Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wśród architektów jego sukcesu był Henry Ford – ambitny wynalazca, założyciel zapierających dech w piersiach fabryk samochodów. Robotnikom, których zatrudniał, płacił sowicie. Konkurenci początkowo pukali się w czoło. Ale Ford nie był filantropem. Rozumiał tylko, że nie da się zbudować silnego przemysłu bez prosperującej klasy średniej. Do Detroit ściągali najwięksi architekci, prócz nowoczesnych fabryk wznoszono imponujące teatry, biblioteki, muzea. Jeszcze w połowie XX stulecia korzystało z nich dwa miliony mieszkańców miasta.
Dziś w Detroit, którego rozmiary są większe niż łączna powierzchnia Manhattanu, Bostonu i San Francisco, pozostało 700 tys. mieszkańców. Centrum przypomina miejską prerię: ruiny zapierających niegdyś dech w piersiach budowli porastają chwasty. Ci, którzy mogli – wykształcona klasa średnia – dawno już uciekli. Pozbawione bazy podatkowej miasto – doświadczone m.in. przez recesję i upadek przemysłu motoryzacyjnego w USA – nie zbiera śmieci, zamyka szkoły i biblioteki, wyłącza uliczne latarnie.
Czy bankructwo Detroit, ogłoszone formalnie w minionym tygodniu, to – jak twierdzą niektórzy – szansa na nowy początek? Wniosek o upadłość – złożył go powołany przez republikańskiego gubernatora stanu komisarz do spraw kryzysu Kevyn Orr – nie jest prawomocny i budzi wiele kontrowersji. Jego zaaprobowanie przez sądy federalne oznaczałoby m.in. utratę świadczeń emerytalnych i zdrowotnych przez pracowników miejskiego sektora publicznego. Czy to sposób na rozwiązanie problemów, z którymi od kilku dekad boryka się nie tylko Detroit, ale wiele zachodnich miast – upadkiem przemysłu i wytwórczości, zaniedbaną infrastrukturą? I czy ktoś wypracuje lepsze recepty niż Henry Ford?