Bez cudów

O. WŁODZIMIERZ ZATORSKI OSB, benedyktyn: Relacja ze Zmartwychwstałym jest zupełnie inna niż z Jezusem chodzącym po ziemi. Musimy dostroić się do nowej częstotliwości nadawania.

15.04.2019

Czyta się kilka minut

Caravaggio „Wieczerza w Emmaus” (ok. 1601), National Gallery w Londynie / WIKIPEDIA
Caravaggio „Wieczerza w Emmaus” (ok. 1601), National Gallery w Londynie / WIKIPEDIA

MACIEJ MÜLLER: Gdyby to Ojciec szedł do Emaus, to rozpoznałby podczas tej trzygodzinnej wędrówki Chrystusa?

O. WŁODZIMIERZ ZATORSKI OSB: Nie sądzę, żebym był bardziej spostrzegawczy od tamtych dwóch Jego uczniów.

Na czym polegała trudność?

Mimo że ten tajemniczy pielgrzym robił dokładnie to samo i w ten sam sposób, co Chrystus jeszcze kilka dni wcześniej – tłumaczył Pisma i wyjaśniał relację człowieka do Boga – uczniowie Go nie rozpoznali. Musiał więc zupełnie inaczej wyglądać. Gdyby nawet tylko przypominał Jezusa, wędrowcy przeżyliby przecież szok. Maria Magdalena, widząc Jezusa, pomyślała, że to ogrodnik. Gdyby wyglądał tak samo jak przed śmiercią, w żadnym wypadku by się tak nie pomyliła. Może miał nawet inny głos?

Czemu Bóg postanowił tak to rozegrać?

Pan Jezus uczył: „coście uczynili jednemu z tych najmniejszych, mnieście uczynili”. Po zmartwychwstaniu te słowa przestają być metaforą, apelem moralnym, a nabierają nowego wymiaru – metafizycznego. Jezus pyta św. Pawła pod Damaszkiem: „dlaczego Mnie prześladujesz?”. Przecież Paweł nie znał Jezusa, nigdy Go nie spotkał. On prześladował chrześcijan.

Gdzie w tym metafizyka?

Myślimy dzisiaj indywidualistycznie, w sposób związany z naszą percepcją rzeczywistości. To myślenie przedmiotowe: wzorem Arystotelesa wyodrębniamy obiekty z całości i w ten sposób je urzeczowiamy. Tymczasem jeśli weźmiemy za punkt wyjścia objawienie, które się dokonało przez Chrystusa, to prawdziwym fundamentem metafizyki okazuje się komunia. Tym, co naprawdę jest, jest komunia Osób w Trójcy Świętej. Taki jest prawdziwy fundament świata. A skoro człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, to znaczy, że jest stworzony do komunii i w tej przestrzeni jego życie trwa po śmierci. Taki jest zasadniczy motyw głoszenia Ewangelii, o czym pisze św. Jan: „cośmy ujrzeli i usłyszeli, oznajmiamy także wam, abyście i wy mieli współuczestnictwo [właściwie: komunię] z nami. A mieć z nami współuczestnictwo znaczy: mieć je z Ojcem i z Jego Synem Jezusem Chrystusem” (1 J 1, 3).

W codziennym doświadczeniu cenimy przestrzeń spotkania z innymi ludźmi; to ona pozwala nam realizować siebie. Najważniejsza jest miłość. Albo człowiek kocha i żyje, albo nie kocha i zostaje, mówiąc językiem Mrożka, żywotrupem. Albo odkryje tę prawdę, wejdzie w żywą relację z innymi i doświadczy życia, albo zatrzyma się na przeżywaniu doznań zmysłowych, estetycznych czy intelektualnych. Wcześniej czy później okaże się to puste.

Świetnie tłumaczy to Kohelet, wcielając się w Salomona, króla, który był nie tylko bogaty, ale i mądry, wiedział wszystko, co można było wiedzieć, mógł więc korzystać z całej dostępnej gamy doświadczeń. Od mądrości po głupotę, od rozkoszy po cierpienie. I wszystko to Kohelet podsumowuje refrenem: „Marność nad marnościami, wszystko marność!”.

Pesymistyczna wizja.

Tylko jeśli przyjmiemy, że źródłem szczęścia są doznania. One dają przyjemność, ale nie dają realizacji. Jeśli zaczynamy się zastanawiać, o co naprawdę w życiu chodzi, to Kohelet pomoże nam otworzyć się na to, co prawdziwe. Jan Paweł II lubił powtarzać soborową sentencję, której był zapewne współautorem – że „człowiek, będąc jedynym na ziemi stworzeniem, którego Bóg chciał dla niego samego, nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko przez bezinteresowny dar z siebie” („Gaudium et spes”, 24). To odwrotność nastawienia na zdobywanie wrażeń, przyjemności, zaspokajanie pragnień – naturalnych, ale w sumie egocentrycznych. Ta sentencja wyraźnie mówi, że człowiek nie jest w stanie zrealizować się w ten sposób. Jeżeli nie stworzy więzi, w której sam siebie odda w szczerym, bezinteresownym geście – nie dojdzie do pełni życia. Taka jest zasada metafizyczna istoty człowieka.

Wydaje mi się, że tęsknoty mamy nie tyle metafizyczne, co fizyczne, a wyraził je apostoł Tomasz, chcąc dotknąć Boga. Kościół mówi że mamy taką możliwość dzięki Eucharystii. Tylko że smakuję, wącham, dotykam – i ciągle mam do czynienia z opłatkiem. Zmysły nie zdają egzaminu.

I tak ma być, bo komunia to nie jest przyjmowanie fizyczności Chrystusa. Kiedy On mówi: to jest ciało Moje i krew Moja, bierzcie i jedzcie, bierzcie i pijcie – wprawdzie widzimy pokarm i napój, ale chodzi tu właśnie o absolutnie czysty dar z siebie. „Ciało i krew” to idiom, który trzeba odczytać jako: „To Ja jestem”. Pan Jezus, dając ciało i krew, daje nam siebie w całej swojej misji, posłaniu, zaangażowaniu, po prostu w całej swojej miłości. Miłość nie jest tu uczuciem czy doznaniem, to bardzo konkretne oddanie się nam, aż po śmierć na krzyżu. Jezus daje nam siebie, a nie coś z siebie. To z Jego miłości czerpiemy życie, a nie z fizyczności Jego ciała.

To dlatego Chrystus powiedział do Marii Magdaleny: „nie zatrzymuj mnie”, a w interpretacji św. Hieronima wręcz: „nie dotykaj mnie”?

Maria wcześniej powiedziała do tego „ogrodnika”: „jeśli Go zabrałeś, powiedz gdzie, to ja Go wezmę”. Chciała wziąć Chrystusowe zwłoki. To jest myślenie dotyczące tego, co konkretne, namacalne. Kiedy Jezusa rozpoznała, chciała Go objąć, wyrażając w ten sposób: teraz już zawsze będziemy razem. Chrystus reaguje na to przytoczonymi słowami: „nie zatrzymuj mnie, bo jeszcze nie wstąpiłem do Ojca mojego”. Przejście do Ojca oznacza nową rzeczywistość. Czyli – już nie mogę być z tobą tak, jak byłem. Będziemy razem, ale w zupełnie inny sposób niż za czasów mojego życia ziemskiego; nie możesz Mnie sprowadzić z powrotem na ziemię.

Maria to pewnie przeżyła jako stratę.

Tego nie wiem... Przecież zobaczyła, że Jezus żyje. I na pewno dość szybko zrozumiała to, o co Mu chodziło, skoro pobiegła i opowiedziała o tym uczniom. Oni wszyscy musieli nauczyć się być z Nim inaczej niż dotychczas.

W całej tej sytuacji zadziwia postawa Jana, który nie spotkał Chrystusa, a według przekazu Ewangelii uwierzył jako pierwszy.

Jestem pewny, że pierwsza uwierzyła Matka Boża, choć Ewangelia o tym nie wspomina. Można to wnioskować z faktu, że nie poszła z innymi kobietami do grobu, by namaścić ciało Syna. Uwierzyła, że trzeciego dnia zmartwychwstanie. W apokryfach znajdujemy opis, jak to Jezus wpierw przychodzi uspokoić swoją matkę, że żyje. Według mnie takie opowieści są niepotrzebne, Elżbieta podczas nawiedzenia powiedziała przecież do Marii: „Błogosławiona jest, która uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Jej od Pana” (Łk 1, 45). Te słowa nabierają pełnego brzemienia w kontekście misterium śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.


Czytaj także: Piotr Sikora: Zmartwychwstanie: co, gdzie, kiedy


Natomiast w Ewangelii rzeczywiście czytamy, że Jan „ujrzał i uwierzył”. Zobaczył rozłożone płótna, a uwierzył w zmartwychwstanie. Grecki opis tej sceny jest przypuszczalnie niezbyt precyzyjny. Prawdopodobnie te płótna nie wyglądały tak, jakby ktoś zwłoki Jezusa odwinął i zabrał, ani tak, jakby on sam się obudził i z nich wyplątał. Leżały tak, jakby on z nich „wysublimował” czy „wypromieniował”, a one „klapnęły”. Jan był przy pogrzebie, więc wiedział, jak musiały wyglądać wcześniej: teraz leżały tak samo, tylko ciała nie było. Dlatego „ujrzał i uwierzył”.

Potem spotykamy Chrystusa przychodzącego mimo drzwi zamkniętych.

Z tych zjawisk nadzwyczajnych mamy wynieść, że On już przychodzi jakby z innej rzeczywistości.

Czy Ojciec próbował kiedyś rozgryźć to zjawisko jako fizyk?

Nie... Dzisiaj jest wprawdzie wśród części naukowców modna teoria światów równoległych, multiversum, ale według mnie to niepoważne. Niestety my, ludzie, mamy skłonność do fascynowania się nadzwyczajnościami. A one zazwyczaj nie prowadzą do niczego poza sensacją. Spójrzmy na tych wszystkich ludzi, którym Pan Jezus przywrócił wzrok czy uwolnił od złego ducha. Symboliczna jest opowieść o dziesięciu uzdrowionych trędowatych, z których tylko jeden przychodzi Chrystusowi podziękować. Często słyszę: gdybyśmy mogli zobaczyć, dotknąć, doświadczyć cudu, to łatwiej byłoby wierzyć. Guzik prawda. Byli tacy, którzy na swoim ciele doświadczyli mocy Chrystusa, a i tak nie uwierzyli; dostali to, czego potrzebowali, i zapomnieli o Nim.

Pan Jezus daleko poszedł w swojej dyskrecji po zmartwychwstaniu: dlaczego nie ukazał się tym, którzy Go skazali i zabili?

Jan pisze w Pierwszym Liście, że „każdy, kto miłuje (...) zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością”. Powiedzieliśmy już, że prawdziwą rzeczywistość można poznać tylko przez miłość. Jeżeli ktoś nie ma w sobie miłości, jest na to ślepy. Gdyby Jezus ukazał się arcykapłanom czy Piłatowi, oni by Go nie poznali. Skoro zresztą uczniowie go nie poznali...

W 21. rozdziale Ewangeliści Jana pada takie dziwne sformułowanie: „nikt Go nie pytał, kim jest, bo wszyscy wiedzieli, że to jest Pan”. Jeżeli to Pan, to po co by mieli Go pytać, kim jest? Byłoby to logiczne, gdyby Go nie rozpoznawali.

To po co to zdanie?

Ono pokazuje, że relacja ze Zmartwychwstałym to coś zupełnie nowego, innego niż z Jezusem chodzącym po ziemi. Musimy dostroić się do nowej częstotliwości nadawania, wtedy otworzymy się na nowe. Znam kilka małżeństw, które były na krawędzi rozpadu: po kilkunastu latach dochodziły do wniosku, że nie ma sensu się dalej męczyć, trwał już proces rozwodowy. I w pewnym momencie ci ludzie jakby na nowo się spotkali, spojrzeli na siebie tak, jakby widzieli się pierwszy raz w życiu – i problem rozwodu zniknął. Ale przecież oni się wcale nie zmienili, byli tacy, jak wcześniej. Zaczęli odbierać siebie na nowy sposób, pojawiło się zrozumienie, uważność, egzystencjalna bliskość. Żyjemy w metafizyce miłości.

Co trzeba zrobić, żeby mieć w sobie tę miłość?

Miłość to cecha boska, my jesteśmy co najwyżej uczniami w szkole miłości. Miłość to najważniejszy dar Ducha Świętego. To bardzo tajemnicza Osoba: nie ma takiego fragmentu Pisma, w którym by powiedział „ja”. Ojciec mówi: „to jest mój Syn umiłowany”, Syn: „Ojcze, ja wiem, że Ty mnie zawsze wysłuchujesz”. A gdzie w tej relacji Duch Święty? On sam jest tą relacją, miłością Ojca i Syna. Jest Osobą-miłością, Osobą-prawdą, Osobą-komunią. Tak więc, by mieć miłość, trzeba przyjąć ofertę Ducha Świętego, pozwolić Mu w sobie działać. Bez „tak” Maryi nie byłoby poczęcia Syna Bożego.

Czyli człowiek musi się tylko zgodzić?

Na to wychodzi. Pan Jezus powtarzał, że jeśli nie staniemy się jak dzieci, nie wejdziemy do Królestwa Bożego. Akcent pada więc na zawierzenie, przyjęcie tego, co Bóg nam daje przez naszą dziecięcą ufność. W IV części Katechizmu znajdziemy piękną definicję pokory: to dyspozycja do darmowego przyjęcia daru. Gotowość na to, by dar przyjąć jako dar. Nie kupić, nie zasłużyć ani nie zakładać, że on nam się z natury należy. Takim darem jest życie: każdy z nas je otrzymał, nikt się sam nie wymyślił. Sami jesteśmy dla siebie darem – otrzymanym od Kogoś. I w tym momencie rodzi się otwartość na spotkanie. O to chodzi w tym „staniu się jak dzieci”.

„Bóg jest miłością” to też tytuł encykliki Benedykta XVI. W pierwszych jej słowach papież pisze, że w początku przyjęcia chrześcijaństwa nie ma decyzji etycznej czy wielkiej idei, tylko spotkanie z Osobą.

Leon Wielki wołał w homilii na Boże Narodzenie: „chrześcijaninie, poznaj swoją godność”. Z godności, która bierze się stąd, że jesteśmy dziećmi Bożymi, wypływa etyka. Ale fundamentem jest spotkanie z Bogiem. Z etyki nie wyniknie spotkanie, może wyniknąć faryzeizm. Niestety Kościół od średniowiecza sprowadzał życie duchowe do moralności i wszedł w logikę faryzejską, która nie pozwala odkryć, o co w wierze naprawdę chodzi. Kościół zachodni zapoznał to, co jest najważniejsze, i zajął się tym, co wtórne – stąd jego kryzys duchowy. A przecież bez spotkania ze Zmartwychwstałym w ogóle nie byłoby chrześcijaństwa. Św. Paweł pisze, że jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, to daremna jest nasza wiara.

To jego spotkanie z Chrystusem było osobliwe: też był w drodze, podobnie jak uczniowie idący do Emaus, ale Jezus nie wyjaśniał mu Pism, tylko powalił z konia na ziemię.

Na ogół jednak po takim mocnym doświadczeniu Boga, dotknięciu Jego tajemnicy, następuje – jak pisze św. Jan od Krzyża – noc ciemna. Bóg się oddala, a człowiek nie jest w stanie do tego doświadczenia wrócić, przywołać go, wszystko wydaje się puste, pozbawione sensu. Ostatecznie człowiek musi i tak podjąć decyzję w zawierzeniu, a nie w pewności. Tak jak w małżeństwie, zakochanie nie wystarczy, potrzeba świadomej decyzji: chcę być z tobą. Bóg nie łamie naszej wolności, szanuje ją do tego stopnia, że pozwala człowiekowi powiedzieć „nie”.

A co z ultimatum: „jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie”? Czy wobec takiej groźby możemy mówić o wolności?

To jest stwierdzenie faktu, podobnie jak: „jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, to umrzecie w grzechach waszych”. Ta sama prawda sformułowana w sposób pozytywny brzmi: „kto we mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie”. Po prostu nie ma innej możliwości zbawienia, jak zawierzenie Chrystusowi; On jest jedynym pośrednikiem i zbawicielem. Św. Paweł wybiera Chrystusa w radości: „wiem, komu zawierzyłem” (2 Tm 1, 12), w innym miejscu przyznaje: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). W tej fascynacji nie ma żadnego przymusu.

Jak się nie bać tych sformułowań o potępieniu?

To tylko pokazanie ściany, o którą człowiek się rozbije, jeżeli nie zmieni perspektywy patrzenia. Pan Jezus wzywa do nawrócenia. To nie jest najlepsze tłumaczenie, bo metanoete oznacza: zmieniajcie swój umysł, sposób patrzenia i oceniania. To warunek sine qua non, żeby dojść do wiary. Wtedy wszystko będzie wyglądało inaczej. Chrystusa poznali tylko ci, którzy Go kochali.

Ale też dopiero wtedy, kiedy On tego chciał. Do Marii zwrócił się po imieniu, uczniom z Emaus dał się poznać przy łamaniu chleba.

To już jest Boża pedagogia, którą trudno mi oceniać. Liczy się to, że większość apostołów oddała życie za wiarę w zmartwychwstanie. I to jest fakt historyczny. Samo zmartwychwstanie nim nie było, odbyło się przecież bez świadków. Ale ci, którzy Go spotkali, poprzez oddanie życia dają świadectwo, że zmartwychwstanie jest prawdą. ©℗

O. WŁODZIMIERZ ZATORSKI OSB (ur. 1953) jest benedyktynem z opactwa w Tyńcu. Do klasztoru wstąpił po ukończeniu fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1980 r. Były przeor, założyciel Wydawnictwa Benedyktynów Tyniec, autor wielu książek, m.in. „Kiedy mówimy »Ojcze nasz«”, „Modlitwa chrześcijańska”, „Psalmy – szkoła mądrości”. Jego codziennych homilii można słuchać na stronie ­­ wlodzimierz-zatorski.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2019