Batiuszka Siergiej walczy ze złem

Siergiej Dmitriew urodził się w Rosji, mówi po rosyjsku, ale za ojczyznę uważa Ukrainę, jest kapelanem jej armii. I dowodem, jak powstaje dziś ukraiński naród polityczny: wieloetniczny i obywatelski.

23.06.2014

Czyta się kilka minut

Ksiądz Siergiej Dmitriew na polach pod Chersoniem, czerwiec 2014 r. / Fot. Stanisław Ostoruz
Ksiądz Siergiej Dmitriew na polach pod Chersoniem, czerwiec 2014 r. / Fot. Stanisław Ostoruz

Na pierwszy rzut oka trudno uwierzyć, że Siergiej Dmitriew to duchowny, i to z Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Moskiewskiego. Ma 39 lat, chodzi w dżinsach, w aucie słucha muzyki rockowej, prawie na full. Ma żonę-artystkę, blondynkę z włosami po pas. A także syna i córkę (choć akurat to u duchownych prawosławnych nic niezwykłego). Znajomi mówią o nim po prostu: „batiuszka”. Kiedyś w kijowskim metrze usłyszał krzyk bezdomnego: „Batiuszka Siergiej! Pamiętacie mnie? Kiedyś u was nocowałem!”.

Oto kilka przykazań z osobistego dekalogu księdza Siergieja:

Nie jestem świętym. Jestem duchownym, który pomaga ludziom.

Podział Kościoła na katolicki i prawosławny, na Patriarchat Moskiewski i Patriarchat Kijowski, nie ma sensu. Bóg jest jeden.

Każdy człowiek to osobna historia. Każdego należy wysłuchać i postarać się zrozumieć.

Jeśli nie znasz słów modlitwy, módl się, jak potrafisz. Bóg słucha.

Cuda się zdarzają. Tylko ludzie nie chcą ich zauważyć.

Chłopak z Rosji

W marcu nad Chersoniem – ukraińskim regionem w sąsiedztwie Krymu – zawisły ciemne chmury. Na Chersoń szli Rosjanie. Ale stanęli, okopali się. A naprzeciw nich, w swoich okopach, zalegli żołnierze ukraińscy. Odtąd trwa tu rosyjsko-ukraińska „wojna pozycyjna”.

W tamtych dniach czarne chmury zebrały się też nad księdzem Dmitriewem: ktoś zniszczył mu auto, ktoś włamał się do cerkwi, ukradł nawet figurę Chrystusa. Były pogróżki. Odtąd duchowny wozi z sobą gaz łzawiący. Dmitriew: – Poczułem, że kryzys jest coraz poważniejszy, że nie ma szacunku dla tego, co święte. Przekroczono granicę, świątynia powinna być poza polityką.

W obwodzie chersońskim ksiądz jest znany jako społecznik. Pomaga bezdomnym, chorym na AIDS, nosicielom HIV. Z ulicy zgarnia błąkające się dzieci, zawozi do swej organizacji charytatywnej. Ciągle z telefonem przy uchu, bo ciągle ktoś dzwoni z jakąś prośbą.

Ostatniej zimy ksiądz jeździł też na kijowski Majdan. Modlił się z protestującymi oraz z duchownymi innych wyznań: greckokatolickimi i z Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Kijowskiego (Patriarchat Moskiewski jej nie uznaje). Wkroczył w politykę. Choć o tych chwilach mówi nie w kategoriach politycznych, lecz ludzkich. I podniośle: – Chciałem być ze swoim narodem.

Swoim, czyli ukraińskim. A patetycznie, bo takie słowa padają w „Requiem” Anny Achmatowej: poemacie pisanym w okresie stalinowskiego terroru, gdy poetka wystawała pod leningradzkim więzieniem, gdzie osadzono jej syna. Także Majdan miał swój dzień terroru: „czarny czwartek”, gdy zginęło ponad 100 ludzi. Dziś na Ukrainie giną ludzie codziennie. Prócz wschodu, lęk odczuwa też południe kraju. Wojska rosyjskie są tuż-tuż.

O przynależności do Patriarchatu Moskiewskiego Dmitriew mówi: – Dla mnie, chłopaka urodzonego w Rosji, który nie znał ukraińskiego, a chciał być duchownym, wstąpienie do tej Cerkwi było jedyną drogą. Chciałem być duszpasterzem, nie oglądałem się na politykę.

Ale na Ukrainie Kościół to część polityki. Inaczej być nie może. Patriarchat Moskiewski walczy o wpływy Rosji na Ukrainie. O ile orężem gospodarczym Kremla jest Gazprom, o tyle duchowym – ta właśnie Cerkiew. To nie tylko polityczne kazania, to także pochody z ikonami ku czci Partii Regionów i Rosji.

Dlatego Dmitriew podzielił los aktywistów i ludzi związanych z opozycyjnymi (wtedy) partiami: chciano go zastraszyć. W Chersoniu zmiany nie były na rękę lokalnym elitom, które uwłaszczyły się za rządów Partii Regionów Wiktora Janukowycza.

Cerkiewka koło kostnicy

Chersoń, wiosna. Słońce świeci mocno, dojrzewające w nim pomidory to marka regionu. Ale tej wiosny do Chersonia wraz ze słońcem przyszła wojenna zawierucha. Krym oddalony jest od miasta – stolicy obwodu o tej samej nazwie – o kilkadziesiąt kilometrów. Odessa, gdzie w maju w zamieszkach zginęło 50 osób, to dwie godziny jazdy autem.

Wtedy, w marcu, Rosjanie nie zatrzymali się na granicy obwodu chersońskiego – ich desant wylądował też w samym obwodzie, zajął stacje przesyłowe gazu płynącego na Krym [patrz reportaż autorki w „TP” 24/2014 – red.]. W obawie, że ich obwód podzieli los Krymu, ludzie zaczęli wyjeżdżać. Ale choć Rosjanie nie poszli dalej, napięcie czuć do dziś – tym bardziej że rosyjskie wojska ciągle prowokują.

Cerkiew księdza Siergieja, pod wezwaniem św. Barbary, znajduje się na terenie szpitala w Chersoniu. Szpital to wielki kompleks. Cerkiew: małe pomieszczenie, przytulone do szpitalnej kostnicy. – Ktoś umarł – mówi ksiądz, wskazując na pielęgniarki otwierające drzwi obok wejścia do cerkwi. W drzwiach znika wózek, na nim ciało pod prześcieradłem.

Wcześniej pomieszczenie, gdzie jest cerkiew, było chłodnią (składowano tu części ciał po amputacji). Zanim stało się świątynią, trzeba je było zdezynfekować i przebudować. Brakowało pieniędzy; świątynię urządzano po kawałku, przez wiele lat.

W cerkwi półmrok. Przy ołtarzu drewniane zabawki – dzieci bawią się nimi podczas nabożeństwa. Nie ma tu sztywnych reguł. Na modlitwę przychodzą ludzie różnych wyznań. – To cerkiew przy szpitalu, ale otwarta dla wszystkich – mówi Dmitriew.

Człowiek w potrzebie

Z czasem wokół cerkwi św. Barbary i organizacji społecznej „Anastasis”, prowadzonej przez Dmitriewa, zaczęła tworzyć się wspólnota ludzi. Jak na warunki ukraińskie – tym bardziej że rzecz dzieje się nie w Kijowie, lecz w prowincjonalnym (i wielokulturowym) mieście, liczącym 300 tys. mieszkańców – to oddolne organizowanie się społeczeństwa jest wyjątkowe.

Zaczynając opowieść o bezdomnych i „Anastasis”, ksiądz wspomni najpierw dwa wydarzenia.

Pierwsze: w Rosji, w 1995 r., Dmitriew uczył się wtedy w seminarium duchownym. Czeczeńscy separatyści Szamila Basajewa napadli właśnie na Budionnowsk, wzięli pacjentów szpitala jako zakładników. Rosja była pocięta posterunkami, skuta lękiem. W takiej chwili Dmitriew miał pecha: na dworcu w Niżnym Nowogrodzie pobili go i okradli Azerowie. – Miałem wstrząs mózgu, byłem umorusany błotem, bez dokumentów. Poprosiłem miejscowego duchownego, by pozwolił mi zadzwonić do Murmańska, do mamy. Odparł: „A ja wiem, ktoś ty taki? Telefon kosztuje”. Żeby mu zapłacić, rąbałem drewno. Obiecałem sobie, że nigdy tak nie postąpię wobec człowieka w potrzebie – opowiada.

Drugie wydarzenie miało miejsce już na Ukrainie, w wiosce koło miasta Sumy (to na północny wschód od Kijowa). Tam ksiądz poznał bezdomną kobietę. Mówi o niej tak: – Piła, ale nie patologicznie, raczej żeby się rozgrzać. Czuła się nikomu niepotrzebna.

Pozwalał jej nocować u siebie na parafii, wykąpać się. Gdy został przeniesiony na inną parafię i wyprowadził się, kobieta zamarzła w nocy, na głównej ulicy miasta.

Nim zostaniesz nauczycielem...

W organizacji „Anastasis” pracuje 13 osób. Lena zajmuje się „papierkową robotą”. Tyle że, jak mówi, w papierach widać ludzi: ich nieszczęścia, patologie. Czasem szukanie lepszego życia. Lena: – Siedziałam kiedyś nad papierami, myślami w cyfrach. Nagle w drzwiach staje mężczyzna. No, powiedzmy szczerze: taki napakowany dres ze złotym łańcuchem. Tubalnym głosem mówi: „Przyniosłem rzeczy dla dzieci”. Wzruszyłam się. Mógł je położyć koło śmietnika. Ale przyniósł do nas, bo chciał, by trafiły do potrzebujących. Na Ukrainie są dzieci, które nie mają nawet bielizny.

Ksiądz Dmitriew: – Gdy w obwodzie chersońskim zjawiły się rosyjskie wojska, prowadziliśmy zbiórkę dla naszej armii. Nasza armia ukraińska jest bosa. Przyszła emerytka z mężem, drżącą ręką dała 600 hrywien. Mąż mówi: „Daj wszystko, całe pięć tysięcy”. Zbierali na własny pogrzeb. Ale stwierdzili, że wojsko teraz ważniejsze niż ich pogrzeb. Ktoś ich przecież pochowa.

„Anastasis” pomaga bezdomnym. Lena prowadzi do łazienki, czystej, wyłożonej flizami, z krzesłem (nie każdy może stać biorąc kąpiel). Organizacja rozdaje im jedzenie i czyste rzeczy. Załatwia dokumenty, walcząc z biurokratyczną mentalnością, spadkiem po Sowietach. – Jak można zameldować kogoś, kto nie ma domu, a więc nie ma adresu? W Chersoniu niedawno wywalczyłem stworzenie „centrum meldunku elektronicznego”, ludzie dostają tu wirtualny adres na potrzeby urzędu – mówi Dmitriew.

Ale proste to nie było: nie mogąc przebić się przez urzędników, Dmitriew zabrał swoich bezdomnych do Kijowa. Wystąpili w znanym talk-show. Politycy się ugięli, stworzyli centrum.

Druga Lena, 20-latka, zajmuje się dziećmi. Po zmroku jedzie z lekarzem i psychologiem, wynajdują na ulicach włóczące się dzieci. Muszą zdobyć ich zaufanie. Lena: – Batiuszka mówi: „Najpierw bądź kolegą, potem przyjacielem, a na końcu możesz stać się nauczycielem”.

Potem trzeba namówić je do badań: na HIV, syfilis, żółtaczkę, gruźlicę. W Chersoniu ponad 2 tysiące ludzi ma HIV, według oficjalnych danych. W istocie może ich być dwa-trzy razy więcej. Nauka Kościoła to jedno, ale życie... z dziećmi trzeba rozmawiać o bezpiecznym seksie i zagrożeniu, jakie niosą brudne igły.

Lena: – Pomagamy doraźnie. Większość tych dzieci i tak wróci na ulicę. Tylko niektóre poddają się resocjalizacji. Ich historie... Nie zapomnę chłopca, który ukradł batonik i trafił do aresztu. Ukradł z głodu.

„Nasza armia”

Dzieciństwo Siergieja przypadło na końcowy okres Związku Sowieckiego. Urodził się w Murmańsku, wtedy tzw. zamkniętym mieście. Rodzice byli wojskowymi: ojciec służył na okręcie atomowym, matka w wojskach wewnętrznych. Z tamtych czasów został mu sentyment dla munduru. Dmitriew: – Do dziś najwygodniej zasypia mi się na twardym materacu, pod ciężką wojskową kołdrą. Kojarzy mi się to z macierzyńskim ciepłem.

Wtedy tzw. zamknięte miasta były izolowane. Dmitriew nie mógł mówić, gdzie pracują rodzice; na wyjazd z Murmańska potrzebne było pozwolenie. A jeśli ktoś wytropił w mieście „obcego”, miał zawiadomić „organy”. Działała propaganda: bano się Zachodu i wojny. Pierestrojka miała dopiero przyjść.

Dmitriew: – Pytałem mamę, co będzie, jeśli wybuchnie wojna. Mówiła, że schowamy się w schronie. A jeśli zrzucą na nas bombę atomową? „To dam ci tabletki, synku, przytulę cię i razem zaśniemy” – odpowiadała mama.

Dziś historia znowu zetknęła Dmitriewa z żołnierzami – ukraińskimi. Tymi, o których mówi: „nasza armia”.

Ksiądz uważa, że aneksja Krymu była możliwa, gdyż ludność Krymu nie protestowała. Najwyraźniej wierzy, że ludzie mogą zmieniać historię – wbrew karabinom i czołgom. W jego przypadku może nie powinno to dziwić.

Nieformalny kapelan

I tak to w czasie, gdy Krym kontrolowały już „zielone ludziki”, w obwodzie chersońskim zjawili się rosyjscy żołnierze. Naprzeciw stanęli żołnierze ukraińscy. Na swoich transporterach, pamiętających czasy Breżniewa, zawiesili niebiesko-żółte flagi i ikony.

Dmitriew: – W Kościele prawosławnym jest niewielu kapelanów wojskowych. Dlatego do obozowisk ukraińskich żołnierzy, rozlokowanych koło granicy z Krymem, zawoziłem kapelana greckokatolickiego, mojego znajomego Tarasa. Kapelan oznacza pokój. On musi być w wojsku.

A potem także Dmitriew zaczął pełnić rolę kapelana – choć oficjalnie nim nie jest. Mówi o sobie: „Jestem ksiądz, który odwiedza żołnierzy”. Na front i do jednostek zaczął jeździć zaraz po tym, jak uszkodzono i okradziono mu auto. Ocalała jedynie garść plastikowych różańców i książka z modlitwami – po polsku. Ale przecież jak się wsłuchać, „Ojcze nasz” brzmi podobnie w naszych językach.

Dmitriew odwiedza też miejscowych cywilów. Pyta: „Boicie się?”. Tak. Ktoś opowiadał, jak szedł z owcami na pastwisko, a tu na jego ziemi okopy, Rosjanie i lufy. Albo kobieta, która wykrzyczała mu w twarz: „Ludzie uciekają, a gdzie ja mam uciekać? Nie mam nigdzie rodziny! Co zrobię z dziećmi?”. Albo ukraińscy żołnierze: oni mają poczucie, że są jak Dawid wobec Goliata. Nawet mundury mają kiepskiej jakości. To samo buty. O noktowizorach, podstawowym wyposażeniu do walki w nocy, mogą pomarzyć.

Ksiądz Dmitriew przywozi im papierosy, herbatę, kawę, ciastka. Modli się z nimi. Kiedyś przed modlitwą szukali czystego naczynia, by poświęcić wodę i pokropić nią żołnierzy. Znalazła się miednica. – Nieważne, jakiej jesteście konfesji, nieważne, czy znacie na pamięć pacierz. Ważne, żebyście rozmawiali z Bogiem – mówi im.

A po modlitwie – spacer. Sierżantowi Olegowi dzwoni w kieszeni komórka. Odbiera, jest poruszony: „To kolega, syn mu się urodził. Kolega chce, żeby batiuszka nadał dziecku imię”. Dmitriew otwiera kalendarz świąt prawosławnych. Niech będzie Kola.

„Ty faszysto, banderowcu!”

Gdyby losy takich jak on analizował dziś politolog, powiedziałby może tak: Siergiej Dmitriew, rosyjskojęzyczny ksiądz prawosławny podlegający Patriarchatowi Moskiewskiemu, jest żywym dowodem, jak w obliczu kremlowskiej agresji powstaje w tych dniach nowa jakość: zintegrowany ukraiński naród polityczny – wieloetniczny i wielowyznaniowy, prodemokratyczny i obywatelski.

Dmitriew mówi literackim rosyjskim (nie rosyjskim z ukraińskim akcentem, w którym w miejsce „g” mocno wybrzmiewa „h”). Choć urodził się w Rosji, Ukrainę uważa za swą ojczyznę.

To była ziemia jego babci. Tu się urodziła. Stalinowskie czystki rzuciły ją do Gruzji: przeżyła w niej całe życie, a na starość, gdy Sowiety się rozpadły, zamarzyła o powrocie. Rodzina sprzedała jej dom w Gruzji (inflacja: w tydzień pieniądze straciły potężnie na wartości) i kupiła chałupę na ukraińskiej wsi. W niej babcia umarła, po sześciu miesiącach. A w Ukrainie zakochał się jej wnuk: Siergiej przyjeżdżał do babci, a gdy wracał do Rosji, śniła mu się Ukraina.

Ostatnie wydarzenia podzieliły rodziny. Ludzie w Rosji wierzą propagandzie Kremla. Tak się stało z częścią rodziny Dmitriewa: – Moja mama i tata mnie wspierają. Ale siostra nie chce ze mną rozmawiać. Mówi mi: „Ty faszysto, banderowcu!”. Nawet z moimi dziećmi nie rozmawia. I nie chce, żebym miał kontakt z jej dziećmi.

Dmitriew cierpi. Ale wierzy, że kiedyś przeminie zło, którego doświadcza jego naród.

Niedawno, gdy wchodził do cerkwi św. Barbary, zobaczył, że w przycerkiewnym ogródku, gdzie siostra oddziałowa zwykle sadzi kwiaty, porzucono skradzioną rzeźbę Chrystusa. Chrystus wrócił do jego cerkiewki.

Choć tak naprawdę chyba nigdy jej nie opuścił.


MAŁGORZATA NOCUŃ jest redaktorką dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”, dziennikarką „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2014