amerykanów posiadają ładunek katartyczny. „My City of Ruins” stał się czymś w rodzaju hymnu Ameryki, którą można zranić, lecz nie złamać.

Z kolei „Devils &Dust”, wydany w 2005 r. i ponownie nagrany bez E Street Band, był kontynuacją linii wytyczonej przez „Nebraskę” i „The Ghost of Tom Joad” – arcydziełem storytellingu, skoncentrowanym na przeżyciach żołnierza walczącego w Iraku.

W 2006 r. płytą „We Shall Overcome: The Seeger Sessions” oddaje Springsteen hołd jednemu ze swych mistrzów – Pete’owi Seegerowi, a „Magic” z 2007 r. to po prostu świetna płyta – 100 procent Springsteena w Springsteenie, ściana gitar, wyśmienicie brzmiące dęciaki i niezmiennie energetyczny wokal. A pod energetyczną powierzchnią ukrywa się połączenie wiary i melancholii – to, co sprawia, że część płyt i tras Springsteena lepiej trafia do Europejczyków niż Amerykanów. Niebagatelne znaczenie ma także jego zaangażowanie w lewą stronę sceny politycznej – wspieranie Baracka Obamy czy praw mniejszości.

„One, two, three, four”

W Polsce Springsteen to faworyt raczej wąskiej grupy słuchaczy; dla rzesz zdawałoby się całkiem inteligentnych ludzi nie jest poetą rocka, tylko jeszcze jednym redneckiem w kowbojkach i bandanie, który na okładkach płyt prezentuje zgrabny tyłek. Być może obojętność wynika z faktu, iż Springsteen dokonuje raczej dekonstrukcji mitu amerykańskiego niż opiewa krainę mlekiem i dolarem płynącą. Być może nie mamy takiej tradycji muzycznej i nie mamy instrumentu narodowego – u Amerykanów gitara jest naturalnym rekwizytem. A może po prostu nie mamy nikogo takiego jak Springsteen, kto potrafiłby łączyć aktualność z tęsknotą, a zaangażowanie polityczne z mocnym odchyleniem mistycznym. Kogoś, kto chciałby dokumentować losy bliźnich – ciepło, sarkastycznie, współodczuwająco. Może poza, nie żartuję, Kazikiem Staszewskim.

Kiedy zatem przeglądam wspomniany na początku ofiarny stos, z łatwością odnajduję wczesne ślady Springsteena – jakaś okładka, czarnobiałe zdjęcie, a na niej szczera twarz, sprane dżinsy, poszarpany T-shirt i poobtłukiwany Fender Telecaster. Do tej czarno-białej wizji świetnie pasowały piosenki sączone w Trójce, zwłaszcza „My Hometown”. Zero zadęcia, choć dęciaki były duszą tych kawałków. I to Springsteenowskie „One, two, three, four”, którym zwykle rozpoczyna koncerty – bez fajerwerków, ptasich piór i dwustumetrowych wybiegów. Jest tylko „raz, dwa, trzy, cztery”, jak początek opowieści, jak początek drogi, jest tylko słowo i powietrze, melodia i rytm. Droga i śpiew.

Zresztą przecież poezja to podobno tylko powietrze, melodia i rytm: „One, two, three, four”... ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2017