Bobrodzieje. Jakie jest najbardziej polskie z polskich zwierząt?

Pocztówka z Polski? Proszę bardzo: chopinowska wierzba na miedzy, bocian w trawie i żeremie jak chałupa.

23.05.2022

Czyta się kilka minut

Bobry nad stawem w pobliżu Warty, 2013 r. / PIOTR KAMIONKA / REPORTER
Bobry nad stawem w pobliżu Warty, 2013 r. / PIOTR KAMIONKA / REPORTER

Brązowy zad wystawał spomiędzy dwóch kęp gęstej trawy. Nieruchomo, więc łatwo byłoby go wziąć za kamień, którym właścicielka domu ozdobiła oczko wodne w ogródku. Ale to właśnie ona zdecydowanym gestem wskazała na ów gąszcz. Szeptem wyjaśniła, że bóbr pojawił się u niej dwa dni wcześniej i w tym czasie podciął dwa egzotyczne drzewka. Ciąg zdarzeń był typowy: policja przekierowała ją do straży miejskiej, a ta do jednej z organizacji zajmujących się ratowaniem zwierząt. Ostatnie przekazanie pałeczki w tej sztafecie dotyczyło już wąskiej specjalizacji Stowarzyszenia Nasz Bóbr.

Staliśmy we trzech z podbierakiem nad schowanym w trawie gryzoniem i kombinowaliśmy, jak rozegrać tę partię. Dobry wist sprawiłby, że raz, dwa będzie po sprawie. Zły – że będziemy go łowić do późnej nocy. Wypłoszony bóbr zawsze próbuje uciec pod powierzchnię. Kiedy więc jeden z nas zaczął szeleścić trawą i wydawać z siebie serię nieartykułowanych dźwięków, podbierak czekał już na jedynej drodze ewakuacji. Sukces: wybudzone cielsko wytarabaniło się z gąszczu i chwilę później wisiało bezwładnie w siatce.

Wsadziliśmy go do klatki. Dużej i – zdawałoby się – solidnej, ale wściekłość uwięzionego zwierzęcia była tak duża, że musieliśmy jej pręty dla pewności parę razy obwiązać liną wspinaczkową. Dopiero tak zabezpieczony pakunek nadawał się do transportu. Droga była krótka, a miejsce, w którym planowaliśmy zwrócić gryzoniowi wolność, dobrze nam znane. Parokilometrowy dystans wystarczył, by zwierzę się uspokoiło. Można było klęknąć i na czworakach spojrzeć mu w oczy. Powiedzieć parę kojących słów, których i tak nie mogło zrozumieć. Życzyć spokoju na nowej drodze życia.

Kiedy już nad stawem otworzyliśmy klatkę, początkowo tego nie zauważył. Obrócony ogonem do wyjścia tylko się rozglądał, jakby obwąchiwał nowe ­otoczenie. A potem się zorientował, że partia się skończyła, i czmychnął w czarną toń. Wtedy dopiero zaczęliśmy się zastanawiać: czmychnął czy może czmychnęła? Łacina bywa przydatna, bo można powiedzieć po prostu on, ­Castor fiber, i nie martwić się już resztą. A więc bywaj, bobrze!

Sztućce z Ikei

Nie mamy pojęcia, ile bobrów żyje dziś w Polsce. Owszem, lubimy zgadywać. „100 tysięcy! 200! Bzdura, nie więcej niż 80”. 142 500 – wklepał z kamienną twarzą do rocznika za ubiegły rok skrupulatny pracownik Głównego Urzędu Statystycznego, bo tak mu wyszło z Excela. Tymczasem to wszystko bujdy na resorach. Skąd mamy wiedzieć, ile ich jest, skoro ich nie liczymy? Wzięliśmy starą liczbę, taką sprzed dwóch dekad i też tylko szacunkową, bo określoną na podstawie prowadzonych w nadleśnictwach i kołach łowieckich ankiet, a potem nanieśliśmy ją na efektowną krzywą wzrostu. I teraz hulaj dusza.

„Bobry mnożą się na potęgę”, może pisać lokalna prasa, gdy jakiś rolnik spostrzeże gryzonia w sąsiedztwie swojej uprawy. W jutrzejszym wydaniu namnożą się wilki, jelenie albo łosie. My, 38 milionów wstrzemięźliwych istot i one, niepohamowane w chuci zwierzęta zjadające Polskę.

Nie mamy więc pojęcia, ile bobrów przyznaje się do polskiego paszportu, bo też nie da się tego policzyć. Zaangażowani w sprawę bobrową przyrodnicy przez kilka dekad toczyli spory, ile zwierząt liczy przeciętna rodzina gryzoni. Kłócili się tak naprawdę o pierwszą liczbę po przecinku. Prof. Andrzej Bereszyński, poznański zoolog uczestniczący swego czasu w przesiedlaniu bobrów na terenie Wielkopolski, opowiadał podczas wykładów o sztućcach z Ikei, gdzie na komplet składają się cztery łyżki, widelce i noże. Bobrów w typowym gnieździe jest więc tyle, co członków szwedzkiej rodziny, brzmiała poprawna odpowiedź na egzaminie. Bo nawet jeśli w danym roku urodzi się ich więcej, to dorosłości dożyją nieliczne.

Typowy bobrzy dom to mama, tata, noworodek i potomek z rokiem na karku. Ten starszy, dwuletni, zwykle idzie już na swoje. Szuka partnera lub partnerki i nowego domu. Ktoś mógłby powiedzieć: skoro tak, to liczmy żeremia! Sumujmy nory! A potem pomnożmy to wszystko przez cztery i cieszmy się jeszcze jedną liczbą w roczniku statystycznym. Sęk w tym, że nory bywają puste, ale i niewidzialne. Żeremia – opuszczone. Są też rodziny, które mają po kilka domów. ­Rachunek wykolei się już w pierwszym powiecie.

Tak naprawdę liczba polskich bobrów nie jest nam do niczego potrzebna. Ważniejsza jest świadomość, że są wszędzie tam, gdzie znajdą wodę i pożywienie. Można je spotkać na bałtyckich plażach i pod samiusieńkimi Taterkami. To ostatnie to, jak przekonują zoolodzwy, mimo wszystko fenomen. W literaturze bobroznawczej jak wół stoi, że Tatry i ­Karkonosze to dla bobra jednak za wysoko. ­Osobnik znad Morskiego Oka, który wbrew wszelkiej logice postanowił tam w minionych miesiącach przezimować, i na dodatek dotrwał wiosny, najwyraźniej o tym nie słyszał (13 maja znaleziono go martwego pod Szpiglasową Przełęczą, skąd najprawdopodobniej spadł).

Ale ta wszechobecność bobra nie jest niczym szczególnym. To gatunek rodzimy, świetnie przystosowany do życia w strefie klimatów umiarkowanych, lubujący się w dwóch setkach lokalnych gatunków roślin. Dziwne więc nie jest to, że spotkać go można na Ostrowie Tumskim w Poznaniu czy w Wiśle nieopodal Stadionu Narodowego albo przy ruchliwej Dolinie Służewieckiej w Warszawie, ale raczej to, że tak bardzo nas to zaskakuje. Amerykańska geolożka Ellen Wohl nazywa to dziedzictwem nieobecności – wielopokoleniową amnezją. Bóbr­pospolita Polska budzi szok i niedowierzanie, bo przez wiele lat – dla skrupulatnych napiszmy: mniej więcej dwa stulecia – nie istniała. Bóbr był gatunkiem występującym na rycinach i w przyrodniczych atlasach, a tylko sporadycznie w krajobrazie.

Ofiara Jagienki

Biografia polskiej populacji tego gryzonia to dobrze nam znana opowieść o znikaniu i powrocie. O zmartwychwstaniu. Opowiadamy ją sobie od zarania w przeróżnych konfiguracjach, bo najwyraźniej dobrze nam robi. Kończy się przecież czymś na kształt happy endu. Albo chociaż nowym rozdaniem, w którym przeszłość nie jest tak istotna jak to, co zrobimy z teraźniejszością.

Bóbr do XIX wieku zniknął z niemal całej Europy, bo był wszechstronnym surowcem, a każdy cal jego fizyczności do czegoś się nadawał. Ciepłe futro o świetnych właściwościach wodoodpornych, ostre zęby doskonałe przy konstruowaniu narzędzi, rezerwuar białka, sadło i to intrygujące kastoreum – zgromadzona w przyodbytniczych workach wydzielina, której przypisywano całe spektrum właściwości leczniczych.

To właśnie dla kastoreum, zwanego też „bobrowym strojem”, Sienkiewiczowska Jagienka ustrzeliła bobra na oczach rozanielonego Zbyszka, tak sprawnie, że potem bardziej przejmował się wdziękami koleżanki niż rannym wujem. Żeby tuż po II wojnie światowej zrekonstruować tę scenę na potrzeby filmowej adaptacji „Krzyżaków”, Aleksander Ford musiał zaciągnąć cały plan do gdańskiej Oliwy. Tylko w tamtejszym rezerwacie dało się w komfortowych warunkach sfilmować żywe zwierzę.

Presja – najpierw typowo łowiecka, później również siedliskowa – sprawiła, że w XX wiek weszliśmy z lichą populacją niedobitków, które żyły już tylko w dobrach Radziwiłłów nad Niemnem. To było parędziesiąt rodzin w kilku rezerwatach. Gustaw August Dehnel, wybitny przyrodnik, przyglądał się im i inwentaryzował aż do ostatnich dni sierpnia 1939 r. A potem przyszła wojna i ostatnie polskie bobry przestały być polskie. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie o historyczną ciągłość populacji w granicach Polski. Być może gdzieś na Suwalszczyźnie, w jakimś nadgranicznym uroczysku, z dala od ludzkich spojrzeń, które w latach 40. nakierowane były na zupełnie inne zjawiska i zdarzenia, gospodarowała niewidzialna rodzina bobrów, przenosząc gatunek na drugą stronę wojennej zawieruchy. Nie mamy na to żadnych dowodów.

Wiemy za to, że bobry zaczęły pojawiać się już po wojnie na Czarnej Hańczy i Marysze, transgranicznych rzekach, będących pomostem między dorzeczem Niemna a współczesną Polską. Migrowały samoistnie, nic sobie nie robiąc z geopolitycznych ­przetasowań. ­Bobruczek, Wołkuszanka, Klonek – kilka z ­pozoru ­anonimowych toponimów, które pisząc o bobrach trzeba by wyróżnić wersalikami i jeszcze podkreślić, jakby to były stolice państw. To w tych podsuwalskich ciekach i jeziorkach pierwszy raz obserwowano dzikie bobry w powojennej Polsce. Było też kilka stanowisk przez człowieka wyreżyserowanych.

W ramach odtwarzania populacji rodzimych gatunków kilka rodzin ściągnięto z radzieckiego Woroneża. ­Wypuszczono je do Biebrzy i – po tym jak nie poradziło sobie z nimi warszawskie zoo – do Doliny Radości we wspomnianych już Lasach Oliwskich. Przy odrobinie szczęścia gryzonie można było też spotkać na warmińskiej Pasłęce. Do dziś nie wiemy jednak, czy były to bobry europejskie, czy też może bliźniaczy gatunek bobra kanadyjskiego, którego ­przedstawiciele w czasie powodzi uciekli z jednego z pruskich majątków.

Startup z PRL

Raczkująca wysypka – tak można opisać kształt i rozmiar polskiej populacji Castor fiber u progu drugiej połowy XX wieku. Wtedy, gdy do pracy biorą się Wirgiliusz Żurowski i jego współpracownicy ze stacji terenowej PAN w Popielnie na Mazurach. Wizja jest odziedziczona, bo wykiełkowała w głowie przedwcześnie zmarłego mentora Żurowskiego, Mieczysława Czai. Chodzi o coś, co z dzisiejszej perspektywy brzmi wstydliwie – żeby na bobrowym futrze zbić interes. Według jednego z pomysłów, czapki z polskich gryzoni można by sprzedawać straży brytyjskiej królowej, która na głowach nosi kanadyjskie baribale.

Ale Polska Rzeczpospolita Ludowa nie jest wylęgarnią startupów. Opisy pierwszych lat funkcjonowania fermy hodowlanej nad Śniardwami wyglądają na wyjęte z filmów Barei. Naukowcy nie mają dostępu do prądu i bieżącej wody, piszą przy świecach, a ich środkiem transportu jest jedna bryczka. Kilka razy dziennie trzeba zwierzęta ładować do miski, bo tylko w wodzie potrafią się wypróżnić. I wcale nie planują się rozmnażać, co dla placówki nastawionej na rozród brzmi jak wyrok. Wybitni fotograficy, którzy przyjeżdżają do Popielna z misją uwiecznienia bobrów, muszą więc wkładać wypchane zwierzęta do akwarium w pobliskim Rucianem-Nidzie, albo robić zdjęcia na wpół oswojonym zwierzętom w koleinach po traktorach.

Żurowski zbiera doświadczenie powoli, ale go nie trwoni. Parokrotnie przebudowuje fermę i z czasem osiąga rezultaty więcej niż zadowalające. Na początku noworodki można policzyć na palcach jednej ręki. W szóstym roku hodowla się rozkręca, a średnia młodych na miot sięga trzech. W 1971 r., rekordowym dla popielniańskiej placówki, rodzi się aż 30 bobrów, średnio prawie cztery i pół z jednej ciąży. Czterokrotnie zdarzają się sześcioraczki, co jest wynikiem w naturze niespotykanym.

Ale biznesplan Żurowskiego ma kilka mankamentów. Podstawowy brzmi: bóbr jest gatunkiem chronionym i nie wygląda na to, żeby to się miało prędko zmienić. Zootechnik Piotr Topiński, jeden z pracowników Popielna, nie boi się dziś nazwać rzeczy po imieniu. Szczytny cel, a więc reintrodukcja rodzimego dla Polski gatunku, bierze się z przypadku. Bobry się rozmnażają, w stacji PAN zaczyna brakować dla nich miejsca, więc kolejne osobniki są po prostu wypuszczane do mazurskich jezior. Obudowa ideologiczna – program aktywnej ochrony bobra europejskiego – być może nigdy nie została spisana i krąży tylko wśród współpracowników Żurowskiego jako ustne usprawiedliwienie. Tak czy inaczej, 30 lat po śmierci profesora nie da się jej już wytropić.

Ale co innego wypuszczać hodowlane zwierzęta do paru jezior, co innego zabobrzać Polskę. Kiedy na początku lat 70. ­Żurowski odbiera telefon z Maćkowej Rudy na Suwalszczyźnie, nie spodziewa się jeszcze, że biznesowy niewypał wkrótce przekuje w spektakularny sukces naukowo-przyrodniczy. Głos w słuchawce to Włodzimierz Łapiński, leśnik i fotograf, dawny znajomy z koła łowieckiego. Żurowski słyszy, że Puszcza Augustowska przeżywa inwazję bobrów zza wschodniej granicy, a każda dziura z wodą jest domem dla rodziny gryzoni. Dalej wydarzenia toczą się w tempie ekspresowym: Popielno daje know-how pracy z tymi zwierzętami, a suwalski oddział Polskiego Związku Łowieckiego środki i zaplecze logistyczne. W kolejnych dwóch dekadach z Suwalszczyzny wypływają tysiące bobrów, które są łapane i rozwożone w całe dorzecze Wisły. Z czasem do gry włącza się uznany poznański zoolog prof. Ryszard Graczyk, który zabobrza dorzecze Odry. Po latach Łapiński, który jako fotograf pracował w każdym polskim kompleksie leśnym, może z czystym sumieniem powiedzieć, że bobry są wszędzie. Nawet jeśli Lasy Państwowe, jego macierzysta firma, czasem twierdzą inaczej.

Teraz Polska

Ale Łapiński ma w zanadrzu jeszcze jedno cenne świadectwo. Przywołuje słowa Żurowskiego, który był przekonany, że odradzająca się polska populacja bobra pochodzi w linii prostej od tych parudziesięciu zwierząt znad Niemna, gdzie przetrwały co najmniej od średniowiecza. Dowodem tej ciągłości miał być kolor futra. Radziwiłłowie szczególnie cenili bobry czarne. Szacowali, że jest ich ok. 40 proc. w całej populacji. Według Żurowskiego właśnie w takim stanie gatunek przetrwał do dziś – niemal co drugi polski bóbr ma czarne futro. To ubarwienie to również coś na kształt logotypu „Teraz Polska!”.

W latach 90. do Popielna zaczęli przyjeżdżać przyrodnicy z całej Europy. ­Kupowali polskie bobry, by zasiedlać nimi potoki w Wielkiej Brytanii, w Niemczech czy na Słowacji. Można więc zażartować, że na widok umaszczonego na czarno bobra gdzieś na północ od szkockiego Inverness trzeba prędko duszą utęsknioną wracać do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych.

„Do bobrów mam stosunek ambiwalentny. Obsadziłem staw wierzbą, a one przyszły i ją zjadły” – pisze ktoś w komentarzu pod artykułem. „Przez nie ucierpiał Liwiec, urocza mazowiecka rzeka” – mówi pani po spotkaniu autorskim. „Zabić szkodnika” – gotuje się internetowy troll, chyba tylko po to, żeby zasiać ferment. Tymczasem to tak, jakby utyskiwać na lipcową ulewę, marcowe roztopy albo dąb, który sypie żołędziami na chodnik. Bóbr jest tu u siebie, tak samo jak my i jak szereg innych zjawisk typowych dla tej części Europy. Bobrowa tama, rozlewisko, miękka jak gąbka gleba w jego sąsiedztwie i wierzbowy gąszcz, którym obrasta woda, to naturalny obraz każdego cieku na tej szerokości geograficznej. To nie bóbr jest aberracją, lecz jego kilkusetletni brak w nadwiślańskim krajobrazie. Pocztówka z Polski? Proszę bardzo: chopinowska wierzba na miedzy, bocian w trawie i żeremie jak chałupa.

Dopiero kiedy uświadomimy sobie oczywistą prawdę, możemy przewrócić kolejną kartkę tej opowieści. Zacząć czytać drugi rozdział. Ten zatytułowany „Budowniczy i inżynier”. Pochylić się nad wpływem, jaki niepozorny gryzoń – krewny chomika i świnki morskiej – ma na środowisko. Uznać, że wiele rzeczy, które robimy dziś sami – jak ogławianie drzew czy tamowanie rzek – to czynności podpatrzone u czworonoga. Cytować naukowe prace o bogactwie ekotonów – krajobrazów granicznych, łączących życie lądu i wody. Pisać o filtrowaniu wody i jej bezpłatnej retencji. O rybach, płazach, ptakach i ssakach, które lgną do bobrowych zapór, i o bezpieczeństwie powodziowym – tak, bezpieczeństwie! – które wiąże się z sąsiedztwem bobrowych siedlisk. Rozmawiać o ekonomicznych kosztach współistnienia z bobrami, o odszkodowaniach – a może i dotacjach – dla rolników oraz rozwiązaniach technologicznych czyniących to sąsiedztwo nieinwazyjnym. Możemy wreszcie rozmyślać o pięknie bobrowych stawów widzianych z lotu drona, bo z tej perspektywy wyglądają jak niezbadane jeszcze egzoplanety. I o kunszcie zgryzień godnych najsłynniejszych galerii rzeźbiarskich.

Na to wszystko jest oczywiście miejsce w opowieści o bobrze. Ale najpierw trzeba zrobić pierwszy krok. To musi być, na dodatek, krok wstecz. Taki, który wiąże się z ustąpieniem pola. Uznaniem prawa zwierzęcia do życia i realizowania swoich podstawowych życiowych czynności. Odstąpieniem mu przestrzeni. Tej, którą zajęliśmy, gdy kilkaset lat temu – za naszą sprawą – zniknął.

Bóbr wcale nie dokonał inwazji na Polskę. On tu był przed nami i teraz wrócił na swoje. Lubimy wzniosłe symbole, żeby więc było nam łatwiej się z tym pogodzić, możemy przystroić to zwierzę w czerwień i biel. Bielik w herbie, Wisła i Warta w hymnie, żubr w puszczy i bóbr na progu. ©

Autor opublikował właśnie w ­wydawnictwie Czarne książkę reporterską „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Bobrodzieje