„Błękitni” przeciw „zielonym”

Argentyńczycy dużo mówią w tych dniach o życiu: jego wymiarze metafizycznym i prawnym. Projekt liberalizacji ustawy antyaborcyjnej głęboko podzielił społeczeństwo.

03.09.2018

Czyta się kilka minut

Przeciwnicy i zwolennicy liberalizacji aborcji przed parlamentem w Buenos Aires, 1 sierpnia 2018 r. / MARCOS BRINDICCI / REUTERS / FORUM
Przeciwnicy i zwolennicy liberalizacji aborcji przed parlamentem w Buenos Aires, 1 sierpnia 2018 r. / MARCOS BRINDICCI / REUTERS / FORUM

Wydarzenia ostatnich tygodni odcisnęły się wyjątkowo silnym piętnem na społeczeństwie Argentyny. Od emocji aż wrzało w Kongresie (parlamencie), w mediach oraz na ulicach miast – nie tylko tych dużych, także małych. Każda strona przedstawiała własną definicję tego, czym jest życie, kiedy się zaczyna – i jak ma się do tego moralność.

Wszystko za sprawą projektu nowelizacji ustawy aborcyjnej, który na początku sierpnia został poddany głosowaniu przez Senat. Debata poprzedzająca głosowanie przerodziła się w 20-godzinny burzliwy maraton, podczas którego deputowani prześcigali się w przedstawianiu argumentów „za” i „przeciw” dekryminalizacji aborcji do 14. tygodnia ciąży.

Choć gdy w końcu doszło do głosowania, zaskoczenia nie było: z 71 deputowanych 38 głosowało przeciw nowelizacji, 31 było za, a dwóch się wstrzymało (aby ustawa przeszła, potrzeba było 37 głosów).

Plac niezgody

Nie obyło się przy tym bez skandali. Deputowany Rodolfo Urtubey podzielił się myślą, że nie każdy gwałt łączy się z przemocą. Ta opinia, połączona z pewnością, jaką było słychać w głosie Urtubeya, wywołała oburzenie zgromadzonych. Nie mniejszy skandal wywołała wiceprezydent Argentyny Gabriela Michetti, która zwymyślała swojego partyjnego kolegę. Wulgaryzmy, jakie skierowała pod adresem Luisa Naidenoffa, mogłyby przejść bez echa, gdyby nie fakt, że – wbrew temu, co sądziła pani wiceprezydent – mikrofony nie były wyłączone.

A to tylko próbka pokazująca, że wielu politykom trudno było utrzymać nerwy na wodzy.

Zresztą nie tylko politykom. Emocje z sali plenarnej szybko wyszły na ulicę. Na placu przed Kongresem, mimo zimna i deszczu, w oczekiwaniu na decyzję czekali zwolennicy i przeciwnicy nowelizacji. Rozdzieleni bramkami i kordonem policji, krzyczeli swoje hasła.

Po jednej stronie placu stali więc przeciwnicy nowelizacji, związani z ruchem pro-life (tutaj: provida). Ubrani w błękitne barwy, skandowali „Ratujmy dwa życia”. Lub też, bardziej radykalne: „Nawet twoja stara nie może ci odebrać życia”. Po drugiej stronie ustawili się zwolennicy nowelizacji, z zielonymi apaszkami. Krzyczeli: „Aborcja legalna, bezpieczna i bezpłatna”.

Gdy ogłoszono wynik głosowania, doszło do zamieszek. Na szczęście niegroźnych, choć kilka osób zostało zatrzymanych.

Granice zmian kulturowych

Ideowa bitwa, która rozegrała się na placu przed Kongresem, to tylko jeden z elementów argentyńskiej „wojny” aborcyjnej.

Dyskusja zaczęła się dużo wcześniej – właściwie nawet jeszcze przed tym, jak w lutym tego roku prezydent Mauricio Macri zaproponował debatę o nowelizacji prawa aborcyjnego. Już od 2015 r. w całym kraju miały miejsce regularne manifestacje ruchów feministycznych, które z każdym miesiącem rosły w siłę. Zaczęło się od demonstracji pod hasłem „Ni una menos” („Ani jednej mniej”), które miały ukazać problem znęcania się nad kobietami w Argentynie. W międzyczasie wyszły na jaw liczne przypadki morderstw na kobietach, często na tle seksualnym. Kobiety z ruchu Ni Una Menos pokazały, że argentyński macho istnieje i ma się dobrze.

To był szok dla społeczeństwa, które na tle całej Ameryki Łacińskiej było niemal zawsze postrzegane jako jedno z najbardziej nowoczesnych, czerpiących obficie z kultury europejskiej. To w końcu w Argentynie, jako w drugim państwie na świecie, w 1921 r. zalegalizowano aborcję w przypadku gwałtu lub zagrożenia życia albo zdrowia kobiety. To tu w 2010 r. zalegalizowano małżeństwa homoseksualne, a w 2012 r. weszła w życie ustawa, która dopuszcza zmianę płci.

Przemianom prawnym i kulturowym co krok towarzyszyły doniesienia o morderstwach na kobietach. Wstrząs był powszechny i chyba mało kto miał wątpliwości, że problem jest poważny i najwyższy czas, by coś z tym zrobić. Była więc masowa mobilizacja, liczne protesty uliczne i happeningi. Wszystko po to, aby skończyć z przemocą wobec kobiet. Całe społeczeństwo zdawało się mówić jednym głosem.

Ale – do czasu. Gdy ruchy feministyczne zaczęły wysuwać kolejne, dużo dalej idące postulaty, nie dla wszystkich stało się jasne, czy chcą dalej popierać ich kampanię. Argentyńczycy chcieli walczyć z przemocą wobec kobiet, ale temat aborcji stanowił tabu. Prawo aborcyjne pozostawało niezmienione od 1921 r. i aż do inicjatywy prezydenta Macriego nikt z polityków nie chciał tego dotykać. Wcześniej, w ciągu 13 lat, La Campaña Nacional por el Derecho al Aborto Legal, Seguro y Gratuito – Narodowa Kampania na Rzecz Legalnej, Bezpiecznej i Darmowej Aborcji – sześć razy przedstawiała projekt nowelizacji. Bezskutecznie.

Decyzja Macriego o rozpoczęciu dyskusji była więc ryzykowna. Choć złośliwi twierdzą, że była to ostatnia deska ratunku dla tracącego poparcie prezydenta, który ma coraz mniejsze szanse na drugą kadencję – a wybory są zaplanowane na przyszły rok.

Argumenty „zielonych”...

Obie strony sporu obszernie przedstawiały swoje argumenty.

„Zieloni”, czyli zwolennicy nowelizacji, podkreślają, że jest ona niezbędna, aby móc w pełni bronić kobiety w Argentynie. Liczyli, że kraj stanie się jednym z niewielu miejsc w Ameryce Łacińskiej, gdzie aborcja jest legalna. Obecnie jest dopuszczona na Kubie, w Gujanie, Puerto Rico, w stolicy Meksyku (w innych stanach meksykańskich jest zakazana) oraz w Urugwaju (graniczącym z Argentyną). To właśnie z Urugwaju argentyńscy zwolennicy liberalizacji otrzymali największe poparcie. Niektórzy sąsiedzi specjalnie przyjechali do Buenos Aires, aby wyrazić poparcie dla „zielonych”.

Dla wzmocnienia swoich argumentów „zieloni” podawali dane liczbowe, które ich zdaniem ukazują skalę problemu wokół aborcji w Argentynie: spośród 254 ciężarnych kobiet, które zmarły w 2016 r., prawie jedna piąta miała stracić życie wskutek komplikacji po aborcji dokonanej często przez lokalnych znachorów.

„Zieloni” twierdzą, że co roku w Argentynie dokonuje się ok. 500 tys. nielegalnych aborcji. Kobiety, które decydują się na nią, zwykle mają pochodzić z niższych klas społecznych, przez co mają utrudniony dostęp do opieki zdrowotnej.

Bogatsze kobiety, mieszkające w dużych miastach, mają równie często dokonywać aborcji. Różnica polega jednak na tym, że one mogą sobie pozwolić na to, aby skorzystać z usług prywatnych klinik – nielegalnie i za spore pieniądze. W tym przypadku ryzyko poważnych powikłań czy nawet śmierci jest więc mniejsze, niż ma to miejsce w przypadku ubogich kobiet, które decydują się na domowe sposoby przeciw niechcianej ciąży.

Grupy proaborcyjne atakowały też Kościół katolicki i Kościół ewangelicki, które zaangażowały się w dyskusję. W ojczyźnie papieża Franciszka ponad 75 proc. społeczeństwa to katolicy, 14 proc. ewangelicy, a kilka procent to wyznawcy innych religii. Papież wystosował zresztą do biskupów argentyńskich list, w którym opowiedział się przeciwko nowelizacji i wezwał ich, aby bronili „życia i sprawiedliwości”.

Zwolennicy liberalizacji atakowali też rząd – za to, że przez lata problem aborcji był, ich zdaniem, marginalizowany. Twierdzili, że argentyńskie prawo nie powinno kierować się religijnymi pobudkami, a to one, jak twierdzą, były kluczowe dla tych polityków, którzy głosowali przeciw nowelizacji.

„Zieloni” przekonują, że bez względu na restrykcje prawne aborcja nie zniknie. Według nich różnica polega tylko na tym, gdzie i jak kobiety będą jej dokonywać.

...i argumenty „błękitnych”

„Błękitni”, czyli przeciwnicy nowelizacji, starannie odpierają argumenty zwolenników liberalizacji. Mówią o niedokładnych danych, jakimi – ich zdaniem – posługują się „zieloni”.

Minister zdrowia Adolfo Rubinstein, który jest zwolennikiem liberalizacji prawa aborcyjnego, już na początku „zielono-błękitnej wojny” sięgnął po wspomnianą wyżej liczbę 500 tys. corocznych aborcji, zestawiając ją z liczbą przypadków śmiertelnych, mającą wynosić 37 kobiet na rok.

„Błękitni” szybko obliczyli, że gdyby tak było, wówczas odsetek śmiertelności wynosiłby 0,0074 proc. Ich zdaniem, skoro odsetek ten jest na tyle mały, to tym bardziej nie ma potrzeby zmieniać obecnej ustawy.

„Błękitni” argumentują, że więcej kobiet umiera co roku na raka szyjki macicy lub raka piersi – i to raczej tym powinno zająć się ministerstwo zdrowia. Ich zdaniem „zieloni” zrobili burzę w szklance wody po to, żeby osiągnąć korzyści z legalizacji aborcji. Wśród „błękitnych” pojawiały się głosy, że grupy proaborcyjne mają być powiązane z organizacjami, które handlują narządami nienarodzonych dzieci (wśród „zielonych” słychać było niejako lustrzany zarzut – tyle że chodziło o handel narządami płodów).

„Błękitni” zarzucają też „zielonym”, że ci „zasłaniają się biednymi”, usiłując przekonać społeczeństwo, że pomaganie ubogim kobietom z niechcianą ciążą jest dla nich priorytetem. Tymczasem ruch antyaborcyjny podkreśla, że to oni, a nie „zieloni”, pomagają w tzw. villas, czyli slumsach, gdzie prowadzą misje świeckie i kościelne na rzecz edukacji seksualnej i pomocy ciężarnym. Dostarczają im też leków – oraz, bywa, oferują środki antykoncepcyjne. „Błękitni” twierdzą też, że to rząd jest winny za obecny stan rzeczy, gdyż nie wspiera finansowo grup charytatywnych, pracujących na rzecz najuboższych kobiet.

To dopiero początek?

Dyskusja nie zakończyła się wraz z głosowaniem w Senacie.

W piątek, 24 sierpnia, grupa ponad 3 tys. osób demonstracyjnie podpisała akt apostazji – oficjalnego wystąpienia z Kościoła katolickiego. Miał to być ich sprzeciw wobec zaangażowania Kościoła w spór aborcyjny i głos na rzecz separacji państwa od Kościoła.

Z kolei rząd proponuje szereg zmian w kodeksie karnym, w prawie pracy i w opiece zdrowotnej. Proponuje np. zniesienie kar więzienia za aborcję, przewiduje regulację czasu pracy dla matek oraz skuteczniejszą opiekę zdrowotną dla ciężarnych kobiet. Dla Argentyńczyków to jednak za mało. „Zieloni” dalej będą walczyć o legalizację aborcji. Z kolei „błękitni” chcą teraz powszechnej edukacji seksualnej.

Nie wiadomo, czy Argentyńczycy mogą osiągnąć jakikolwiek kompromis. Cała dyskusja dopiero nabiera rozpędu. Także politycznego: niewątpliwym jest, że to spór o aborcję stanie się główną kartą przetargową w nadchodzących wyborach prezydenckich. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Studiowała nauki polityczne na Universidad de los Andes w Bogocie. W latach 2015-16 pracowała dla Hiszpańskiego Instytutu Nauki CSIC w departamencie antropologii w Barcelonie. Mieszkała w Kolumbii, Meksyku, Peru i Argentynie. Przeprowadzała wywiady m.in. z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2018