Biskupi, nie lękajcie się!

Czterdzieści lat żyję w Kościele, który nauczył mnie nie potrzebować biskupa.

21.05.2018

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA /
FOT. GRAŻYNA MAKARA /

A gdyby tak pod otoczoną dziś zasiekami świątynię polskiej demokracji przyszedł ktoś i stanął – w koloratce, z biskupim krzyżem na piersi, nie wcześniej umawiany i przepuszczany, ale właśnie niewpuszczany do okupowanego przez rządzących Sejmu, jak jego bracia i siostry? Gdyby przychodził tak codziennie, na chwilę, by postać, pomodlić się za tych kilka rodzin, które od tygodni w dramatycznych warunkach próbują wydrzeć państwu (nieważne, przez kogo rządzonemu) swoją godność? Gdyby zechcieli go wpuścić – gdyby posiedział z nimi chwilę na tej podłodze, dał im odczuć, że jest cały dla nich...

Miesiąc temu internet obiegło sprawozdanie z posiedzenia rady parafialnej w Tarnowskich Górach, w którym zapisano, że co do kościelnego stosunku do osób rozwiedzionych w kolejnych związkach, to „czekamy na potwierdzenie nauki Ojca Św. przez Episkopat Polski”. Może swoją obecnością na Wiejskiej ten ktoś potwierdziłby więc polskim „spoconym mężczyznom w pogoni za władzą” inny wątek nauczania Franciszka (choć te niezwiązane z seksem czy bioetyką zwykle są dla polskiej publiczności mniej interesujące) – że „polityka to jedna z najwyższych form miłości miłosiernej”. Pokazałby popękanemu jak ziemia po suszy polskiemu społeczeństwu, jak absurdalne są nasze podziały na lewaków i prawaków, skoro w tej akurat sprawie Jezus Chrystus i Jacek Kuroń („Drugi człowiek, przede wszystkim słaby i krzywdzony, jest w duchowości lewicy przeżywany jako sacrum”) mówią jednym głosem.

Boże, jak ja tęsknię za takim biskupem... Tak, cieszę się z tego, że do protestujących wybrał się kard. Kazimierz Nycz, że – jak już pisałem – pełen bzdur wywiad abp. Henryka Hosera został „przykryty” częściowo przez wywiad bp. Wiesława Szlachetki. Ale tu trzeba jeszcze czegoś więcej: nie biskupiej publicystyki, nie tylko „bywania”, ale pokazania, że się z nimi jest. Jestem głęboko przekonany, że jeden biskup, mówiący wprost: „Jestem tu dlatego, że tu są moi ludzie, i że jest im ciężko”, zrobiłby dla zatrzymania laicyzacji w Polsce więcej niż sto piętnaście wymyślonych za kurialnymi biurkami programów duszpasterskich, sto jeremiad w katolickich mediach oraz piętnaście konferencji.

Znam osobiście kilkunastu polskich biskupów. To dobrzy, wierzący księża, spowiadałbym się u nich, chrzcił i bierzmował dzieci, powtórzę: księżmi są wspaniałymi. Pytam ich jednak, gdy tylko jest okazja: gdzie wy – liderzy wspólnoty, jej elita – byliście, gdy wdowy po ofiarach katastrofy smoleńskiej ze łzami w oczach błagały, by nie wyciągać z grobów zwłok ich najbliższych? Jasne, są rodziny, które zgodziły się na ekshumację, tych moje pytanie nie dotyczy. Ale czy dla człowieka, który zna przecież Ewangelię pięćset razy lepiej ode mnie, czysta polityka w wydaniu prokuratury naprawdę może znaczyć więcej niż łzy bezsilnej wdowy? Wobec kogo macie pierwszą powinność: wobec państwa czy cierpiących z jego powodu ludzi? Gdybyście powiedzieli jasno non possumus, władza nie ośmieliłaby się z wami zadrzeć. Słyszę teraz od jednej ze wspomnianych wdów: „Zawiodłam się, nie wybaczę, nikt mnie nie obronił, co uzyskaliście w zamian? Ilu ministrów na jakiej pielgrzymce? Maturę z religii? Dotacje na remont ilu budynków? Zwrot jakiej nieruchomości?”.

Czterdzieści lat żyję w Kościele, który nauczył mnie nie potrzebować biskupa. Uczono mnie, że to ojciec. Tyle że – akurat tam, gdzie przychodzi mi mieszkać – ojca ciągle nie ma. Jest na obchodach. Jest na wizytacji z parafialnym aktywem (któż inny przychodzi na wizytacje?). Ma spotkanie w seminarium, komisję z rządem, obrady Episkopatu. Abstrahując od moich prywatnych relacji z paroma hierarchami, ja jako katolik od trzech dekad uczęszczający do kościoła średnio ze cztery razy w tygodniu (czyli: nadprogramowy dewot) miałem w nim z lokalnym biskupem (a mieszkałem w czterech diecezjach) kontakt w sumie może siedem razy. Trzydzieści lat przeżyłem nauczony, że zasadniczo ojciec ma ważniejsze niż ja sprawy. Że raz na parę miesięcy, wraz z kolegami, napisze do mnie zbiorczy list o tym, co on uważa za moje problemy, zwykle doskonale niepokrywające się z problemami, którymi ja żyję. Wiele razy robiłem już tę sondę, zrobiłem ją i teraz, na potrzeby tego tekstu: obdzwoniłem kilkudziesięciu znajomych, pytając, jak nazywa się ich diecezjalny biskup. Prawidłowo odpowiada zwykle 15 do 20 proc.

Jasne, że są biskupi, którzy naprawdę nie są nad ludźmi, lecz z ludźmi. Ja też nikogo nie atakuję, naprawdę. Potraktujcie to, drodzy Księża Biskupi, jako wyraz szczerej, niekokieteryjnej tęsknoty. Mam wrażenie, że pracujecie, jak umiecie, ale jako Episkopat w pojęciu zbyt wielu Polaków jesteście dziś częścią systemu sprawowania nad nimi władzy. Myślą, że Episkopat mieści się po prostu na innym niż rząd piętrze tego samego gmachu z szyldem „Centrum Zarządzania Prostym Ludem”. Politycy schrzanili wszystko, zbrukali wszystkie pojęcia i społeczne świętości. Nikt poza Wami nie ma już takiej mocy, by pokazać, że władza jest służbą. Że dbanie o wspólnotę to bycie zawsze z biednym. Wiem, że użeracie się z księżmi, tyracie na wizytacjach, rozwiązujecie tryliardy problemów, którymi zawalają Was ludzie, pamiętajcie jednak proszę, że największym problemem są ci, którzy z żadnym problemem już się do Was nie zgłoszą, którzy przestali Was do czegokolwiek potrzebować. Te kilkanaście milionów – jeśli wierzyć badaniom ISKK – zagubionych owiec.

Parę razy w życiu słyszałem od moich pasterzy, że się boją. Nie tylko o kogoś, ale kogoś. Przyznawali, że mówią czasem „naokoło”, bo może kogoś urażą; że co będzie, „jak Rydzyk o mnie coś powie, a przecież ludzie z tej partii to tak samo moja owczarnia”. Nie umiem rzecz jasna rozwiązać takich dylematów. Ale sam dość późno, jakoś po czterdziestce, odkryłem, że nie jestem stuzłotówką, więc naprawdę nie każdemu będę się w życiu podobał. Myślę też, że nikt nie oczekuje dziś od biskupa deklaracji politycznej. Wielu oczekuje zaś, że głowa (lokalnego) Kościoła przemówi gromko, dobitnie, nie tańcząc na palcach, by nie obudzić olbrzyma państwowej władzy. Językiem znaku, Ewangelii. Znaku, bo wyświechtane na wszystkie strony słowa nie mają już dziś żadnej mocy, jeśli nie idzie za nimi ewangelizacja na poziomie znaku właśnie: na poziomie bandaża, przytulenia, wsparcia, oddania swojego czasu i krwi. I naprawdę nie bójcie się: jeśli tam pójdziecie, nie zostaniecie sami. My pójdziemy za Wami. A jeśli okaże się, że jesteśmy jednak w mniejszości? Cóż, frekwencja pod krzyżem bywa nieimponująca.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2018