Bóg, prezes, Ojczyzna

W PiS mówią, że teraz prezydent będzie odpowiadał tylko przed opatrznością i historią. Po prawdzie zakładają jednak, że także przed Jarosławem Kaczyńskim. A ten wciąż pokazuje, że nie potrzebuje Andrzeja Dudy, tylko jego podpisu.

03.08.2020

Czyta się kilka minut

Uroczystość wręczenia tablic upamiętniających Bitwę Warszawską z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy,  Warszawa, 30 lipca 2020 r. / ANDRZEJ HULIMKA / FORUM
Uroczystość wręczenia tablic upamiętniających Bitwę Warszawską z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy, Warszawa, 30 lipca 2020 r. / ANDRZEJ HULIMKA / FORUM

Czwartek to dzień zaprzysiężenia na drugą kadencję. O tym, że Duda wygrał o włos i to na solidnym dopingu, większość Polaków wkrótce zapomni, może poza tymi, którzy pielęgnują w sobie nienawiść do PiS. Bez względu na okoliczności wyboru Duda będzie z nami jako prezydent aż do 2025 r. W sumie – jako drugi w najnowszej historii Polski – będzie sprawował urząd przez dekadę. To spory kawałek jego i naszego życia. Wystarczająco dużo, by odcisnąć swe piętno na kraju i zapisać się w myślach Polaków.

W pierwszej kadencji Duda żadnego piętna na niczym nie odcisnął. Czy w drugiej to się zmieni?

Prawie jak Kwaśniewski

Wśród polityków PiS żywe jest porównanie go do Aleksandra Kwaśniewskiego – jedynego dotąd, któremu udało się wygrać prezydenturę dwa razy z rzędu. Tyle że to nie jest porównanie dla Dudy miłe. Najpierw analogia – Duda, jak Kwaśniewski, wygrał prezydenturę jako kandydat młodszy, nowocześniejszy i bardziej dynamiczny od urzędującego prezydenta. Kwaśniewski ograł w ten sposób w 1995 r. Lecha Wałęsę, obecny prezydent zaś w 2015 r. Bronisława Komorowskiego. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Bo Kwaśniewski triumfował w pierwszej kadencji jako polityczny młodzieniec, ale już w drugiej jako polityk wagi ciężkiej. Miał na koncie udane negocjacje dotyczące przystąpienia Polski do NATO i zbliżające się członkostwo w UE. Duda po pierwszej kadencji nie ma nic – wygrał dzięki topornej propagandzie mediów państwowych.

Prawda jest taka, że przez pięć lat, którym towarzyszyły twarde rządy Kaczyńskiego w kraju, obecny prezydent stanowił obsadę jednej z przejętych przez PiS instytucji – Pałacu Prezydenckiego.

Dlatego – w odróżnieniu od Kwaśniewskiego, który reelekcję wygrał już w pierwszej turze – do końca drżał o wynik potyczki. Biorąc pod uwagę miliardy złotych przetoczone przez PiS do wyborców w transferach socjalnych, propagandę w TVP i bezprecedensowe zaangażowanie w kampanię całego obozu władzy, w tym nawet prezesów państwowych spółek – zwycięstwo o niewiele ponad 400 tys. głosów to nie jest sukces. I to powinno dać Dudzie do myślenia.

Na ścieżce wasala

Jaki będzie w drugiej kadencji? Czy wciąż będzie podążał ścieżką wasala, raz na jakiś czas urywając się możnowładcy? Czy może zacznie się od Kaczyńskiego uniezależniać? Wszak już więcej kandydować nie może, a zatem nie potrzebuje prezesowskiego aparatu władzy i pieniędzy.

Ci, którzy stawiają takie pytania, po cichu wierzą w możliwą przemianę prezydenta. Trzeba jednak powiedzieć wprost – dziś do takiej wiary przesłanek brak.

A przynajmniej brak powodów, by sądzić, że Duda sam z siebie jest w stanie zmienić swoją politykę, w tym nade wszystko relacje z Kaczyńskim. Ci, którzy znają prezydenta bliżej, przyznają, że choć w przeszłości był bardziej umiarkowany politycznie – wszak karierę zaczynał w mieszczańskiej i zachowawczej Unii Wolności – dziś jest przesiąknięty ideologią PiS. W tym sensie może i będzie zdolny do temperowania co bardziej krewkich polityków tej partii, ale przeciwko jej linii politycznej nie wystąpi. Tak, Duda jest bogobojny, eurosceptyczny, patriotyczny na modłę wyklętych. Prezydencka wolność od partii władzy nie ma znaczenia, bo Duda naprawdę w PiS wierzy. Mogą być małe starcia, ambicjonalne wojenki czy krótkotrwałe burze – ale partia i jej prezydent będą podążać we wspólnym kierunku.

Tajemnice pierwszej damy

Chyba, że… No właśnie – wiele w drugiej kadencji będzie zależeć od pierwszej damy. Przez ostatnie pięć lat Agata Kornhauser-Duda – nie znosi tego ukutego przez dziennikarza „Gazety Wyborczej” Pawła Wrońskiego porównania – była jak kwiat paproci, który kwitnie raz na sto lat. Z jednej strony przeciwnicy PiS długo wierzyli, że się odezwie, że stanie w obronie tych wszystkich, w których wymierzone były prezesowskie wyroki, sygnowane podpisem jej męża: sędziów, nauczycieli, lekarzy, rodziców niepełnosprawnych dzieci. Nawet jeśli angażowała się w rozwiązywanie konfliktów, to zawsze hermetycznie odizolowana i nieskuteczna. Gdy przeciwnicy PiS przestali w nią wierzyć, z miejsca spisali na straty. Jak samego Dudę, jak Gowina czy Morawieckiego, jak wszystkich tych, w których inwestowali swe naiwne, oderwane od realiów politycznych marzenia o zablokowaniu Kaczyńskiego.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Powyborcze niepokoje


Kornhauser-Duda zresztą sprawiała wrażenie, że odpowiada jej rola paprotki w złotej doniczce. Brylowała na dyplomatycznych spotkaniach, efektownie dobierała toalety. W dodatku, gdy po latach milczenia podczas wieczoru wyborczego wreszcie się odezwała, to zaprezentowała się jako postać małostkowa, ocierająca się o groteskę. Bo miała do powiedzenia głównie to, że Wroński porównując ją do paprotki był nierzetelny.

Prawda jednak jest bardziej skomplikowana. Kornhauser-Duda wybrała swój oryginalny – a nawet dziwaczny – sposób na wykonywanie obowiązków pierwszej damy absolutnie świadomie.

To nie jest tak, że nie znosi mediów liberalnych. Gdyby tak było, rekompensowałaby to sobie poprzez tournée po mediach PiS – TVP, „Gazecie Polskiej”, „Sieciach”, „Do Rzeczy”. A ona nie ­występowała nigdzie. A zatem nie o „Wyborczą” tu chodzi.

Raczej o samą Kornhauser-Dudę. Otóż podobno prezydentowa faktycznie nie cierpi PiS – ideologii tej partii, metod jej działania, jej polityków i samego prezesa. Tak przynajmniej twierdzą moi rozmówcy z samej wierchuszki ugrupowania, którzy podają konkretne przykłady scysji i napięć z prezydentową. Kiedy Duda zaczynał kampanię jeszcze przed koronawirusem, małżonka nie bardzo chciała w niej uczestniczyć, by w finale drastycznie ograniczyć liczbę planowanych spotkań.

Jeśli założyć, że jest w tej wersji sporo prawdy, to po zwycięstwie męża w 2015 r. miała taki wybór: albo będzie milczeć, albo zacznie chodzić do mediów i mówić, co myśli – czyli sprawiać mu kłopoty. Ze względu na lojalność wybrała milczenie.

Być może najistotniejsze pytanie na progu drugiej kadencji Dudy brzmi więc: czy pierwsza dama będzie mu przypominać, że odpowiada przez Bogiem i historią, a nie przed Kaczyńskim? Prezesowi powiedziała kiedyś, że się go nie boi, co odebrał jako policzek. Jest przeczulona na próby deprecjonowania męża przez polityków PiS. I to bardziej niż on sam.

Można byłoby rzec, że Duda jest pantoflarzem, ale to byłoby uproszczenie. Lepiej napisać, że prezydentowa ma na męża duży wpływ, a jej zdecydowany charakter i wrodzona ekspresja ograniczają jego pole manewru.

Prezydent na rozdrożu

Jest jeszcze inne ważne pytanie, czysto polityczne. Czy Duda w drugiej kadencji pójdzie umiarkowaną jak na PiS ścieżką, czy też przyjmie postawę wojowniczą, popierając pojawiające się w Zjednoczonej Prawicy głosy wzywające do dokończenia rewolucji – ostatecznego przejęcia sądów, osłabienia samorządów i zwiększenia administracyjnej kontroli nad niezależnymi mediami.

Ten wybór jest w obozie władzy jasno spersonifikowany: Morawiecki kontra Ziobro.

W kampanii obie te frakcje starały się unikać publicznego prania brudów, choć kopanie się po kostkach szło na całego. Związany z frakcją radykałów szef TVP Jacek Kurski celowo usuwał Morawieckiego z programów informacyjnych. Z jednej strony z szefem rządu Kurski ma od dawna na pieńku – oskarża go choćby o inspirowanie Dudy do wymuszenia swej dymisji z fotela prezesa TVP w marcu. Ale z drugiej – kampanijne gumkowanie Morawieckiego to była wojna o to, kto będzie po zwycięstwie wypinał pierś do odznaczeń, a zatem kto dostanie od Kaczyńskiego nagrodę. Kurski chciał mieć pełną kontrolę nad wyborczą propagandą i przekonał prezesa, że należy usunąć Morawieckiego z wizji, bo nie cierpi go twardy elektorat PiS, jako dawnego bankstera i doradcy Donalda Tuska. Morawiecki nie dał się jednak zmarginalizować. Samodzielnie objeżdżał Polskę powiatową, agitując za Dudą. Teraz każdy mógłby odtrąbić sukces – gdyby nie to, że współzawodnictwo w kampanii było tylko drobnym elementem wojny na śmierć i życie.


Czytaj także: Robert Krasowski: Wybory to kara wymierzana przez lud


Tuż po wyborach obie frakcje wzięły się za łby. „Wiadomości” pokazały to, co Kurski rozpowiadał politykom PiS w kampanii – że Kancelaria Premiera w ramach informowania społeczeństwa po wybuchu pandemii kupowała reklamy w gazetach krytycznych wobec PiS, wspominając „Rzeczpospolitą”, „Politykę” oraz „Fakt”. Kurski święcie wierzy, że to w ramach rewanżu Morawiecki inspirował materiały w mediach dotyczące jego syna, oskarżanego o przestępstwa seksualne przez córkę dawnych znajomych Kurskich. Poszlaki są wątłe, ale w świecie politycznych spisków, gdzie nic nie jest uchwytne, to argumenty wystarczające. Otóż ojciec dziewczyny, który uczestniczy w atakach na Kurskiego juniora, to działacz PiS, który dzięki partii ma wikt i opierunek w spółkach Skarbu Państwa. A ściślej – pracuje w spółkach uważanych za księstwo Morawieckiego.

Natarcie Ziobry na Morawieckiego

Ziobro ruszył na wojnę bez publicznego prania brudów, co nie oznacza, że to jest pojedynek elegancki. Bo postawił na polityczny radykalizm i za cel obrał obalenie Morawieckiego.

Najpierw ekipa ministra sprawiedliwości próbowała oskarżyć premiera o nadmierne ustępstwa wobec Brukseli podczas niedawnych negocjacji budżetu UE. Chodziło o wprowadzenie tzw. mechanizmu praworządności, czyli uzależnienia wypłat pieniędzy od oceny przestrzegania zasad demokratycznego państwa prawa.

Morawieckiemu udało się – wraz z premierem Węgier Viktorem Orbánem – rozmyć ten zapis. Ale sam mechanizm pozostał, co Ziobro wykorzystał do ataku. Kaczyński stanął jednoznacznie po stronie Morawieckiego, zapowiadając, że rekonstrukcja rządu nie obejmie stanowiska premiera.

Ziobro nie ustępował. Zażądał od Morawieckiego interwencji w Komisji Europejskiej po tym, jak komisarz ds. równości Helena Dalli odrzuciła wnioski sześciu polskich miast o unijne środki dlatego, że przyjęły uchwały o „strefach wolnych od LGBT”.

Sięgnął też do amunicji od dawna polerowanej w arsenałach resortu – wypowiedzenia konwencji Rady Europy dotyczącej zwalczania przemocy wobec kobiet. Prawica ma zastrzeżenia do tego ratyfikowanego za rządów PO-PSL dokumentu, uważając, że to lewacki manifest, który doszukuje się źródeł przemocy w religii i tradycyjnym modelu rodziny. Czy tak rzeczywiście jest? Polska ratyfikowała konwencję pięć lat temu i nie słychać, aby zdewastowało to dość konserwatywne polskie stosunki społeczne.

Konwencja to po prostu dobre paliwo dla Ziobry, który – zafascynowany sukcesem Konfederacji – stawia na elektorat radykalny. Minister wie, że dla PiS konwencja to niewygodna kwestia. Z jednej strony Morawiecki nie może jej bronić, bo to ewidentnie nie jest produkt myśli konserwatywnej, w dodatku konwencja jest krytykowana przez Kościół. Z drugiej – premier nie może jej wypowiadać, bo to żmudna droga prawna, a kłopoty wizerunkowe mogą być gigantyczne. Dlatego, przyciśnięty przez hasającego ministra, wybrał ulubione rozwiązanie PiS w przypadku kłopotliwych przepisów – wysłał konwencję do podporządkowanego partii Trybunału Konstytucyjnego, by ten odłożył ją na lata na półkę. To mu pozwoliło zejść z linii ataku. Ale wedle tej logiki należy teraz oczekiwać kolejnych odsłon wojny.

Kaczyński patrzy z góry

Na te problemy, które są ewidentnie generacyjną grą o sukcesję po ponad 70-letnim Kaczyńskim, nakładają się jeszcze wspomniane plany rekonstrukcji rządu. Tu także Ziobro starł się z Morawieckim o nowy podział tek.

Na pierwszy rzut oka wygląda to merytorycznie. Morawiecki chce połączyć Ministerstwa Edukacji oraz Nauki i Szkolnictwa Wyższego; Klimatu oraz Środowiska; Rozwoju oraz Funduszy i Polityki Regionalnej. Do tego planuje likwidację resortów cyfryzacji, gospodarki morskiej i sportu, które miałyby zostać wchłonięte przez inne ministerstwa. Zastanawia jednak to, że chodzi w dużej mierze o łączenie resortów, które PiS sam kiedyś podzielił, albo likwidowanie tych, które sam stworzył. W tej grze jest bowiem ukryty cel – redukcja ministerstw i personalne roszady miałyby umocnić Morawieckiego i narzucić rządowi jego bardziej umiarkowaną linię.

Radykałowie przekonują, że mają Dudę po swojej stronie. Liberałowie twierdzą, że prezydent nie wybrał jeszcze ścieżki na drugą kadencję. A – po raz pierwszy od momentu objęcia prezydentury – to od jego decyzji może zależeć, w jakim kierunku pójdzie PiS.

Jedno się natomiast nie zmienia: obcesowe, protekcjonalne podejście Kaczyńskiego do prezydenta.

Prezes ostentacyjnie spóźnił się na zorganizowane na Zamku Królewskim w Warszawie wręczenie Dudzie przez Państwową Komisję Wyborczą zaświadczenia o wyborze. A potem pierwszy wyszedł.

Kaczyński traktuje prezydenta trochę jak uczniaka, który niewiele rozumie z polityki. W ostatnim czasie najwyraźniej było to widać na początku roku, podczas wspomnianego konfliktu o TVP.

Na początku marca Duda zażądał głowy prezesa TVP. Postawił ultimatum: jeśli Kurski zostanie, ustawa przyznająca 2 mld zł państwowych pieniędzy telewizji i Polskiemu Radiu nie zostanie podpisana. Bez tych pieniędzy media narodowe zbankrutowałyby w ciągu kilku miesięcy.

Skąd w ogóle takie żądanie? Nerwowo w relacjach tej dwójki zrobiło się po starcie kampanii na początku roku. Duda był przekonany, że telewizja Kurskiego ośmieszała go i nie broniła jego żony przed atakami opozycji, która zarzucała jej bierność przez całą kadencję.

Kaczyński zagryzł zęby i Kurski odszedł. Tyle że kilka dni po podpisaniu ustawy wrócił. Najpierw został doradcą zarządu, potem wiceprezesem TVP. Na pierwszy rzut oka był to policzek dla Dudy. Paradoks polega jednak na tym, że Kurski wrócił, by pomóc w reelekcji prezydenta. Jest w tym paradoksie żelazna logika prezesa PiS: Kurski prowadził kampanię nie dla Dudy, tylko dla Kaczyńskiego – by miał własnego prezydenta.

Można się spierać, na ile Kurski pomógł w zwycięstwie, ale nie ma wątpliwości, że się do tego przyczynił. Tak też trzeba czytać powyborcze hołdy europosła PiS Joachima Brudzińskiego, który powtarza, że prezydent zwycięstwo zawdzięcza Kaczyńskiemu. Brudziński dowodzi po prostu, że Kaczyński rozumiał lepiej od Dudy, iż Duda potrzebuje Kurskiego w TVP i naciskając na jego odwołanie, działał wbrew swemu interesowi.

Prezydent odarty z powagi

W drugiej kadencji Duda przebuduje swą kancelarię, która nawet na tle poprzednich – a bodaj żadna nie grzeszyła błyskotliwością i pracowitością – wypada blado. To ludzie prezydenta przyłożyli rękę do kłopotów, które mogły go pozbawić prezydentury. Chodzi o sprawę częściowego ułaskawienia pedofila-kazirodcy, któremu Duda zniósł zakaz zbliżania się do rodziny. Prezydenckich prawników Pawła Muchę i Andrzeja Derę zawiódł polityczny instynkt, choć sam Duda nie jest rzecz jasna bez winy. Dziś w Platformie czuć zawód, że jej sztab nie wykorzystał mocniej tej kwestii – decyzją samego Trzaskowskiego zresztą.

Ale zawodzą też inni, jak szef gabinetu Krzysztof Szczerski. Pod bokiem polityka, który uważa się za eksperta od polityki zagranicznej i może po rekonstrukcji zostać szefem MSZ, doszło do żenującej wpadki tuż po wyborach. Rosyjscy internetowi żartownisie dodzwonili się do Dudy, udając sekretarza generalnego ONZ Antónia Guterresa. Zapis rozmowy – Duda dukający po angielsku na poziomie pierwszych klas ogólniaka, pytany o orientację seksualną Donalda Tuska i zabranie Ukrainie Lwowa – znów odarł prezydenta z powagi.

Ostatnia szansa

Na progu drugiej tury Duda jest w pułapce – jak każdy prezydent wyraźnie związany ze swym politycznym obozem. Z jednej strony jest jego macierzysta partia i ponad 10 mln wyborców oczekujących lojalności. Z drugiej – opozycyjne 10 mln kompletnie w niego nie wierzy, choć z radością przyjęłoby każdy krok przeciw Kaczyńskiemu. Duda mógłby wykonać gest wobec tej drugiej strony, ale ryzykuje nie tylko konflikt z Kaczyńskim – także furię wielu zwolenników PiS. Przekonał się o tym w ciągu mijających lat kilkukrotnie, gdy wetował ważne ideowo dla PiS ustawy – dotyczące sądów czy degradacji oficerów, którzy służyli w czasach PRL. Alternatywa jest diabelska: utrata miłości elektoratu PiS, bez gwarancji podbicia serc stronników opozycji. W pierwszej kadencji Duda nie dał się poznać jako polityk, który umie podążać wąską ścieżką między tymi dwoma plemionami.

Na razie prezydent spotkał się z Trzaskowskim. Tyle że – jak to u Dudy – więcej było w tym myślenia o wspólnym zdjęciu na tle portretu Lecha Kaczyńskiego niż realnej polityki.

„Jednym z podstawowych oczekiwań jest to, byśmy zaczęli odbudowywać wspólnotę. Ludzie marzą o takiej wspólnocie, jaka wśród Polaków powstała w latach 80., w czasach »Solidarności«. Dlatego mówię dzisiaj do ludzi o różnych poglądach, o różnym światopoglądzie, wierzących i niewierzących: proszę o wzajemny szacunek, proszę o to, żebyśmy szanowali swoje prawa, oczywiście bez narzucania ich innym” – mówił Duda na zaprzysiężeniu pięć lat temu.

To jedna z tych obietnic, których tak naprawdę zrealizować nie spróbował. Ma ostatnią szansę. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2020