Bez stanów ekstremalnych

Chcieliśmy, to mamy: Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał wreszcie wyrazisty profil.

14.06.2011

Czyta się kilka minut

Marcin Dorociński - nagroda indywidualna za rolę w "Róży" Wojciecha Smarzowskiego / fot. materiały dystrybutora /
Marcin Dorociński - nagroda indywidualna za rolę w "Róży" Wojciecha Smarzowskiego / fot. materiały dystrybutora /

Jakie polskie kino ma większą wartość: to bardziej "nasze", opisujące teraźniejszość, wadzące się z historią, niepowtarzalne poprzez swoją lokalną specyfikę, czy może raczej kino kosmopolityczne, mówiące filmowym esperanto, o sprawach jak najbardziej uniwersalnych? To sztuczne w gruncie rzeczy rozróżnienie odżyło z wielką mocą na zakończenie największego święta polskiego kina.

Nie lada przewrotką okazał się werdykt tegorocznego gdyńskiego jury - głos, na który czekało się niczym na symboliczny drogowskaz, wyznaczający kierunek, w którym powinno zmierzać rodzime kino, by wyrwać się prowincjonalności. Międzynarodowa komisja oceniająca pod przewodnictwem Pawła Pawlikowskiego bardzo przejęła się swoją rolą bezstronnych arbitrów, nieuwikłanych w lokalne "piekiełko", poszukujących w polskim kinie potencjału "światowego". Wybrała jednak tytuły oczywiste, które już zdążyły zaistnieć na festiwalach.

Przypomnijmy: "Essential Killing" Jerzego Skolimowskiego, które w Gdyni zgarnęło pulę najważniejszych nagród (najlepszy film, reżyseria, zdjęcia, muzyka i montaż), ma już na koncie Nagrodę Specjalną Jury oraz Puchar Volpiego z festiwalu w Wenecji. Nagrodzona Srebrnymi Lwami "Sala samobójców" Jana Komasy doceniona została na tegorocznym Berlinale, zaś "Młyn i krzyż" Lecha Majewskiego będzie dystrybuowany w wielu krajach.  Jurorzy odżegnują się jednak od wszelkiego koniunkturalizmu, podkreślając, że wymienione wyżej tytuły po prostu okazały się merytorycznie najlepsze. Ironia polega jednak na tym, że przy okazji nie dostrzegli filmów, które mogłyby znaczyć najwięcej dla polskiego widza.

***

"Róża" Wojciecha Smarzowskiego jest takim właśnie filmem - brutalnie egzorcyzmującym naszą powojenną historię. Nikt jeszcze w polskim kinie nie podjął się takiego zadania: pokazać, w jak straszliwych bólach rodziła się na Ziemiach Odzyskanych nowa polska tożsamość.

Tytułowa bohaterka (Agata Kulesza) jest rodowitą Mazurką, szykanowaną po wojnie przez komunistyczne władze jako "zakamuflowana opcja niemiecka". Mimo ostrej nagonki, mimo wojennych traum i powojennej nędzy, wdowa z córką nie zamierzają emigrować do Niemiec. Przyjmują pod swój dach innego wyrzutka tamtych czasów - oficera AK, który ledwo przeżył powstanie warszawskie (w tej roli słusznie nagrodzony Marcin Dorociński). Oboje są potrzaskani przez wojnę: Róża była wielokrotnie gwałcona przez sowieckich sołdatów, Tadeusz był świadkiem gwałtu na żonie.

Trudno byłoby wyobrazić sobie mniej romantyczną parę. A jednak oglądamy love story - z gwałtami i torturami w tle, z kotłującą się historią przesiedleń i prześladowań, z zaskakującą perspektywą spojrzenia na wojnę, gdzie kobiece ciało staje się swoistym polem bitwy. Stężenie seksualnej przemocy w najnowszym filmie reżysera "Domu złego" wystawia widza na ciężką próbę. Nowa Polska ufundowana na gwałcie to jeden wielki "dom zły", pełen rzadko odwiedzanych piwnic i kazamatów. Smarzowski otwiera je dla nas - czy jednak widz, który nie zna polskiej historii, nie pogubi się w tym ciemnym labiryncie? Zagraniczni członkowie jury podobno z tym właśnie mieli największy problem. Warto zresztą zastanowić się, czy "Róża" nie byłaby filmem jeszcze lepszym, gdyby nie była tak bardzo skondensowaną pigułką rozmaitych polskich traum.

Na tym tle zwycięskie "Essential Killing", inspirowany sprawą tajnych więzień CIA, wydaje się filmem znacznie bardziej przejrzystym i prostym. Choć przecież, pomimo umowności całej opowieści - zawieszonej w symbolicznym pejzażu "Wschodu" i "Zachodu", dziejącej się wszędzie i nigdzie - historia podejrzanego o terroryzm Mohammeda, który ucieka z konwoju w obcym kraju, ma wiele atrybutów polskich. By wspomnieć tylko nieznośnie czytelny dla nas finałowy motyw skrwawionego białego konia, na którym próbuje uciekać talib - znak naszej utraconej niewinności.

Jednak film Skolimowskiego ma przede wszystkim wszelkie walory kina "eksportowego". Jako koprodukcja czterech kinematografii europejskich przypomina także o powolnym zmierzchu tego, co zwykliśmy nazywać kinem narodowym. Dezaprobata dla werdyktu gdyńskiego jury uświadamia, jak bardzo trudno nam się z tą zmianą pogodzić. Jak wiele w nas drzemie oczekiwań wobec rodzimego kina. A przecież współistnienie obok siebie takich filmów, jak "Róża" i "Essential Killing", może świadczyć tylko o jednym: o dobrej kondycji naszych filmowców, którzy potrafią mówić do nas różnymi językami. Szkoda tylko, że jurorzy obdarowali z tak nieproporcjonalną hojnością drugi z wymienionych tutaj tytułów. Smarzowski musiał się zadowolić tylko nagrodą dziennikarzy i laurem dla głównego aktora.

***

Kontrowersyjny werdykt podkreślił to, o czym była mowa, również na tych łamach, jeszcze przed rozpoczęciem Festiwalu: że tegoroczna impreza w Gdyni będzie mieć wreszcie wyrazisty profil. Wyłuskane do konkursu tytuły nie zawiodły, jakkolwiek można polemizować z tym, że nie znalazło się obok nich np. "Księstwo" Andrzeja Barańskiego. Adaptacja prozy Zbigniewa Masternaka sprawia jednak wrażenie filmu jeszcze niegotowego, wołającego o bardziej radykalny montaż, z przebłyskami genialności, ale też fragmentami wyraźnie chybionymi.

Czarno-biała opowieść o powrocie współczesnego syna marnotrawnego do rodzinnej wsi w Świętokrzyskiem to rzadki w polskim kinie portret polskiej prowincji - pozbawiony sentymentów, brutalny, na granicy surrealizmu. Ta kategoria przewijała się zresztą przez tegoroczny festiwal, choćby w formie retrospektywy "Nadrealizm w polskim kinie", przypominającej dzieła Andrzeja Żuławskiego, Grzegorza Królikiewicza czy Piotra Szulkina.

We współczesnym kinie prócz Barańskiego sięgnął po tę stylistykę debiutant Adrian Panek w budzącym skrajne reakcje filmie "Daas". Młody reżyser skoczył tu na głęboką wodę, sięgając po historię Jakuba Franka, XVIII-wiecznego samozwańczego mesjasza, który zdołał przekonać do swej nowej religii tysiące Żydów, obiecując swoim wyznawcom nieśmiertelność, wikłając się równocześnie w rozmaite polityczne intrygi. Nieporozumienie związane z tym filmem bierze się ze zbyt wybujałych oczekiwań: Panek nie nakręcił bowiem filmu historycznego ani filmu o mistycyzmie żydowskim, ale zagadkowy thriller, pełen mrocznej cielesności, fałszywych tropów, spowity w ciężki kostium z epoki, ale sfotografowany niczym współczesny. Razem z głównym bohaterem, który jest ofiarą, a zarazem tropicielem charyzmatycznego Franka, wkraczamy w świat skrajnie nieprzejrzysty, na przemian fascynujący i drażniący.

To właśnie "Daas", podobnie jak bezczelni "Italiani" Łukasza Barczyka czy rewolucyjny w rozwiązaniach wizualnych "Młyn i krzyż" Majewskiego, wyznaczają nowe bieguny polskiego kina, które zapuszcza się coraz śmielej w rejony dotychczas nieuczęszczane.

***

"Żaden film nie był błahy" - tak zawartość konkursu skomentował podczas gali wręczania nagród przewodniczący jury Paweł Pawlikowski. Najbardziej jednak cieszy dojście do głosu kolejnych w polskim kinie młodych nazwisk, które skutecznie je odświeżają, nawet jeśli ich filmy mówią czasem zbyt okrągłymi zdaniami i nie przynoszą absolutnego spełnienia.

Dwudziestosiedmioletni Jan Komasa swoją "Salą samobójców" "nawrócił" na polskie kino rodzimych nastolatków. Opowiadając o pułapce wirtualnej rzeczywistości, znalazł język dla młodego widza tak atrakcyjny, że przyciągnął do kin ponad osiemsettysięczną publiczność, ożywiając przy okazji zapomniany gatunek filmu młodzieżowego.

Inny debiutant Rafael Lewandowski w "Krecie" przygląda się lustracji z punktu widzenia dzieci niegdysiejszych "TW". Borys Szyc gra tutaj syna dawnego działacza "Solidarności", po latach oskarżonego o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Banalny, prawie gazetowy punkt wyjścia staje się początkiem intrygującej psychologicznie gry, którą toczą między sobą ojciec i  syn. Gry pełnej niedopowiedzeń, podejrzeń, wielkich emocji... Udaje się w filmie oddać całą nieoczywistość niegdysiejszych decyzji, pokazać ich rzeczywisty ciężar, bez łatwych uogólnień i zerojedynkowych rozstrzygnięć.

W "Lęku wysokości" Bartosz Konopka (twórca nominowanego do Oscara "Królika po berlińsku") przepracowuje własną historię rodzinną. Chory na schizofrenię ojciec (znakomity Krzysztof Stroiński) terroryzuje otoczenie, niszczy siebie i swoją na nowo zadzierzgniętą relację z dorosłym synem, wpychając ich obu w sytuację bez wyjścia, skazując na siebie, przygniatając tak bardzo, że nawet poetycki finał nawiązujący do tytułu filmu nie może przynieść spodziewanego oczyszczenia.

Inny niegdysiejszy dokumentalista, Leszek Dawid, w filmie "Ki", wyraźnie zakorzenionym w tradycji brytyjskiego realizmu społecznego, portretuje pogubioną w rzeczywistości młodą matkę (dojrzała, dostrzeżona przez jurorów rola Romy Gąsiorowskiej), która rozpaczliwie szuka pomysłu na siebie. Nieznośnie absorbująca, uwieszona innych ludzi, nie do końca świadoma fatalności swojego położenia - wydaje się skazana na porażkę. Ale może właśnie poprzez ten swój infantylny optymizm Ki po raz kolejny daje mimo wszystko radę poważnym, "dorosłym" problemom i ujarzmia narastający wokół siebie chaos?

***

Bez wątpienia najlepszą polską historię opowiedzieli nam w tym roku na ekranie Janusz Margański, literaturoznawca specjalizujący się w Gombrowiczu, oraz pochodzący ze Szwajcarii Greg Zglinski, nagrodzony na festiwalu w Wenecji w 2004 r. za film "Cała zima bez ognia". Ich wspólne dzieło to "Wymyk", współczesna wariacja wokół przypowieści o Kainie i Ablu, intrygujące studium poczucia winy.

Dwaj bracia (Robert Więckiewicz i Łukasz Simlat) prowadzą razem przejętą po ojcu firmę. Kiedy młodszy zostaje zaatakowany w pociągu przez grupę chuliganów (próbował bronić napastowanej dziewczyny), starszy - sparaliżowany strachem?, tłumioną od lat zazdrością?, niewyartykułowanymi nigdy pretensjami? - nie udziela bratu pomocy, przyczyniając się do nieodwracalnej w skutkach tragedii. Rozpoczyna się dramat człowieka, który zmaga się nie tylko ze społecznym potępieniem, ale przede wszystkim ze swoim sumieniem. I nie załatwi tego próba wymierzenia sprawiedliwości oprawcom - liczy się wieczny, niespłacalny dług zaciągnięty u brata, u jego osieroconych dzieci.

Amatorski filmik nagrany przypadkiem w pociągu będzie czymś więcej niż dowodem w zbrodni. Będzie konfrontacją bohatera z samym sobą, przypomnieniem o karygodnym zaniechaniu.

Zglinski opowiada o tym wszystkim z żelazną psychologicznie logiką, a zarazem w półtonach, bez moralistyki serwowanej wprost. Pozostawiając nas sam na sam z wielkim wstydem bohatera, zadaje nam kłopotliwe pytania.

Jedna z najmocniejszych scen tego filmu (kto wie, czy nie gdyńskiego konkursu w ogóle) rozgrywa się przy szpitalnym łóżku, na którym leży w śpiączce młodszy brat. Kiedy starszy zaczyna powoli i delikatnie obmywać jego ciało, obok wszelkich innych skojarzeń przypominają się fragmenty wspaniałego filmu Patrice’a Chéreau "Mój brat" (2003), w którym to właśnie ta fizyczna, cielesna relacja między umierającym a jego bratem okazuje się najwyższą, choć zapewne i najtrudniejszą formą bliskości.

***

Rozczarowanie przyniósł długo oczekiwany film Barbary Sass "W imieniu diabła", luźno inspirowany buntem w klasztorze betanek w Kazimierzu Dolnym.

"Tu nie ma Boga!" - słyszymy z ust młodej zakonnicy, która rozpoznaje dokonywane przez matkę przełożoną perfidne manipulacje. I w tym jednym zdaniu zawiera się właściwie cały film, rozpięty między obrazkami rodzajowymi a narastającą erotyczno-religijną histerią. Klasztor, pokazany zrazu niczym azyl dla kobiet z psychicznymi problemami, coraz bardziej zamienia się w oblężoną twierdzę, barykadującą się przed zepsuciem tego świata. Jednocześnie odprawia swoje brudne rytuały, co jest aż nadto czytelną metaforą religijnej obłudy. Prawdziwa wiara jest gdzie indziej, choć walki o duszę młodziutkiej Anny (nagrodzona Katarzyna Zawadzka) nie wygra ani groteskowo demoniczny kapłan klasztorny, ani poczciwy ksiądz z miasteczka.

Film szlachetny w intencjach, pełen długo wytrzymanych niby-drastycznych scen i wymownych symboli, nie jest jednak współczesną "Matką Joanną od aniołów". Ciekawe, czy przed swoją kinową premierą, planowaną na wrzesień tego roku, będzie próbował ogrywać swoją rzekomą kontrowersyjność...

***

Przez ostatnie lata wyjeżdżaliśmy z festiwalu polskich filmów w stanach ekstremalnych: zwykle mocno depresyjnych, czasem w krótkotrwałej euforii. W tym roku było wreszcie normalnie, bo nawet dyskusyjny werdykt, nielicujący z odczuciami większej części widowni i dziennikarzy, jest propozycją do obronienia.

Polskie kino powoli nabiera rumieńców: już nie boi się eksperymentowania ("Daas", "Italiani", "Młyn i krzyż"), potrafi na różne sposoby opowiadać o przeszłości ("Róża", "Kret", "Czarny czwartek" Antoniego Krauzego), a nawet mierzyć się z wątkami religijnymi ("W imieniu diabła", "Daas"). Potrafi być polityczne i artystyczne jednocześnie ("Essential Killing"). Na przyszły rok planowana jest w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej radykalna zmiana sytemu oceny projektów filmowych - oby utrwaliła te wszystkie pozytywne symptomy. Oby filmowa Gdynia nie zboczyła z obranego w tym roku kursu.

Nagrody 36. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

WIELKA NAGRODA "ZŁOTE LWY" - "Essential Killing", reż. Jerzy Skolimowski, prod. Ewa Piaskowska i Jerzy Skolimowski

NAGRODA "SREBRNE LWY" - "Sala samobójców", reż. Jan Komasa, prod. Jerzy Kapuściński

NAGRODA SPECJALNA JURY - "Młyn i krzyż", reż. Lech Majewski

NAGRODY INDYWIDUALNE:

reżyseria - Jerzy Skolimowski ("Essential Killing")

scenariusz - Janusz Margański i Greg Zglinski ("Wymyk")

debiut lub drugi film - Bartosz Konopka ("Lęk wysokości") i Greg Zglinski ("Wymyk")

główna rola kobieca - Roma Gąsiorowska ("Ki")

główna rola męska - Marcin Dorociński ("Róża")

debiut aktorski - Katarzyna Zawadzka ("W imieniu diabła")

zdjęcia - Adam Sikora ("Essential Killing")

muzyka - Paweł Mykietyn ("Essential Killing")

scenografia - Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński ("Młyn i krzyż")

drugoplanowa rola kobieca - Gabriela Muskała ("Wymyk")

drugoplanowa rola męska - Marian Dziędziel ("Kret")

dźwięk - Bartosz Putkiewicz ("Sala samobójców") oraz Lech Majewski i Zbigniew Malecki ("Młyn i krzyż")

montaż - Réka Lemhényi i Maciej Pawliński ("Essential Killing")

kostiumy - Dorota Roqueplo ("Sala samobójców" i "Młyn i krzyż")

charakteryzacja - Janusz Kalej ("Lęk wysokości")

WYRÓŻNIENIE JURY - "Czarny Czwartek", reż. Antoni Krauze

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2011