Bębny rewolucji

Chcą naprawiać ten spiep...ny świat (Unfuck the World). Chcą pożerać bogatych (Eat the Rich). Chcą mniej się bać, więcej kochać. W Stanach Zjednoczonych rodzi się nowy ruch protestu. Czy coś zmieni?

11.10.2011

Czyta się kilka minut

Mówią, że bankierzy okradają ludzi. Że jeśli ktoś nie jest jeszcze wściekły, to znaczy tylko, że nie zwraca uwagi, co się wokół dzieje. Że wierzyć w amerykańskie marzenie można już tylko w snach. Mają dość chciwości bankierów i panoszących się korporacji. Twierdzą, że reprezentują 99 procent społeczeństwa - czyli tych wszystkich Amerykanów, których kosztem bogaci się niewielka garstka krezusów.

Są wśród tych 99 procent bezrobotni; są zatrudnieni na niepełnych etatach lub bez etatów, bez ubezpieczeń i świadczeń; tracący domy i emerytury; absolwenci najlepszych uczelni, którzy boją się, że przez pół życia nie spłacą kredytu za studia. Są wreszcie przedstawiciele klasy średniej, którzy wciąż mają posady, ale z niepokojem patrzą w przyszłość. Czują, że to oni ponoszą koszty kryzysu, wywołanego przez garstkę bogaczy. To z ich podatków finansowano ratunkowe "pakiety" dla Wall Street, gdy tymczasem ich nikt nie ratował. Nie potrafią się pogodzić z faktem, że co szósty Amerykanin żyje dziś poniżej granicy ubóstwa. Nie ufają politykom z prawa ani lewa: uważają, że oni wszyscy zostali skorumpowani i nie reprezentują już interesów tych 99 procent. Że demokrację pożarły pieniądze, a zastąpiła ją plutokracja...

Obozowisko

Niemal miesiąc temu, dokładnie 17 września, rozpoczęli "okupację Wall Street".

Akcję przygotowała specjalizująca się w happeningach kanadyjska grupa AdBusters i kilka amerykańskich organizacji, które wcześniej angażowały się w protesty antywojenne i antyglobalistyczne. Mobilizowali ludzi, wysyłając w świat opatrzone magicznym znaczkiem "#" hasło: occupywallstreet.

Najpierw liczyli, że ściągną 20 tys. ludzi. Przyszło kilka tysięcy. Z Wall Street, która od zamachów z 11 września 2001 r. obstawiona jest barierami z betonu, i której na co dzień strzegą psy i uzbrojeni strażnicy, szybko ich przepędzono. Przenieśli się więc na położony o kilka przecznic dalej skwer Liberty Plaza, zajmujący niespełna pół hektara. Wśród malutkich drzew i klombów z chryzantemami rozbili coś w rodzaju obozowiska.

W ciągu dnia koczuje w nim kilka tysięcy osób; na noc zostaje może kilkaset. Śpią na tekturach, przykryci plastikowymi płachtami. Korzystają z łazienek w okolicznych barach i restauracjach. Czytają, piszą wiersze, medytują, uprawiają jogę, malują, grają na bębnach, tańczą, śpiewają. A zwłaszcza rozmawiają i debatują. O tym, jak powinien wyglądać świat.

Na stronie internetowej occupywallstreet.org twierdzą, że inspiracji dostarczyły im rewolucje "Arabskiej Wiosny". Podobnie jak młodzi ludzie w Egipcie czy Tunisie, wykorzystują społecznościowe media, by organizować się oddolnie. Marzą o pokojowych zmianach, odcinają się od przemocy. Nie wybrali przywódców. "Każdy z nas jest przywódcą" - wyczytałam na jednym z transparentów.

Nie stworzyli spójnego programu czy listy postulatów. Ale Bill Dobbs, współorganizator protestu, uważa, że nie jest to bynajmniej słabością ruchu. Przeciwnie. Chodzi o stworzenie nowej jakości, zasianie fermentu. - Ameryka od dawna pogrążona jest w letargu - tłumaczy mi Dobbs, z zawodu konsultant PR. - Wzniecić jakąś iskrę, przebić się przez cynizm jest szalenie trudno. Tymczasem tu jesteśmy świadkami czegoś wspaniałego. Ludzie zaczynają się budzić. I z dnia na dzień jest nas coraz więcej.

Rzeczywiście: rozmawiamy w dzień po wielotysięcznej demonstracji na Dolnym Manhattanie, do której po raz pierwszy oficjalnie przyłączyło się kilkanaście dużych central związkowych. Niemal każdego dnia z całej Ameryki - od Seattle i Los Angeles, przez Nowy Orlean, po Boston i Waszyngton - płyną informacje o kolejnych "okupacjach", demonstracjach i protestach. Podczas kilku doszło do starć z policją i aresztowań. Największe dotychczas miały miejsce 1 października w Nowym Jorku: gdy protestujący próbowali przejść z Manhattanu na Brooklyn, zatrzymano 700 osób.

Scenografia

Atmosfera w parku jest radosna. - Wsłuchujcie się w rytmy rewolucji! - wzywa brodacz z dredami, dzierżący tekturowy transparent. Rytmy rewolucji wyznaczają bębny, rozbrzmiewające niemal bez przerwy od rana do wieczora, zagłuszające dudniące nieopodal przy Ground Zero maszyny. Na pierwszy rzut oka ów przedziwny obóz ma w sobie coś z latynoskiej fiesty. Przywodzi na myśl burzliwe lata 60., Woodstock i dzieci kwiaty. Albo happeningi, które w latach 80. organizowała w Polsce "Pomarańczowa Alternatywa". Ale scenografia i okoliczności są inne.

"Make jobs, not war!" - głosi napis na jednym z tekturowych transparentów. Czyli: "Twórzmy miejsca pracy, zamiast prowadzić wojny!". Od "Make love, not war!" ("Kochajmy się, zamiast prowadzić wojny!" - hasła dzieci kwiatów z czasu wojny wietnamskiej) przeszliśmy daleką drogę.

Jakkolwiek jeśli chodzi o program i idee, wśród "okupantów" zdaje się panować chaos i anarchia, cały obóz jest imponująco czysty i zorganizowany. Tuż przy wejściu, w recepcji, znajduje się program dnia (pobudka o ósmej, śniadanie, dyskusje w grupach, marsz, walne zgromadzenie, po jedenastej wieczorem okażmy szacunek innym i zachowajmy ciszę). Są tu też informacje o grupach i komitetach, do których można się przyłączyć (sprzątanie śmieci, kuchnia, opieka nad dziećmi, ośrodek zdrowia, psychoterapia etc.). "Se habla espa?ol" - informuje napis na tekturze.

Na terenie obozowiska działa też centrum medialne, z własnymi generatorami prądu. Podłączone do internetu laptopy i telefony komórkowe zdają się być najważniejszym orężem tej rewolucji. Ponadto plakatowe farby i kawałki tektury, na których "okupanci" malują rozkładane potem na skwerze hasła (po kilku dniach czy godzinach kończą jako podkładki pod materace). Prócz informacji publikowanych w serwisach społecznościowych, przez większą część dnia z obozu nadawana jest na żywo internetowa transmisja wideo.

"Okupanci", oburzeni początkowym brakiem zainteresowania "tradycyjnych" mediów, stworzyli też własny organ prasowy: "Occupied Wall Street Journal". Wydawana raz w tygodniu, gazeta pojawia się wersji papierowej i elektronicznej.

Wspólnota

W obozie działa także biblioteka - przechowywane w kartonowych pudłach książki (socjologia, filozofia, historia, media) to dary od sympatyków protestu. Ci, którzy wypożyczają je do domu, proszeni są, aby przynieść je z powrotem lub żeby komuś je potem podarować.

- Zbudowaliśmy w tym parku wspólnotę. Próbkę innego, lepszego świata. Świata, w którym "my" jest ważniejsze niż "ja". Świata, w którym nawzajem jeden o drugiego się troszczymy. To ważniejsze niż jakiekolwiek postulaty - twierdzi 26-letni Rami, który właśnie skorzystał z usług obozowego fryzjera (ten w zamian za papierosa przyciął mu brodę; imponujące dredy pozostały nietknięte).

- Tu nie chodzi o program czy żądania, ale o to, jaka będzie ludzkość - tłumaczy Rami. - O solidarność. O sprawiedliwość. O poszanowanie drugiego człowieka.

Kim jest na co dzień? - Filozofem, nauczycielem, mistykiem - odpowiada.

A jak zarabia na życie? - Jak się da. Najczęściej jako kurier. Czasem chwytam się innych fizycznych zajęć.

Jak długo będzie trwał ten protest? Jakie może przynieść rezultaty? Rami musi już iść, za chwilę zaczyna się Zgromadzenie Generalne. Dziś przemawiać będzie znana aktywistka i autorka Naomi Klein. Miło było ze mną rozmawiać, Rami ma nadzieję, że jeszcze tu wrócę.

Proces

Niewielki park, w którym koczują "okupanci", należy do prywatnej korporacji. Od kilkudziesięciu lat miasto Nowy Jork zachęca deweloperów i właścicieli budynków, aby część posiadanych terenów czy nieruchomości przeznaczali na cele publiczne; w zamian za to mogą wznosić wyższe budynki, niż przewidują limity prawa budowlanego. To, jak dokładnie i w jakich godzinach eksploatowany jest dany skwer, ogródek czy lobby wieżowca, zależy od ustaleń, które właściciele czynią z władzami miasta; brak jest w tej kwestii jasno sprecyzowanych zasad. To właśnie dlatego nikt dotychczas nie odważył się wyrzucić protestujących z parku. Nie wolno im jednak rozbić tu namiotów ani używać mikrofonów czy głośników.

Pozbawieni elektronicznych wzmacniaczy, wykorzystują własne głosy. Ilekroć ktoś przemawia, tłum przekazuje słowa dalej, zdanie po zdaniu. Skandowane, niosą się powoli, niczym fale, gdy do wody wrzucony zostaje kamień: ze środka parku, na obrzeża, na chodnik, na ulice. Chwilami słowa i zdania zlewają się w jedną, trudną do zrozumienia całość.

Niełatwe bywa też dochodzenie do konsensu przez sygnalizowanie aprobaty, sprzeciwu lub niepewności za pomocą podnoszenia lub opuszczania rąk (ci, którzy wchodzą na plac, otrzymują ulotkę z instrukcjami). Przyjęcie pierwszego, jedynego dotąd dokumentu (była nim "Deklaracja Okupacji Miasta Nowy Jork") zajęło protestującym prawie dwa tygodnie.

Richard Kim, publicysta lewicowego tygodnika "Nation", który jako jeden z pierwszych informował o okupacji, napisał, że być może ów powolny, wymagający ogromnej cierpliwości i solidarności proces okaże się dla tej przedziwnej rewolucji czymś zbawiennym. Kim porównał go do ruchu Slow Food: "Powiedzmy, że to coś w rodzaju Slow Activism. Może dostarczy przeciwwagi na stworzony przez Wall Street reżim natychmiastowych zysków? W końcu to przecież nie gdzie indziej, ale właśnie w tych biurach otaczających Occupy Wall Street finansiści kroili i dzielili swe instrumenty z szybkością, od której drętwiały mózgi. Uzbrojeni w potężne, wymykające się spod jakiejkolwiek kontroli bazy danych, wykorzystujący eleganckie formuły i imponujące algorytmy, dokonujący transakcji w ciągu ułamków sekund, mieli wprowadzić nas w świat, w którym wszystko dzieje się jednocześnie i natychmiast. Nie doprowadziło to do niczego dobrego".

***

Czy rzeczywiście zbiorowisko dwudziesto- i trzydziestolatków może przewrócić ten świat do góry nogami? Rozsypać algorytmy i formuły? Zatrząść w posadach budynkami, które drapią chmury? Zatrząść w posadach Wall Street, bankami i kapitalistycznym porządkiem? Czy rzeczywiście 99 procent społeczeństwa ma ochotę na rewolucję?

I co wyniknie z tej okupacji?

Zastanawiam się nad tym, słuchając przemówienia Naomi Klein. Stoję daleko od centrum zgromadzenia. Jej słowa, skandowane przez tłum, docierają do mnie z opóźnieniem. "Mówimy o przewartościowaniach, które odmienią sposób funkcjonowania społeczeństwa. To trudno przełożyć na dobrze brzmiący w mediach postulat. I w ogóle trudno wymyślić, jak to zrobić. Ale jakkolwiek trudne, nadal jest to bardzo pilne" - mówi Klein. Tłum skanduje.

Wsłuchuję się w rytm tej rewolucji. Zapada zmrok. W okolicznych biurowcach zapalają się światła. "JAKKOLWIEK TRUDNE, NADAL JEST TO BARDZO PILNE". I kolejny krąg. Coraz dalej i coraz głośniej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2011