Bliskość Boga na Diablowinie

Oczywiście to było ryzyko, ale fascynujące. Fascynujące! Człowiek natychmiast nabierał formy, siły, mięśnie się wyrabiały, palce twardniały od chwytów, jak pięta wiejskiej kobiety...

21.07.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

To była taka fascynacja, że właściwie wszystkie inne sprawy odchodziły na dalszy plan”. „To dostarczało takich radości, których gdzie indziej nie ma”. Mówiąc te słowa, ks. Adam Boniecki nie myślał jednak o kierowaniu „Tygodnikiem” ani polskim wydaniem „L’Osservatore Romano”. Ani o pisaniu książek, ani o podróżach do Kazachstanu czy Kamerunu, ani też nawet o paleniu fajki. Nieznaną powszechnie fascynacją była... wspinaczka w Tatrach. „Nigdy nic mnie nie pasjonowało, jak ta wspinaczka. Tylko czekałem, kiedy będzie można pojechać”.


Skały jak biblioteka


Najwyższe polskie góry zobaczył dopiero po wojnie, w 1947 r. jako nastolatek. „To było natychmiastowe zauroczenie miejscem, widokiem, powietrzem, chodzeniem na Giewont, bo gdzie się dzieci prowadzi, jak nie na Giewont” – opowiada o pierwszym wyjeździe z rodzicami. Matka z ojcem nie wspinali się wprawdzie, ale byli bardzo mocno związani z Tatrami – poznali się na nartach.

Narciarstwo w okresie międzywojennym przeżywało pierwszy boom popularności, ludzie masowo chodzili na narciarskie wycieczki, pod Tatrami nie było jeszcze wyciągów ani kolejek – ta na Kasprowy zbudowana została dopiero dwa lata po narodzinach Adama. Zjazd wynagradzał trudy podejścia. Niektóre schroniska budowane w tamtym okresie powstawały głównie z myślą o miłośnikach dwóch desek, chociażby pierwsze na Polanie Chochołowskiej, które postawił tam Warszawski Klub Narciarski.

Boniecki odziedziczył więc po rodzicach pociąg do górskiego klimatu i krajobrazu. Jako młody chłopak najpierw zaczął odwiedzać góry turystycznie. „Widziałem tych taterników, którzy budzili we mnie mieszaninę zazdrości i podziwu, coś niesłychanie imponującego. Zupełnie nie miałem sportowych inklinacji, właściwie żadnego sportu w życiu nie uprawiałem, ale to gdzieś było we mnie” – mówi.

Dopiero u progu trzydziestki – był to rok akademicki 1963/64 – zainteresował się na poważnie tematem, gdy jako student na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim dowiedział się o istnieniu koła taternickiego, które właśnie organizowało kurs. Najpierw teoretyczny. Zgodnie z wywodzącą się z czasów młodopolskich, panującą w naszym kraju tradycją, wspinaczką zainteresowane było głównie inteligenckie towarzystwo. Na kurs uczęszczali liczni naukowcy z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej i z Akademii Medycznej. Na wiosnę jeździli na ćwiczenia praktyczne do kamieniołomu pod Kazimierzem Dolnym, „co nie było takie głupie, bo się można było nauczyć chodzić po skałach, które przypominały bibliotekę – człowiek chwytał, a tam jak książki wychodziły te piaskowce” – wspomina zalety treningowe tamtejszych terenów Boniecki. Prawdziwą inicjacją był jednak dopiero kurs taternicki.


Ksiądz na Diablej Turni


Najwierniejszym partnerem wspinaczkowym stał się Krzysztof Tatarkiewicz, syn Władysława, wielkiego filozofa, autora traktatu „O szczęściu”, późniejszy profesor matematyki, starszy o 11 lat i bardziej doświadczony już taternik, instruktor na akademickim kursie. Krzysztof, którego nazywali Pantarek, uczył się wcześniej taternickiej sztuki i rzemiosła asekuracji pod okiem Jana Józefa Szczepańskiego. To z nim pierwszy raz się wspinał. Szczepański spędzał w Tatrach dużo czasu, lgnęli do niego zafascynowani taternictwem młodzi intelektualiści, wśród nich także inny człowiek „Tygodnika”, jego późniejszy wicenaczelny Krzysztof Kozłowski. Ks. Boniecki jednak nie miał okazji wspinać się z nimi w górach. Ze zmarłym 3 lata temu Tatarkiewiczem związał się z kolei nie tylko wspinaczkową liną – wówczas jakże inną od dzisiejszej, nylonowej, dynamicznej, amortyzującej odpadnięcia: twardą, sztywną, konopną lub sizalową („kto miał sizalową, to był już kozak!”) – ale także węzłem przyjaźni.

Ksiądz zapamiętał go z najlepszych stron: „To był człowiek, który miał nieprawdopodobną pamięć, matematyk i z temperamentu humanista-historyk, pamiętał wszystkie drogi, warianty, których nikt wcześniej nie robił”. Ale nie samymi górami, nawet w owych górach, ksiądz i naukowiec żyli. Czas mozolnych podejść pod ściany i długich zejść w doliny wypełniali rozmowami o historii, filozofii, religii, na przykład o problemach ekumenizmu z Cerkwią prawosławną. Obozując po pełnym przygód dniu, jedli pyszne kluski kładzione, w których przyrządzaniu wyspecjalizował się Tatarkiewicz.

Najbardziej w pamięci redaktora seniora utkwiły te przygody, które jako młody ksiądz przeżył ze starszym naukowcem na Grani Baszt, szpalerze szczytów i turni w słowackich Tatrach Wysokich, których nazwy wskazują na diabelskie inklinacje: Szatan, Piekielnikowa Turnia, Diablowina.

Gdy wspinali się na tej ostatniej, ks. Boniecki odpadł, wyrywając służące jako punkty przelotowe haki. Spokojny jak zwykle, nigdy nie wpadający w panikę Tatarkiewicz skomentował to tylko: „Kiedy poleciałeś, to te haki wychodziły jak rzodkiewki z grządki”. Boniecki wspomina przyprawiające o gęsią skórkę zdarzenia z nutą sentymentu: „Oczywiście to było ryzyko, ale fascynujące. Fascynujące! Człowiek natychmiast nabierał formy, siły, mięśnie się wyrabiały, palce twardniały od chwytów, jak pięta wiejskiej kobiety. W nocy w namiocie wszystkie te sytuacje mi się w snach odtwarzały”. Na wznoszącej się opodal Diablowiny nieco mniej strzelistej Diablej Turni poprowadzili własny wariant opisany później przez Tatarkiewicza w górskiej prasie.


Przygoda na Słowacji


Ks. Boniecki wspomina też taternicką przygodę z 1968 r., w którą wplątała się międzynarodowa polityka.

Trwała już inwazja na Czechosłowację. Wraz z kolegą taternikiem z klubu lubelskiego nazywanym „Suchy” i dziewczyną, której tamten chciał pokazać wspinaczkę, wybrali się na grań Rysów.

„Jest piękna pogoda, ta grań Rysów jest taka po byku, lita skała, choć cudownie eksponowana. Idziemy dziarsko tą granią i w pewnym momencie następuje koszmarne załamanie pogody: zaczyna padać deszcz, potem grad, następnie śnieg, mgła taka, że na krok nie widać, zimno jak cholera, jesteśmy przemoczeni, robi się ciemno, idziemy bardzo powoli, dobrze, że ta lita skała pozwala się jeszcze jako tako posuwać w stronę Rysów – przywołuje po ponad 30 latach tamtą przygodę. – Przemoczeni doszczętnie, do jedzenia też nie braliśmy specjalnych zapasów, oprócz tabliczki czekolady na trzy osoby, bo to właściwie taki spacer taternicki”. Już po zmierzchu dotarli na szczyt, jednak we mgle, z niedoświadczoną koleżanką, bali się schodzić turystyczną ścieżką w kierunku Morskiego Oka. „Nie mieliśmy nawet siły rozwiązać liny, tacy byliśmy zgrabiali, skostnieli, zsiniali”.

Wpadli na pomysł zejścia do leżącej tuż pod szczytem po słowackiej stronie Chaty pod Rysami. Weszli do środka, w pozbawionej elektryczności chacie, przy lichym świetle siedziało tylko dwóch mężczyzn. Podali im malinovkę – herbatę z sokiem malinowym. Zaczęli tajać, rozwiązywać liny i zastanawiać się, co robić. Nie mieli pieniędzy. Partnerzy zwrócili się do Adama: „Jesteś księdzem, może się z nimi jakoś dogadasz, żebyśmy mogli tu przenocować”.

Malutkie schronisko prowadzili wówczas studenci. Powiedzieli: „Macie szczęście, bo jesteśmy tu ostatni dzień, jutro stąd schodzimy i właściwie mamy obowiązek was zgłosić do straży granicznej w tej sytuacji, sprowadzić na dół albo sprowadzić straż, żeby was tutaj zatrzymała, ale przenocujcie, tylko rano wcześnie wyjdźcie”.

Wywiązała się rozmowa o tym, co się wydarzyło, że to cios ze strony Polaków, jakiego się nie spodziewali. „Suchy” w spontanicznym odruchu wziął młotek wspinaczkowy mówiąc: „Przyjmijcie choć ten młotek wspinaczkowy, jako wynagrodzenie”. Słowak popatrzył na niego ironicznie i odpowiedział pytaniem: „Tak się boicie, żeby nie być za coś wdzięczni?”.

Wspinaczka na Słowacji pociągała bardziej niż ta po polskiej stronie. Wymagała jednak tzw. wkładki paszportowej, która stała się raz przedmiotem szantażu ze strony SB. Proponowali Bonieckiemu współpracę. Na odmowę odpowiedzieli, że w takim razie trudno będzie z otrzymaniem wkładki. „Szantaż był raczej małego kalibru” – ocenia ks. Adam.


Porzucona lina


Największą skalę trudności miały dla niego wspinaczki na wschodniej ścianie Kościelca. Żywa w środowisku i świeża była wówczas wyrwa po Janie Długoszu, najważniejszym taterniku tamtych czasów, który w 1962 r. zginął na Grani Kościelców, gdzie prowadził szkolenie dla komandosów. Wypadek spowodowało poślizgnięcie lub ukruszenie chwytu podczas nieasekurowanego przejścia grani.

Podobnie niepozorne zdarzenie w mocno eksponowanym miejscu przyczyniło się do tego, że Boniecki zrezygnował ze wspinania. Wspinał się z nowym kolegą z Duszpasterstwa Akademickiego. Ściana była dość eksponowana, szło mu się dobrze, zaniedbywał wbijania haków. W pewnym momencie zaczął się osuwać. Mało brakowało, żeby poleciał, strącił partnera, wspólnym ciężarem mogliby wyrwać założone stanowisko asekuracyjne. „Nie takie rzeczy przeżywałem, ale po tym coś mi się w głowie zaświeciło, że to jednak igranie z życiem swoim, cudzym. Potem już nigdy nie miałem nawet chęci do wspinania. Bardzo ciekawe, bo przecież nie poleciałem, osunąłem się tylko, ale gdy sobie wyobraziłem, co by było, gdybym poleciał, z takiego rozpędu, ściągnął partnera, haków było mało... Jakiś brak równowagi moralnej w tym zobaczyłem”. Linę zostawił na strychu u gazdów na Jaszczurówce, więcej jej nie odebrał. Podobnie haki. „Może leżą tam do tej pory. Potem się tym już nie interesowałem. Tak się moja kariera taternicka skończyła”. Wspinaczka w Tatrach była wówczas bardziej niebezpieczna niż współcześnie, gdy taternicy dysponują o niebo lepszym, bardziej wytrzymałym, atestowanym sprzętem. „Nie wiem, jak jest teraz, ale myśmy wtedy ciągle ryzykowali życie” – przyznaje Boniecki. Nawet zwykłe odpadnięcie z liną związaną na piersi węzłem skrajnym tatrzańskim mogło być groźne. Lina, jeśli wytrzymała szarpnięcie, mogła doprowadzić do uduszenia.

O takim pechowym odpadnięciu opowiadał kiedyś w redakcji Krzysztof Kozłowski. Ratowała go pętla, którą można było przywiązać do liny zaciskającym się pod obciążeniem węzłem i drabinka ze zszytych taśm, w której po wpięciu do pętli można było stanąć, zwalniając rosnący pod obciążeniem ucisk. Niebezpieczne były nawet zjazdy na linie. Dziś wykonuje się je z użyciem przyrządów zjazdowych, niektóre zaciskają się na linie same, gdy nie zwolnimy blokady. Wtedy owijało się linę wokół ciała w określony sposób, w tzw. kluczu Dülfera, tak aby pod ciężarem powstawało hamujące zjazd tarcie. Było to nieprzyjemne, a nawet bolesne, puszczenie liny, najmniejszy błąd mógł zakończyć się najgorszymi konsekwencjami.

Pewną sytuację związaną z takim zjazdem ks. Adam do dziś wspomina ze wstydem. Gdzieś na Słowacji instruktor na kursie polecił mu założyć zjazd i zbadać zejście. Odmówił jednak, podobnie jak i pozostali kursanci. „Tam nie było widać gdzie i jak ten zjazd się skończy, toteż ogarnął mnie strach. Taką jedną klęskę wspominam, jedyną”.


Zabawa śmiertelnie poważna


Dziś przyznaje, że poważniejsza refleksja nad ryzykiem pojawiła się dopiero po zerwaniu ze wspinaczką, nie wtedy, gdy pielęgnował pasję i poświęcał jej prawie cały wolny czas latem. „W moim poczuciu to było rozwijanie talentów, zmaganie z przyrodą, bo człowiek rękami mocuje się ze ścianą. Pociągała jakaś pierwotność tego. To wydawało mi się czymś szalenie naturalnym i zdrowym. Kapitalne to było” – wspomina z zachwytem. „Sądzę, że gdyby się to tak schematycznie postawiło, że ryzykując życie ipso facto grzeszę przeciwko darowi życia, to właściwie nie powinno się prowadzić samochodu, nie powinno się po schodach chodzić, nie powinno się mnóstwa rzeczy jeść. To by doprowadziło do jakiejś paranoi. Ta siła ekspansywna, która jest wpisana w naturę człowieka, jest chyba jakimś darem Pana Boga. I te zadania trudne trzeba sobie stawiać. Pytanie moralne jest tylko o granicę. Jest jakiś element pychy, zarozumiałości, że człowiek nie może się pogodzić ze swoją ograniczonością i porywa się na rzeczy, które go ewidentnie przerastają. Trzeba zobaczyć, czy nas nie przerastają, umieć powiedzieć sobie: »No trudno, nie będę Długoszem, nie mam takiej zaprawy, takich mięśni, takiej techniki«. Dla każdego te granice są chyba bardzo indywidualne”. Wspinaczkę ks. Boniecki porzucił, ale umiejętność poruszania się po Tatrach pozostała na długo, miłość do nich, duża wiedza teoretyczna i doskonała znajomość tatrzańskiej topografii – do dziś. Po latach, gdy wędrował z siostrzenicą po włoskich Abruzzach, imponował jej tym, jak poruszał się po skałach, znajdował drogę. Ale, jak podkreśla, nie była to już wspinaczka, a raczej eksponowana turystyka. Przed kilkunastu laty, już po operacji nogi, poszedł jeszcze raz w Tatry, na Łomnicę, ale jak mówi, było to już raczej przykre niż przyjemne doświadczenie.

Jednak w jego wspomnieniach dominują te przyjemne i pozytywne. Wspinaczka dostarczała emocji, których brakowało w studiowaniu na KUL-u. Egzaminy, zaliczenia roku nie były w stanie tak działać. „Na kursie taternickim byłem jedynym księdzem. Bardzo się z tego doświadczenia cieszę. Człowiek pewne rzeczy widzi potem inaczej” – mówi przywołując niezwykle według niego trafną metaforę małżeństwa jako wspinaczki. „To nie jest spacer w parku, podczas którego możemy się w każdej chwili rozstać, ale jeżeli się zwiążemy liną, to musimy dojść do szczytu, jak się rozwiążemy, to zginiemy. To czynność zabawowa, a jednocześnie śmiertelnie poważna. Człowiek się uczy odpowiedzialności za drugiego człowieka, solidarności”. Góry wzbudzały w nim zazwyczaj raczej przeżycia estetyczne, nie skłaniały do mistycznych refleksji i uniesień. Na obozach, wyjazdach odprawiał msze św. w dolinie, na polu namiotowym, jeszcze przed wyjściem, nie na szczytach, gdyż jak przyznaje, człowiek musi tam nosić tyle rzeczy, haki, liny, że nie starcza nawet miejsca na sprzęt liturgiczny, a na szczytach często nie ma czasu, pogody ani warunków. I kwituje w typowym dla siebie stylu: „Bliskość Boga w kościele św. Floriana niczym się nie różni od bliskości Boga na Kościelcu”.


O taternickiej pasji ks. Adama dowiedziałem się przez przypadek. W 2005 r. po śmierci w Tatrach Jaśka Schoena, stażysty w „Tygodniku”, napisałem tekst o górskiej śmierci. Rozmawialiśmy z ówczesnym redaktorem naczelnym po pogrzebie. Kilka lat później dał się namówić na dłuższą rozmowę na temat swojej górskiej drogi. Ukazała się na łamach kwartalnika „Tatry”. Wypowiedzi w tekście pochodzą właśnie z tamtego wywiadu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „80. jubileusz ks. Adama Bonieckiego